A Tymon nie ma najmniejszych wątpliwości, że jak jedzie się w podróż, to ludzie mówią w obcych językach. Tymon został poczęty w Singapurze, więc jest niejako zobligowany do tego, żeby być włóczykijem. Przez niecałe 4 lata swego życia zwiedził już kawał świata i… ledwo liznął swą ojczyznę. Był w Angkor Wat, ale nie był na Wawelu. Ta smutna i mało patriotyczna prawda dotarła do mnie całkiem niedawno. Stwierdziłem, że coś z tym trzeba zrobić. Tym bardziej że i my – niedobrzy rodzice – tak bardzo zachłysnęliśmy się dalekimi stronami, że kontakt z Polską jakby ździebko nam się urwał. – Dosyć tego kosmopolityzmu! – stwierdziłem jako głowa rodziny. – Od tej pory przynajmniej raz w miesiącu będziemy jeździć w Polskę. Tymon się czegoś nauczy, a my razem z nim. Kia Carens dzielnie radzi sobie także na kamiennych kocich łbach. ( Fot. Wojciech Franus) Pałacowy Pixar I tak właśnie trafiliśmy do Kurozwęk. Każdy kto podróżuje z dziećmi, wie, że – delikatnie rzecz ujmując – interesują je nieco inne rzeczy niż dorosłych. Najlepiej więc szukać takich zakątków, które są jak animowane filmy Pixara – to znaczy dają mnóstwo frajdy maluchom, ale oferują też sporo radości dużym. Kurozwęki wyglądały właśnie na takiego Pixara. Pałac w Kurozwękach  podbija serca turystów nie tylko architekturą, ale i zielenią wokół. (Fot. Adam Brzoza) Gmach nieopodal Staszowa pochodzi z XIV w., ale widać na nim wszystkie architektoniczne przeróbki nanoszone przez wieki. Zaczynał jako zamek obronny, po czym zostały mu masywna bryła i resztki fosy, ale skończył jako rokokowy pałac – co można poznać po zdobnej fasadzie. Właściciele Kurozwęk, państwo Popielowie (do których obiekt wrócił po latach komunistycznego zaniedbania), zdecydowali się na bardzo fajny zabieg. Front budynku jest jaskrawo odmalowany, ale boki i tył pozostawiono w naturalnych kolorach budulca, dzięki czemu ewolucje budynku widać jak na dłoni. Ale to akurat niezbyt interesowało Tymona. Podobnie jak zgromadzona w pałacu kolekcja dzieł Józefa Czapskiego. Co innego sala balowa. Wielka przestrzeń doskonale nadawała się do biegania, a wiszące na ścianach portrety XVII-wiecznych przodków robiły za publiczność, dzięki której – co dobrze wiedzą gwiazdy telewizji – adrenalina uderza do głowy. Chcąc chronić zabytek przed nadmiarem energii przedszkolaka, rozpocząłem opowieść od duchach. W Kurozwękach akurat żadnej strzygi nie ma, ale nie przeszkadzało nam to w świetnej zabawie polegającej na straszeniu mamy. Ponieważ bidulka rzeczywiście wierzy w duchy (choć się nie przyznaje), zabawa szybko zamieniła się w zaprawione sadyzmem znęcanko, które dzieciaki tak uwielbiają. Mama nie odzywała się do nas podczas kolacji, ale cóż – było warto. Prawdziwych duchów w Kurozwękach nie ma, ale jest za to jedyne w Polsce stado bizonów. Można je oglądać pieszo – zza ogrodzenia, albo podjechać dżipem lub wozem zaprzężonym do traktora. Można ich też posmakować w hotelowej restauracji. Stoicyzm bizonów, kompletnie nieczułych na to, co się dzieje wokół, pozwala zrozumieć, dlaczego w XIX stuleciu z taką łatwością zostały wybite przez białych myśliwych. W przypałacowym zoo można jeszcze obejrzeć lamy, strusia, owce i kozy oraz stadko dzików. Tym razem była gromadka małych dziczków! Bizon safari, czyli przejażdżka wokół stada bizonów w Kurozwękach. (Fot. Agencja Gazeta) Z Kurozwęk niedaleko do Pacanowa, a tam… Europejskie Centrum Bajki. Sam budynek nie jest szczególnie bajkowy. Równie dobrze mógłby być kwaterą reichsführera SS Heinricha Himmlera – ciemny, ponury i w formie niezdobytej fortecy. Ale w środku… W środku jest naprawdę czadowo. Najpierw trzeba się przywitać z Koziołkiem Matołkiem (– A można tu zjeść mięso kozła? – spytał Tymon mający jeszcze w ustach smak bizona). Muzeum zwiedza się tylko z przewodnikiem, co początkowo wzbudziło nasze fochy, ale okazało się sensownym rozwiązaniem. Samo muzeum nie ma wiele wspólnego z tym, co w Polsce kryje się pod tym słowem. Gdy byliśmy w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, groźne panie śledziły nas jak Don Pedro Smoka Wawelskiego, głośno ostrzegając, by absolutnie niczego nie dotykać. W Centrum Bajki jest zupełnie inaczej. Większość eksponatów ma charakter interaktywny. Można pomacać, pomajtać, a jak ktoś chce, to i polizać. Jest wielki ekran dotykowy, który uzależnionym od iPadów dzieciom sprawia szczególnie wiele radości. Jest kino, w którym puszczają stare dobranocki, co z kolei wyjątkowo cieszy rodziców. Ale najfajniejsza jest chyba podróż pociągiem, gdy za oknami migają baśniowe krainy i bajkowi bohaterowie. Z równie efektownym zabiegiem „muzealnym” zetknąłem się tylko w londyńskim Imperial War Museum, gdy w „schronie” przeżywaliśmy „nalot na Londyn”. Naprawdę, Europejskie Centrum Bajki jest na europejskim poziomie. W zestawieniu z kapitalnym Centrum sam Pacanów robi dość przygnębiające wrażenie. Obłażące farbą sylwetki Koziołka przyczepione do domów na rynku jedynie potęgują wrażenie zapuszczenia. Nawet chcieliśmy wesprzeć miejscowych przedsiębiorców zakupami w sklepie z pamiątkami, ale ponieważ była sobota, był on oczywiście zamknięty. Z wizytą u dinozaurów Zupełnie inny jest los nie tak odległego Bałtowa. O Pacanowie słyszał każdy Polak, o Bałtowie jedynie garstka paleontologów. A jednak to położony w centrum niczego Bałtów został wielkim turystycznym kombinatem. A wszystko z powodu niezwykłej skłonności dzieciarni do dinozaurów, którą tak genialnie wyczuł 20 lat temu Steven Spielberg. W okolicach malowniczej, ale skromnej wsi Bałtów odnaleziono ich ślady. Trzeba było jednak wizjonerstwa na miarę Spielberga, by zobaczyć tam, a potem wyczarować wielki park rozrywki, którego dino park jest już teraz jedynie częścią. Są tam jeszcze wesołe miasteczko, rollercoaster, zwierzyniec, kraina koni oraz wyciąg narciarski. Są hotele, knajpy, trasy wycieczkowe po górach oraz spływ tratwami. Pacanowianie powinni tu przyjechać na korepetycje. Modele dinozaurów są wielkie i efektowne, ale Tymonowi – jako weteranowi spotkań z prehistorycznymi gadami – średnio się podobały. Nawet zapytał: – A właściwie po co na świecie tyle tych dinozaurów? Minusy parku to statyczność (nie ma żadnych ruchomych czy choćby ryczących stworów) oraz niedotykalność (prosimy nie przechodzić za barierki!). Tuż obok jest za to rozległy plac zabaw oraz wspomniane prehistoryczne oceanarium – rzecz naprawdę czadowa. Przy wejściu dostaje się okulary 3D i w ciemnych czeluściach futurystycznej kopuły można podziwiać „akwaria” z pływającymi w nich stworami. Efekt jest niesamowity, acz ostrzegam – trzeba uważać z małymi dziećmi. Tymon nie jest mięczakiem, ale finałowy atak monstrualnego rekina na szybę (która zaczęła „pękać i przeciekać”!) wzbudził jego przerażenie i zaczął płakać. Może w ramach zemsty na rekinie Tymon popsuł okulary, więc z oceanarium wycofaliśmy się w pośpiechu. Tymon (3,5 roku) i Igor (42 lata) w JuraParku w Bałtowie. (Fot. Adam Brzoza) Na linie po adrenalinę W Bałtowie spokojnie można spędzić kilka dni, absolutnie się nie nudząc. My jednak mieliśmy napięty program i musieliśmy naszą dzielną Kią dotrzeć do Krynicy, w której ja solidnie wynudziłem się w dzieciństwie. Przechadzki po pijalniach wód oraz błogi spokój Góry Parkowej nie kręciły mnie szczególnie. Miałem jednak nadzieję, że prześliczne uzdrowisko przez 30 lat wzbogaciło się o jakieś atrakcje. Połowa sukcesu to dobry hotel. My zatrzymaliśmy się w Czarnym Potoku, u stóp Jaworzyny Krynickiej. To jeden z tych hoteli, o których marzymy w przedsennych widzeniach, gdy planujemy, co począć z wygraną w lotto kumulacją. Luksusik, ale w bardzo dobrym guście. Świetna architektura, efektowne łączenie drewna i kamienia oraz szklane tunele pomiędzy poszczególnymi budynkami, tak żeby nawet przy 20-stopniowym mrozie iść z dzieckiem na basen w szlafroku. Zaraz obok basenu wybornie wyposażony miniklub z atrakcjami godnym Hulakuli i tego typu przybytków. W dodatku zaraz za hotelem znajduje się park linowy. Pięknie położony, w zalesionej kotlince przeciętej owym Czarnym Potokiem. Jest kilka przeszkód dla najmniejszych, gdzie niepotrzebne jest żadne zabezpieczenie. Ale Tymonowi szybko znudziły się dziecięce trasy. Ubraliśmy go więc w uprząż, założyliśmy kask i pchnęliśmy w kierunku bardziej kozackich wyzwań. I tu pojawił się problem. Nawet łatwa trasa była na tyle wysoka, że nie dało się ubezpieczać Tymona z dołu. Nie było rady, mimo że jestem absolutnym królem pierdołów i mistrzem leżenia na kanapie, musiałem przywdziać ekwipunek i wdrapać się na przeszkody wraz z Tymonem. Próbowałem w to wrobić żonę, ale ta stwierdziła, że to tata – chociaż tchórz i niedojda – powinien budować męskie więzi z synem. Cóż było robić. Wszedłem, ubezpieczałem i… doskonale się bawiłem! Od czasów harcerstwa nie zażyłem tyle ruchu. Tak się rozochociłem, że przejechałem nad strumieniem ładnych kilkadziesiąt metrów, na chwilę zostając idolem swojego syna. Chcieliśmy, żeby i on zjechał, ale chłopak wyjątkowo wykazał więcej rozsądku od rodziców. Igor Zalewski, czyli autor tekstu, z synem Tymonem w parku linowym w Krynicy- -Zdroju. To się nazywa męska przygoda! (Fot. Adam Brzoza) Na Górę Parkową wjeżdża się tak, jak pamiętam z dzieciństwa – wagoniki kolejki wyglądają identycznie jak prawie 40 lat temu. Natomiast na szczycie pojawiło się coś, co Tymony lubią najbardziej. Gigantyczne, błyszczące srebrzyście zjeżdżalnie to fantastyczny pomysł na rozproszenie nudy – szkoda, że nie było ich tu 30 kilka lat temu. Trzy rodzaje zjeżdżalni dają mnóstwo frajdy, a najbardziej hardcore’owa, prawie pionowa wywołuje prawdziwą eksplozję adrenaliny. To coś jak aquapark, tyle że bez wody. Ten zjeżdżalniowy kompleks ma jeszcze jedną zaletę – kilkakrotne wejście na górę jest wykańczające dla małych ludzi, którzy po takim wysiłku zasypiają wieczorem w try miga. Pijalnie wód zdrojowych Tymonowi podarowałem, ale spacer głównym deptakiem – nie. W tym miejscu najlepiej widać klasę Krynicy, która co prawda wieczorem staje się wyludniona jak Ciechocinek, ale za to ustrzegła się inwazji tandety, która niszczy obecnie Zakopane. Pozostaje wciąż stylowym, przedwojennym uzdrowiskiem, umiejętnie unikającym hałaśliwych atrakcji. Kiepura i dzisiaj chętnie by tu bywał. Plac zabaw na Górze Parkowej w Krynicy-Zdroju. W głębi rewelacyjne zjeżdżalnie. (Fot. Adam Brzoza) Co działa na polskie DNA Nawet nowiuteńką Kią trudno śmignąć z Krynicy do Warszawy w czasie pozwalającym uniknąć ataku szału przedszkolaka. Dystans nie taki znowu wielki, ale drogi… wciąż polskie. Dlatego w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze pod Warką, w hotelu Sielanka. Krajobraz wokół niego rzeczywiście sielski – z jednej strony ściana lasu, z drugiej nasuwające skojarzenie z prerią równiny. Skojarzenie uprawnione, bo Sielanka to raj dla koniarzy. Za hotelem znajdują się imponujący parkur i stajnie, w których rezyduje kilkadziesiąt rumaków. Widok koni galopujących na tle brzóz to coś co bardzo działa na polskie DNA, czego i ja doświadczyłem.
Pomnik św. Floriana w Warce. Na małych strażakach robi wrażenie! (Fot. Adam Brzoza) My poczłapaliśmy na kucyku, czy raczej całkiem wyrośniętym koniu rasy huculskiej. Hucuły to konie prymitywne – czyli takie, które występowały w naturze, a nie są efektem ludzkich hodowli. Dowiedziałem się tego od przemiłej pani, która prowadziła Gucia, na którym dumnie zasiadał Tymon w toczku, a buzia śmiała mu się od ucha do ucha. Ja z przyjemnością wysłuchałem wywodów pani instruktorki. Dzięki niej wiem już, że araby – którymi raz w roku tak ekscytują się telewizyjne Wiadomości – to właściwie modelki świata koni, które nie nadają się do niczego innego, tylko do ładnego wyglądania. Skaczą, biegają i ciągną wozy rumaki innych ras. W Sielance zakończyliśmy nasz pierwszy wypad mający dowieść Tymonowi, że ludzie poza Warszawą nie muszą mówić w obcym języku. To zdecydowanie się udało. Podobnie jak przekonanie obojga rodziców, że Polska warta jest podróży. Konie w Warce. Dzieci mogą jeździć tu na tzw. hucułach. (Fot. Adam Brzoza) No to w drogę: Polska na Weekend Trasa naszej wycieczki Kurozwęki Gdzie spać: Zespół pałacowy Kurozwęki, ul. Zamkowa 3, 28-200 Staszów, tel. 15 866 77 71, www.kurozweki.com W co się bawić: Podglądać bizony z dżipa (110 zł) lub wozu zaprzężonego do traktora (60 zł). Jeździć na kucykach (niestety nie w weekendy, kiedy nie ma opiekunów tych zwierząt).  Gdzie jeść: Restauracja na miejscu w pałacu. Główną atrakcja są dania z bizoniego mięsa w cenie ok. 30 zł. W recepcji hotelu można kupić wędliny z bizona, także pamiątkowe zestawy bizonich frykasów. Pacanów W co się bawić: Zwiedzać Euro­pejskie Centrum Bajki im. Koziołka Matołka, ul. K. Makuszyńskiego 1, 28-133 Pacanów, tel. 41 376 50 79, www.stolica-bajek.pl, czynne wt.–ndz., 9–17, bilety 17 zł (dorosły), 12 zł (dziecko). Gdzie jeść: Przy Europejskim Centrum Bajki restauracja Bajkowa, która jest umiarkowanie bajkowa, ale posiada kącik dla dzieci i krótką listę swojskich dań w cenach umiarkowanych. Bałtów W co się bawić: Szaleć w JuraParku, Bałtów 8a, 27-423 Bałtów, www.juraparkbaltow.pl, www.jurapark.pl Zwiedzenie dino parku oraz prehistorycznego oceanarium – 30 zł (dorosły), dzieci za darmo. Przyda się aparat fotograficzny, dzieci uwielbiają zdjęcia z dinozaurami.  Gdzie jeść: W okolicach JuraParku jest sporo knajp z niedrogim jedzeniem. Mnie najbardziej zainteresowały pierogi z… kaszanką. Dobre! Tymon pałaszował rosół z domowym makaronem. Krynica Gdzie spać: Hotel Czarny Potok Resort & Spa, ul. Czarny Potok 65, 33-380 Krynica, tel. 18 530 30 00, www.czarnypotok.com Gdzie się bawić: Zjeżdżać po gigantycznych zjeżdżalniach na Górze Parkowej. Jeden przejazd kosztuje 3 zł, ale lepiej od razu wykupić pakiet za 10. Gdzie jeść: Warto zajść do Gospody Łemkowskiej w hotelu Nikifor. Oryginalne kuchnia i wystrój – imponujące malarstwo oraz rękodzieło. Knajpa jest „prodziecinna”, a to za sprawą jej frontmana – kelnera o wyglądzie i poczuciu humoru Bohdana Smolenia. Jak w całej Krynicy, dość drogo. Dania główne powyżej 20 zł. Warka Gdzie spać: Siekanka nad Pilicą, ul. Łąkowa 1, 05-660 Warka, tel. 48 666 16 00, www.sielanka.pl. Kilkunastominutowa przejażdżka na hucule – 30 zł. Można wypożyczyć rower. Gdzie jeść: Kilka kilometrów od Warki, okolice sielsko puste, więc właściwie trzeba się stołować na miejscu. Ceny czterogwiazdkowe. Nie podają koniny. Warto wiedzieć: NOWA KIA CARENS

Zaprojektowany od nowa z myślą o potrzebach nowoczesnej rodziny. Kia Carens to kompaktowy MPV (Multi-Purpose Vehicle). Aerodynamiczna sylwetka, obszerne pięcio- lub siedmioosobowe wnętrze, pokaźna przestrzeń bagażowa i liczne schowki na drobiazgi to nie jedyne zalety, które docenią duzi i mali podróżnicy. Innowacyjnym rozwiązaniem jest m.in. system ostrzegający o zjeżdżaniu z pasa ruchu i system automatycznego parkowania. Kia Carens ( Fot. Wojciech Franus)