Toż jedzenie, a zwłaszcza jedzenie w podróży, jest jedną z głównych radości mojego pustawego życia. A tu – z przeproszeniem – taka obstrukcja. W końcu postanowiłem: zrobię, co kazali. Pojechałem i zamierzałem jeść.

Moim celem były Bałkany: Słowenia, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina. Tam to inspiracje powinny mi wychodzić uszami. No i w drodze trzeba się żywić. 1600 km przydrożnego stołowania, ze trzy strefy gastronomiczne, muszę tylko uważać, żeby nie przesadzić z zaangażowaniem. Rozmiar XXL robi się już przyciasny, a obiecywałem sobie, że w większy nie będę przeskakiwał, choćby dlatego, że go nie ma. No dobra, dwa, góra trzy obiady dziennie, tak żeby znaleźć ten cholerny pomysł.

Pojawił się już 50 km od Warszawy. Tyle wystarczyło, żeby zajarzyć – Polska stała się krajem gospód, karczm i oberży. Niepodległej Rzeczypospolitej nie udało się przez ponad 20 lat wybudować sensownych dróg, ale jej obywatele w kilka latek pokryli swą ojczyznę siecią budynków stylizowanych na zakopiańskie chaty czy szlacheckie dworki. Gospody zdetronizowały pizzerie, bistra i fast foody, grubo ciosane drewno wyparło jaskrawe plastiki, lśniące metalowe rurki, a nawet długonogie Bułgarki. Pobocza polskich dróg słały sygnał: wieś jest trendy!

Tak jest, wieś będąca jeszcze niedawno synonimem zacofania staje się modnym rajem. Na razie głównie w warstwie kulinarnej. Po latach  spożywania  żywności  produkowanej  w fabrykach paszy i sprzedawanej w fabrykach handlu zaczęliśmy dostrzegać, że nowoczesne jedzenie coraz mniej przypomina jedzenie. Ratunku szukamy we wsi, gdzie wszystko smakuje jak kiedyś.

Ale nasze gospody i wędliny od chłopa to jedynie zaczątek większego trendu. Ostatnio John Cleese rzucił mimochodem, że Londyn nie ma nic wspólnego z Anglią. Faktycznie, to wielka,  kosmopolityczna  metropolia,  która mimo piętrowych autobusów i pałacu królowej jest dla przeciętnego Brytola bardzo mało swojska. Jak wynika z książek Kate Fox czy Jeremiego Paxmana, ucieleśnieniem Anglii jest dla Anglika nie Londyn, lecz angielska prowincja. Zwłaszcza południowo-wschodnie hrabstwa, które znamy z sympatycznego serialu kryminalnego Morderstwa w Midsomer (coś trzeba robić, żeby na wsi z nudów nie oszaleć).

Nie inaczej jest na przykład w Belgii. Ostatnio, gdy bawiłem w tym kraju, dowiedziałem się, że ceny nieruchomości na wsi są znacznie wyższe niż w Brukseli. Wynika to stąd, że stolica Europy stała się bezpłciowym molochem zamieszkanym przez urzędasów z całego kontynentu. Belgowie wyprowadzają się zatem na wieś, bo tam czują się jak w Belgii. A dokładniej: Walonowie jak w Walonii, Flamandowie jak we Flandrii.

W dzisiejszych czasach dawne wady wsi stały się jej największymi zaletami: zaściankowość, tradycjonalizm, odcięcie od świata, wolne tempo życia. Dziś nie ucieka się ze wsi, ale na wieś. A jeśli ktoś jest na to za słaby albo za biedny, zawsze może przynajmniej zjeść golonkę w przydrożnej gospodzie. Co oczywiście uczyniłem.