Allach jest wielki – śpiewny głos muezina nawołujący do modlitwy sączy się przez megafony o piątej rano. Przewracam się na drugi bok i próbuję zasnąć. Nadaremnie. Przez uchylone okno zaczynają dochodzić dźwięki budzącego się miasta: klaksony taksówek, warkot śmieciarek, pokrzykiwania sklepikarzy otwierających swoje małe przybytki. Jestem w Stambule. Zawsze chciałam tu być. Zakochałam się w tym mieście, jeszcze zanim je zobaczyłam. I wiem, że im lepiej je poznam, tym trudniej będzie mi stąd wyjechać.
Zapięta pod samą szyję wychodzę na zewnątrz. Zabukowałam hotel przez internet i teraz cieszę się, że nie spanikowałam, widząc zbiorową łazienkę z odłupanymi kafelkami i ogólny bałagan. To niewielka cena za przywilej mieszkania w Sultanahmet – najstarszej dzielnicy Stambułu. Tu każdy kamień opowiada historię, każda ulica kryje tajemnicę, każdy dom stoi na gruzach wielu innych domów. Mimo wczesnej pory na chodnikach piętrzą się przeróżne towary: bransolety, naszyjniki, pierścionki, kadzidełka i poukładane w piramidy simity – obwarzanki posypane sezamem, sprzedawane też z tac noszonych na głowach. Świeże owoce wprost z podstambulskich sadów i pól mają kolory tak intensywne, że wydają się... sztuczne. Nigdzie na świecie nie jadłam tak słodkich truskawek, czereśni i arbuzów. Przemykam wśród uliczek krętych i wąskich, obrośniętych szczelnie kilkukondygnacyjnymi budynkami, z których obłazi farba. W świetle poranka otomańska stolica wydaje się pokryta gigantycznym liszajem. Wiele domów wygląda tak, jakby się miały lada moment rozpaść. Na Divanyolu Caddesi, czyli ulicy Dywanu, zamawiam turecką herbatę. I wcale nie czarną, tylko wiśniową, zrobioną z różowego, granulowanego proszku zalanego wrzątkiem. Podawana w maleńkich szklaneczkach o kształcie tulipanów, gasi pragnienie i orzeźwia. Nie jestem jednak w stanie delektować się nią tak, jak to robią autochtoni. Oni z celebrowania wolnego czasu uczynili sztukę. Ja mam poczucie, że tego czasu w Stambule będzie mi brakować. Tyle się wokół mnie dzieje. Sprzedawca lodów ubrany w szarawary i bajecznie wyszywaną kamizelkę nie jest tylko sprzedawcą. Jest showmanem, który nadziewa lodową bryłę na długi, drewniany kij i wywija nią w powietrzu na oczach zachwyconej gawiedzi. A ona nie topi się mimo upału, tylko rozciąga i kurczy niczym arabska guma. Parę metrów dalej kobieta spowita chustą odsłaniającą jedynie obwiedzione czarną kredką oczy śpiewa z półplaybacku. Ibrahim, młody Turek stojący obok mnie, przetłumaczył mi  fragment jej pieśni... ja kocham ciebie, ale ty nie kochasz mnie, wybrałeś inną. Problem stary jak świat. Wieczorem w restauracji należącej do rodziny Ibrahima, popalając nargilę o smaku jabłkowym, usłyszałam jego historię. Zakochał się on w pięknej Greczynce, a że Grecy nie są w Turcji lubiani, matka ostro się temu związkowi sprzeciwiła. Żon możesz mieć wiele – powiedziała – matkę masz tylko jedną. Ibrahim narzeczoną porzucił.
Pierwszą ważną budowlą na mojej drodze jest Cysterna Bazylikowa (rezerwuar wody dawnego Konstantynopola), przypominająca gigantyczną podziemną świątynię podtrzymywaną przez 336 kolumn 8-metrowej wysokości. Skręcam w ulicę Atmeydani. Mój wzrok przyciąga smukły egipski obelisk przywieziony tutaj dawno temu z Karnaku, tuż za nim stoi nie mniej imponująca kolumna wężowa pochodząca z Delf. To jedne z ostatnich pamiątek po hipodromie – olbrzymim stadionie zbudowanym przez cesarza Septymiusza Sewera i powiększonym tak, że mógł pomieścić 100-tysięczną widownię za czasów Konstantyna I Wielkiego. Odbywały się na nim uwielbiane przez Bizantyńczyków wyścigi rydwanów, a w ich przerwach spektakle cyrkowe i teatralne. Podobno to właśnie tu 40-letni następca tronu Justynian, zwany później Wielkim, ujrzał piękną mimę i tancerkę Teodorę. Źródła podają, że lepiej niż na grze aktorskiej znała się ona na innym rzemiośle – była wziętą kurtyzaną. Jednak przyszłemu cesarzowi to nie przeszkadzało. Zakochał się od pierwszego wejrzenia i ożenił z nią, choć małżeństwa z aktorkami były w owych czasach prawnie zabronione (aby dostać rozwód, wystarczyło powiedzieć, że żona bez zgody męża obejrzała widowisko). Justynian i Teodora okazali się dobraną parą. Przez wiele lat razem rządzili imperium i sprawili, że Konstantynopol stał się najbogatszym miastem świata.
Mimo że Sultanahmed to niewielka dzielnica, pod Błękitny Meczet docieram dopiero około 10.00. Odkrywam, że od sławnej Haghia Sophii dzieli go zaledwie niewielki park. Siadam na ławeczce wśród drzew, różanych krzewów i rabat porośniętych tysiącami tulipanów – ukochanych kwiatów sułtanów. Słucham szumu największej miejskiej fontanny i zastanawiam się, której budowli należy się tytuł najpiękniejszej. Ich sąsiedztwo nie jest przypadkowe. To miejsce rywalizacji dwóch kultur – chrześcijańskiej, która odeszła i muzułmańskiej, która nastała. Gdy Turcy podbili Konstantynopol w 1453 r. i przejęli jego bogactwa, uznali się za najszczęśliwszy z narodów. Nie mogli się jednak pogodzić z tym, że ich świątynie nie dorównywały urodą i rozmachem greckim. Pragnienie, żeby przyćmić Hagia Sophię, było tak wielkie, że twórca Błękitnego Meczetu dodał doń aż 6 minaretów – tyle, ile miała Al-Kaba w Mekce. Wierni uznali to za bluźnierstwo i wkrótce Al-Kaba zyskała kolejny minaret. Obie budowle są niczym gwiazdy. Meczet jest białoszary, a Hagia Sophia ma barwę wypalonej cegły. Z zewnątrz muzułmańska świątynia sprawia wrażenie bardziej fantazyjnej. Jej kopuły i półkopuły tworzą kaskady, a minarety śmiało strzelają w niebo. Hagia Sophia ukrywa się wśród drzew. Jej gigantyczną kopułę średnicy 32 m podtrzymują przypory. Niestety, masywna bryła bardziej kojarzy się z rozłożystą matroną Grubą Zośką niż Mądrością Bożą. Meczet to z arabskiego „miejsce, gdzie pada się na twarz podczas modlitwy”, i rzeczywiście trudno się przed tym powstrzymać nawet niewiernemu, bo olbrzymie wnętrze Błękitnego Meczetu oszałamia. Nad moją głową na wysokości 43 m wznosi się kopuła średnicy 24 m. Tak jak ściany, pokryta jest niebieskimi i zielonymi płytkami z motywami roślinnymi – liliami, irysami, tulipanami. Wygląda to tak, jakby nie tylko podłogę, ale i ściany pokrywały kobierce.
Tysiąc lat temu książę kijowski Włodzimierz postanowił porzucić pogaństwo i wybrać nową religię. W tym celu wysłał swoich posłów m.in. do Konstantynopola. Po powrocie zdali mu oni następującą relację. ...I przyszliśmy na ziemię Greków, i poprowadzili nas tam, gdzie oni służą swemu bogu, i nie wiedzieliśmy, czy jesteśmy w niebie, czy na ziemi: bo nie ma na ziemi takich wspaniałości i nie wiemy, jak o tym opowiedzieć... Pod wpływem tej relacji książę Włodzimierz stał się, oczywiście, wyznawcą obrządku grekokatolickiego i odprawił swoje 800 nałożnic. Przekraczając próg Hagia Sophii, nie dziwię się jego  decyzji. Choć wydłubano z niej wszystkie szlachetne kamienie, choć różnobarwne bogato złocone mozaiki są odrapane, choć podłoga nierówna i zniknęło niemal całe wyposażenie, Hagia Sophia pozostaje niedoścignionym wzorem. Jest lekka i majestatyczna zarazem. Onieśmiela ogromem, a doznań wręcz mistycznych dostarcza światło padające pod różnym kątem.

Linana, jednego z największych osmańskich architektów, miniatury ukazują jako brodatego starca z wielkim turbanem na głowie. Zapewne dlatego, że przeżył niemal 100 lat i 3 sułtanów. Urodził się w rodzinie greckich chrześcijan, a na islam przeszedł już jako 20-latek. Co ciekawe, Sinan był janczarem i jak większość architektów tamtych czasów miał kompleks Hagia Sophii. Przez lata wytrwale studiował każdy element jej konstrukcji. I w końcu zbudował meczet w Adrianopolu, który zdaniem jednych dorównał, a innych – nawet przewyższył ją rozmiarami. Sinan był autorem projektów 107 meczetów, 57 uniwersytetów, 52 małych meczetów, 38 pałaców, 8 mostów – w sumie niemal 500 budowli. Cały Stambuł naznaczony jest jego geniuszem.
Za najwybitniejsze dzieła tego architekta uchodzą położone w Dzielnicy Bazarów Meczet i Mauzoleum Sulejmana Wspaniałego. Mijam właśnie zaprojektowane przez niego Łaźnie Roksolany, ukochanej żony Sulejmana. Niestety, nie zażyjemy już w nich słynnego tureckiego hammamu. Tam, gdzie kiedyś było królestwo pary, mydła i masażu, znajduje się dziś sklep z najpiękniejszymi dywanami. Zaledwie kilkanaście minut dzieli to miejsce od – Topkapi. Na teren zespołu pałacowego, dawnej rezydencji sułtanów, prowadzi Brama Powitalna oflankowana wieżami więziennymi, dekorowana dawniej głowami straconych zdrajców. Przed bramą wszyscy oprócz sułtana zsiadali z koni i na dziedziniec wchodzili pieszo. Od tej pory goście musieli milczeć, a każdy ich krok był śledzony przez karły lub niemowy.
Określenie „pałac” w odniesieniu do Topkapi jest nieco mylące. To raczej kompleks pawilonów, dziedzińców, ogrodów, sal audiencyjnych, łaźni, budynków dla służby. Na terenie Topkapi żyło 40 tys. osób. Cechą charakterystyczną muzułmańskiej architektury jest ukrywanie prawdziwej twarzy przed światem zewnętrznym. Dotyczyło to również monarszych rezydencji. Za to wnętrza toną w przepychu, ociekają klejnotami, złotem, pięknymi przedmiotami i bajecznymi wzorami układanymi z ceramicznych płytek pochodzących z Izniku. Po całym kompleksie można chodzić godzinami. Jednak obowiązkowym punktem każdej wycieczki jest wizyta w haremie, okrzykniętym źródłem rozkoszy i jednocześnie wszelkiego zła i intryg. Kiedyś do tej najbardziej niedostępnej części pałacu wejścia bronili czarni eunuchowie. Dlaczego czarni? Podobno lepiej od białych znosili kastrację... W haremie mieszkało kilkaset kobiet, które do dyspozycji miały około 300 pomieszczeń. Nadrzędną rolę odgrywała tu matka sułtana. Jej władza nad mieszkankami haremu była ogromna. To ona decydowała, która z niewolnic dostąpi przywileju obcowania z jej synem. Kobiety sprowadzane do haremu nie mogły być muzułmankami, zwykle były to branki lub znane z urody Gruzinki i Kirgizki, które w niewolę sprzedawali rodzice. W haremie były edukowane muzycznie, plastycznie, uczyły się tańczyć i zabawiać sułtana. Jeżeli urodziły mu syna, awansowały w tutejszej strukturze. Jednak dzieci, szczególnie płci męskiej, nie miały łatwego życia w haremie. Aby zapewnić sobie spokojne rządy, sułtani często mordowali swoich braci, a nawet potomków.
Kakofonia dźwięków dobywających się z magnetofonów, opary dymu buchające z łodzi przycumowanych do przystani Eminonu, na których grilluje się złowione w Bosforze ryby. Stoję na stopniach Nowego Meczetu, dokończonego w XVII w. na życzenie matki sułtana Mehmeda IV. Jak okiem sięgnąć, widzę tylko stragany. Za ladę służą tutaj drewniane wózki, składane plastikowe stoliki, chusty rozłożone na ziemi, tekturowe walizki, krzesła, wieszaki. A w roli sprzedawców występują głównie mężczyźni, od sędziwych starców z długimi brodami czytających poranne gazety do podrostków zaczepiających każdego, kto dostanie się w pole rażenia ich głosów. Można tu kupić dosłownie wszystko: najnowszy model dżinsów D & G, perfumy Chanel, pasek Versace albo koszulkę Diora. Jest tu też mniej markowy asortyment: w stosach piętrzą się czajniki, zastawy stołowe, dywany, owoce, przyprawy, koszule nocne w kwiatki lub motylki, ciepłe bambosze, gotowana kukurydza, piekarniki, suszarki, książki, płyty CD i DVD. Chcę wyruszyć w rejs Bosforem, jednak nie mogę oderwać oczu od tego spektaklu gestykulacji, pokrzykiwań, negocjacji i zaczepek. Czuję się jak widz w amfiteatrze.



Zanim docieram pod kasę sprzedającą bilety na prom, co najmniej 5 wąsatych, spowitych w biel Turków proponuje mi rejs prywatnym statkiem. Jeden zaoferował cenę, która wydaje mi się rozsądna – 20 dolarów. Tyle że elegancki statek, o którym była mowa, okazał się łajbą trzęsącą niemiłosiernie. Mimo wszystko siadam na drewnianej ławeczce na górnym pokładzie i chłonę panoramę Stambułu. 2 600 lat temu Grek  Byzas, który wraz z kilkunastoma kompanami opuścił przeludnione Ateny, dopłynął aż tutaj. Delficka wyrocznia przepowiedziała mu, że osiedli się w kraju ślepców. Gdyz pokładu swego statku zobaczył porośnięte lasami wzgórza w otoczeniu Złotego Rogu – wąskiej, przypominającej fiord zatoki Bosforu – uznał, że spełniło się przeznaczenie, bo tylko ślepcy mogli nie docenić zalet tego miejsca.
Płynąc w kierunku Morza Czarnego, podziwiam kolejne perły architektury wynurzające się z morza mieszkalnych domów. Dopiero teraz widać, jak olbrzymią aglomeracją jest Stambuł. To niezwykłe uczucie płynąć między dwoma kontynentami – po lewej stronie mam Europę, a po prawej Azję. Mijamy wieżę Galata, białą wieżę Leandra – młodzieńca, który przepłynął cieśninę Dardanele, by spotkać się z ukochaną Hero – kapłanką w świątyni Afrodyty, meczet Dolmabahce, a zaraz za nim pałac Dolmabahce, do którego sułtan wchodził wprost z pokładu łodzi. Widzę Stambuł nowoczesny, szklano-betonowy, i drewniany z XIX-wiecznymi willami.
Meczet Mecidiye, którego piękna filigranowa sylwetka poprzedza Most Bosforski, wiszący 64 metry ponad poziomem wody. Dalej na wzgórzu wyrasta twierdza Europa wzniesiona przez Mehmeda II Zdobywcę. Ułatwiła mu ona zajęcie Konstantynopola. Po drugiej stronie jest twierdza Azja, zbudowana kilkadziesiąt lat wcześniej przez Bajazyta I, któremu inwazja się nie powiodła.
Z czasem zwarta zabudowa zanika. Macham do dzieci kąpiących się w Bosforze, rybaków naprawiających sieci i chłopców oprawiających małże. Po 2 godzinach dopływamy do wioski Rumeli Kavagi, wysuniętej najdalej na północ przystani promowej. Tutaj mamy godzinny postój. Przysiadam w jednej z restauracyjek i zamawiam smażone kalmary, sardele, dolmę (ryż zawinięty w marynowane liście winogron), sałatkę ze świeżych warzyw i piwo Efez. Wszystko, co jem, smakuje wspaniale. o Eminonu wróciliśmy na tyle wcześnie, że postanowiłam zobaczyć Wielki Bazar. Droga biegnie między setkami małych warsztatów wytwarzających suwaki, guziki, korale, rzepy do ubrań, podeszwy do butów i Bóg jeden raczy wiedzieć, co jeszcze. Te wszystkie zakładziki o powierzchni naszych łazienek otaczają szczelnie targowisko i codziennie zasilają je tysiącami ton towarów. Do ich przenoszenia służą tutaj głównie plecy, ręce i głowy. Wielki Bazar był właściwie pierwszą galerią handlową. Od współczesnych różni go skala – znajdziemy tu 3,5 tys. sklepów. To gigantyczny labirynt, z którego trudno się wydostać. Choć na pierwszy rzut oka jest to świątynia niewiarygodnej tandety, przy drugim spojrzeniu zaczynamy dostrzegać ręcznie robioną porcelanę, sklepy z designerską biżuterią i innym rękodziełem. Niestety, ceny są tu bardzo turystyczne.       
I stało się. Po kilku dniach muszę opuścić Stambuł. Lecę na południowy zachód. Po mniej więcej godzinie ląduję w Izmirze, otoczonym tysiącami szklarni, w których dojrzewają warzywa i rozkwitają miliony kwiatów. Uciekam stąd szybko do nadmorskiego kurortu Kusadasi, słynnego z piaszczystych i kamienistych plaż. Tu znajduje się baza wypadowa do wielu historycznych miejsc. Samo miasto nie jest szczególnie atrakcyjne. Aby je zwiedzić, wystarczy wybrać się na kilkugodzinny spacer tuż przed zachodem słońca. Proponuję obrać za cel Wyspę Gołębi, połączoną z lądem wąską groblą. Stoi na niej odrestaurowana XIV-wieczna twierdza, iluminowana nocą. A potem powłóczyć się po centrum.
Być może uda wam się odnaleźć sklepy z ręcznie malowanym szkłem. Zgromadzone w nich skarby: lampy, szklanki, żyrandole, talerze, figurki, wazony w najdziwniejszych kształtach i kolorach są ze wszech miar warte podjęcia próby przewiezienia ich do kraju.
Następnego dnia ruszam szlakiem antycznych miast. Turcy do dziś żartują, że jeżeli chcemy zobaczyć najsłynniejsze greckie budowle, powinniśmy przyjechać do ich kraju. Wybrzeże Morza Egejskiego jest wprost przesiąknięte mitologią. To prawdopodobnie tu, a nie na wyspie Delos narodził się Apollo i jego bliźniacza siostra Artemida, dzieciństwo wśród troskliwych nimf spędził Dionizos, Herkules toczył boje z walecznymi Amazonkami. Gdzieś tu przyszedł na świat Homer, boski Achilles pokonał walecznego Hektora, Tales sformułował słynne twierdzenie, zaś Heraklit wypowiedział ważne zdanie o przemijaniu. Pewne jest, że to właśnie tu Aleksander Wielki planował dalsze podboje, a Marek Antoniusz uganiał się za Kleopatrą. Również tu nauczali i pisali ewangelie apostołowie Jan i Paweł. To prawdopodobnie tu na jednej z gór znajduje się grób Maryji Dziewicy.

o zwiedzić najpierw – dom Matki Boskiej czy starożytny Efez? Wygrywa opcja pierwsza. Bus turystyczny z trudem pnie się na górę Bulbul. Jęczy, skrzypi, dostaje zadyszki, a w końcu krztusi się i zatrzymuje na środku drogi. Kierowca nerwowo przełącza biegi i po chwili ruszamy dalej. Zamykam oczy. Jedziemy nad przepaścią. Od katastrofy dzielą nas czasami metry, a czasami zaledwie centymetry. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, ludzie zaczynają opowiadać o wypadkach, które się tu zdarzyły. Proszę, by zmienili temat. W końcu dojeżdżamy na miejsce. To prawdziwe odludzie. Do domu Matki Boskiej prowadzi ścieżka obrośnięta drzewami oliwnymi. Odnalazł go pewien ksiądz z Izmiru dzięki wskazówkom zawartym w książce relacjonującej wizję żyjącej
w XIX w. w Niemczech Anny Katheriny Emmerich, której to miejsce się objawiło. W okolicach Efezu żył i zmarł apostoł Jan, któremu Jezus powierzył opiekę nad swoją matką, więc lokalizacja wydała się prawdopodobna. Zrekonstruowany budynek przykryty zieloną papą jest niewielki. W środku surowe, kamienne wnętrze pozbawione ozdób. Z sufitu przez niewielkie okno wpada słońce. Pod jedną ze ścian postawiono stół przykryty białym obrusem, na nim wśród kwiatów i świec umieszczono posąg Matki Boskiej. Przy wyjściu natknęłam się na gablotę z wotami, dowód zdarzających się tu cudów. Jeden cud – jeden łańcuszek, bransoleta, pierścień, krzyżyk. W gablocie jest ich wiele. Kościół nie uznał oficjalnie tego budynku za dom Maryi, ale Jan Paweł II złożył tu wizytę i modlił się.
Czy Maryja schodziła do położonego w dolinie Efezu, gdzie płomienne przemowy wygłaszał apostoł Paweł? Nie wiadomo. Patrzę na lekko pofalowany krajobraz i trudno mi uwierzyć, że dawniej szumiało tu morze. Pod niebem, które starożytny podróżnik Herodot uznał za najbłękitniejsze z błękitnych, otulone najłagodniejszym z możliwych klimatem, dojrzewają dziś owoce i warzywa. Efez prawdopodobnie założyły Amazonki wiele wieków przed naszą erą, ale miasto najszybciej rozwijało się w czasach rzymskich. Liczba mieszkańców wzrosła wówczas do 250 tys. Zwiedzanie zaczynam od najpiękniejszej świątyni antycznego świata – jednego z 7 cudów, a właściwie tego, co z niej pozostało. Wśród bagna, po którym pływają kaczki, na trawiastej miniwyspie stoi samotna marmurowa kolumna. Kiedyś było ich 127 (od liczby fundatorów), 36 z nich ozdabiały rzeźby stworzone przez najwybitniejszych starożytnych mistrzów dłuta. Świątynię Artemidy kilkakrotnie odbudowywano. Pewnego dnia, owładnięty potrzebą unieśmiertelnienia swojego imienia, szewc Herostrates podłożył pod nią ogień. A kilkaset lat później wzniesioną z gruzów świątynię, podobno jeszcze piękniejszą od poprzedniej, zburzyli Goci. Przy wejściu do świątyni można sobie kupić na pamiątkę rzeźbę Artemidy z nieskromnie obnażonymi piersiami (co najmniej dwudziestoma), którą w tysiącach różnej wielkości kopii próbuje się tutaj sprzedawać. Alternatywą jest męska figurka z gigantycznym przyrodzeniem. Ma tak zaburzone proporcje, że z trudem zachowuje równowagę. W czasach archaicznych odbywały się tu ceremonie obnoszenia fallusów, ale szczegóły tych uroczystości nie są szerzej znane.
Idę w głąb starożytnego Efezu – najdumniejsze z antycznych miast znaczą tylko pojedyncze marmurowe kolumny, stosy wyciosanych kamieni i bezgłowe rzeźby. Przypomina to trochę układankę z drewnianych klocków zniszczoną jednym ruchem ręki. W tym regionie taką „ręką” zwykle było trzęsienie ziemi. Smukłe budowle w ciągu paru sekund rozpadały się na tysiące elementów. To, co dawniej stanowiło kolumnę, dziś przypomina porzucone w lesie lub na polu gigantyczne turbiny. Działo się to tym łatwiej, że Grecy nie stosowali zaprawy. Kamienne bloki łączyli za pomocą żelaznych klamr. One pierwsze padły ofiarą złodziei złomu. Fragmenty budowli rozrzucone są na tak dużej powierzchni, że dają wyobrażenie o skali tych starożytnych ośrodków. Spacerując, mijam dawne mury, gimnazjum, stadion. Wkraczam na wybrukowaną wapiennymi płytami drogę prowadzącą do samego morza, która nazywała się Arkadyjska i była najbardziej reprezentacyjną ulicą miasta. Oświetlona ponad 50 lampami, ozdobiona rzeźbami stanowiła centrum zakupowe. Znajdowały się tu sklepy wypełnione najpiękniejszymi tkaninami, biżuterią, wonnymi olejkami, słodyczami, skórami i innymi dobrami, które codziennie przypływały na statkach. Docieram do niemal doskonale odtworzonej fasady Biblioteki Celsusa, w której przechowywano nawet 30 tys. woluminów. To zdecydowanie najatrakcyjniejszy fragment Efezu.
Do Priene z Kusadasi docieram w 2 godziny – Turcy mają całkiem dobre drogi. Starożytne Priene było dobrze ufortyfikowane i pięknie położone. Strażnicy czuwający w 16 dwupiętrowych wieżach ostrzegali przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Drepczę antyczną drogą biegnącą stromo w górę. Zbocze pokrywają setki kamiennych odłamków. Gdyby nie to, że ich kształty są zgeometryzowane, pomyślałabym, że to gołoborze. Oto świat okaleczonej historii. Antyczne rzeźby spoczywają wśród chwastów, rumianków i karminowych maków. Odnajduję świątynię Ateny. Budowla miała więcej szczęścia niż jej efeska sąsiadka – ocalało aż 5 jej kolumn. Jednak tam, gdzie stał wzorowany na dziele Fidiasza posąg bogini, pozostała jedynie dziura w ziemi. Grecy jak żaden inny naród kochali się w rzeźbie. Każde miasteczko zdobiły setki posągów, a większe ośrodki wręcz tysiące. Marmurowe posągi były kolorowe i podobno wyglądały jak żywe. Co się z nimi stało? Wczesne chrześcijaństwo, zapewne dla samoobrony, przyzwalało na niszczenie pogańskich dzieł sztuki. Masowo przetapiano więc brązowe figury na monety, rozbijano młotami marmurowe statuy i przerabiano je w wapiennikach na zaprawę. Mnóstwo rzeźb wywieziono też za granicę, do muzeów w wielu europejskich stolicach.
Kilka chwil później docieram do amfiteatru – podobno jednego z najlepiej zachowanych w Anatolii. Przypomina mi on gigantyczną muszlę wciśniętą w górskie zbocze. Siadam w fotelu dla VIP-a, który ozdabiają lwie łapy i roślinne ornamenty. Nie jest zbyt wygodny, dawniej zabierano ze sobą poduszki, żeby łatwiej znosić wielogodzinne nasiadówki. Widzowie spędzali tu zwykle cały dzień, oglądając 5–6 komedii i tragedii. Aktorami byli wyłącznie mężczyźni, grający w maskach. Kolory ich ubrań miały symboliczne znaczenie – ciemne oznaczały ból, jasne szczęście.
W drodze do Miletu zatrzymujemy się w Alburgazi, żeby w jednym z lokalnych zakładów szlifierskich dowiedzieć się, co sprawne ręce i odrobina wyobraźni mogą uczynić z kamiennej bryły. Pokryty zardzewiałą blachą barak wypełniają maszyny. Piły, wiertarki, obrabiarki, szlifierki.
W centrum rośnie gigantyczny dąb, a wszystko spowija biały pył. Specjalnie dla nas jeden z pracowników organizuje pokaz. Z marmurowego walca w ciągu kilku minut wyrzeźbił jajko. Przy zakładzie można kupić wytwarzane tu przedmioty: marmurowe moździerze, kubki, wazony, talerze, lampki. Te ostatnie cieszą się największym powodzeniem. Wystarczy wstawić do ich środka świeczkę, a marmur ożywa, ukazując piękno swojej struktury. Magia. Nic dziwnego, że starożytni tak kochali ten kamień.
Wielka rzeka Meander, mająca swe źródło w głębi Anatolii, przez wieki niosła żyzne namuły. Choć kapryśna i nieprzewidywalna – tworzyła doskonałe warunki do rozwoju miast i cywilizacji. Zanim zamuliła dolinę i zniknęła, pozostawiając suchy ląd, Milet zdążył już stać się najbogatszym i najpotężniejszym portem Azji Mniejszej, a potem pogrążyć się w niebycie. Jego historię dobrze oddają słowa Heraklita z Efezu – wszystko płynie. Nic nie stoi w miejscu. Dziś odpłynęły bogactwa, zniknęła potężna flota oraz dostęp do morza. Spacerując wśród resztek budowli, od jednej tablicy informacyjnej do drugiej, zastanawiam się, którędy chadzali tutejsi mędrcy: Tales, Anaksymander, Anaksymades i matematyk Pitagoras. Mimo że wiedza epoki, w której przyszło im żyć, nie była zbyt rozległa, udało im się uwolnić naukę od dyktatu religii. To właśnie tutaj narodziła się filozofia. Tutaj Tales zadawał pytania o naturę wszechrzeczy. Tutaj zdołał przewidzieć zaćmienie słońca i opracować słynne matematyczne twierdzenie. Wykorzystywał je do obliczania odległości między należącymi do niego statkami. Jak na wielkiego myśliciela, Tales potrafił też nieźle zarabiać.
Didymę, ostatnie miasto na tej trasie i Milet łączy święta droga. Właściwie łączy ona świątynie dwóch boskich blięniąt. Artemidy w Milecie i Apolla w Didymie. Siedzę w restauracji, która nazywa się Kamaci i jest własnością burmistrza miasta Mumina Kamaci. Jemezme – jogurt przyprawiony czosnkiem i pietruszką, sakswkę – bakłażany smażone w oleju i doprawione sosem pomidorowym oraz barbun – malutką rybę morską. Delektuję się każdym kęsem, a jednocześnie nie mogę oderwać wzroku od położonej kilkanaście metrów dalej świątyni Apollina, najpiękniejszej antycznej ruiny, jaką do tej pory widziałam. Zachowała się cała jej struktura. Położona w środku niewielkiego miasteczka, wygląda trochę jak budowla nie z tego świata.
W dawnych czasach ludzie nie rozumieli zjawisk przyrodniczych i tego, co się wokół nich działo. Towarzyszyły im strach i niepewność. Ich życie często zależało od kaprysu bogów. Wystarczy wspomnieć Odyseusza, któremu przez 10 lat nie pozwolili powrócić do domu. W świątyni Apolla mogli dowiedzieć się, jakie jest ich przeznaczenie. O poradę prosili tu najwięksi wodzowie. To prawdopodobnie tu Aleksander Wielki dowiedział się, że jest synem Zeusa i zwycięży Persów w bitwie pod Gaugamelą. Nie wszędzie można było zbudować wyrocznię. Świątynia poświęcona Apollinowi musiała mieć źródło wody i naturalnego gazu. Wdychając toksyczne opary lub żując liście laurowe, kapłani wprowadzali się w trans, zaś wpatrując się w wodę, poznawali ludzkie losy. Oczywiście, tylko teoretycznie. Prawda jest taka, że dochodziło tu do wielu nadużyć. Ludzie zwierzali się z trosk, wodzowie zdradzali swoje plany. A kapłani z tej wiedzy robili użytek. Zanim jednak pielgrzym zwrócił się z pytaniem do wyroczni, musiał najpierw złożyć ofiarę – pieniądze, zboże, owoce, zwierzęta. Przed świątynią zachował się ołtarz, na którym wśród tańców i śpiewów zarzynano ofiarne byki.

Przez lata wróżbiarskiego biznesu zgromadzono tu olbrzymie bogactwa, których strzegła kamienna Meduza. Według legendy Meduza była piękną kobietą, którą zazdrosna Atena zamieniła w potwora o wężowych włosach i zabójczym spojrzeniu. Dziś jej kamienne oczy wydają się łagodne, zresztą wszystkie skarby stąd zniknęły.
Wchodzę na tereny dawniej niedostępne dla zwykłych śmiertelników. Przechodzę między kolumnami, które tworzyły podwójny szpaler liczący 124 sztuki. Świątyni nigdy nie ukończono. Gdyby tak się stało, znalibyśmy nie 7, a 8 cudów świata.
Następnego dnia postanawiam poleniuchować. 30 minut jazdy od Kusadasi założono Park Narodowy Milla. Są tam 4 cudowne plaże – jedna piaszczysta i trzy kamieniste oraz szmaragdowe morze tworzące różnej wielkości zatoczki. Gdy znudzi nam się opalanie, można wyruszyć na kilkugodzinny trekking jednym z kanionów, by podziwiać nawisy skalne, gigantyczne cyprysy, figowce i inne egzotyczne rośliny.
Karacasu – niewielkie miasteczko położone jakieś 150 km na wschód od mojej bazy – znane jest z trzech rzeczy. Glinianej ceramiki wytwarzanej w małych rodzinnych przedsiębiorstwach, których jest tu około 50, stylizowanych na rzymskie toporów, produkowanych tutaj masowo, by przyozdabiały ściany gabinetów miejscowych notabli, oraz najdłuższej tureckiej pizzy wypieczonej w jednej z restauracji bez nazwy. W jej witrynie do dziś wisi pożółkły wycinek z gazety, która odnotowała rekord. Szef kuchni przyrządza dla mnie miniaturkę rekordzistki. Wygląda bardzo apetycznie – smakuje zaś  jak jajecznica podana na tureckim chlebku. Z Karacasu jadę do Aphrodisias i mimo że nie jestem głodna, po drodze zaliczam słynną restaurację Anatolia. Miejsce absolutnie kultowe. Przed wejściem zatrzymało się co najmniej 5 autokarów z turystami. Tak wyobrażam sobie dawne karawanseraje. Zielona oaza pełna egzotycznych ptaków i porośniętych winoroślą, dających cień zakamarków. Oprócz pysznego jedzenia zmęczeni podróżni mogą tu znaleźć odpoczynek, poleżeć na trawie, zdrzemnąć się na hamaku i co najważniejsze, skorzystać z toalety. O tak, warto to zrobić. Jedna z gazet poświęciła tutejszym atrynom kilkustronicowy artykuł, rozwodzący się nad ich zaletami. Rzeczywiście są niezwykłe jak na tureckie standardy. Na progu wita nas miła muzyka, papier toaletowy jest biały i miękki, a wszystko czyste.
Kryz był tak piękny, że Ara Guler fotograf, wysłany na zdjęcia w okolice Denizli, nie mógł oderwać od niego oczu. Po skończeniu pracy miał jechać do Izmiru, ale zastała go noc i zabłądził. Szukając noclegu, wstąpił do wiejskiej restauracji i tam zobaczył kawałek wyrzeźbionego marmuru. Na pytanie, skąd pochodzi, usłyszał, że z pola obok, gdzie pełno jest takich rzeczy. I tak potwierdziło się powiedzenie, że wielkimi odkryciami rządzi przypadek. Tym razem ślepy los przyczynił się do odnalezienia ruin starożytnego Aphrodisias – miasta poświęconego bogini miłości Afrodycie. Przy wejściu witają mnie ustawione w rzędzie fragmenty sarkofagów ozdobione tajemniczymi głowami. Twarze młode i stare, ładne i brzydkie, brodate i gładkie łączą roślinne girlandy. Miasto założono na równinie w cieniu majestatycznej góry zwanej Babadag. Baba wcale jednak nie oznacza baby, tylko ojca. Po raz kolejny muszę wysilać wyobraęnię, żeby zobaczyć coś więcej niż porozrzucane bloki i pojedyncze kolumny. Po mniej więcej godzinie docieram do wielkiego stadionu najlepiej zachowanego w całym basenie Morza Śródziemnego. Ma kształt elipsy długości 262 i szerokości 59 m. Siedzenia ustawione są tak, że nikt nikomu nie zasłaniał tego, co się działo na arenie. A działo się wiele. Zawody lekkoatletyczne, wyścigi rydwanów, tresura dzikich zwierząt czy w końcu walki gladiatorów.
Grecy uprawiali kult sprawności fizycznej połączony z afirmacją ciała. Dlatego sportowcy na zawodach występowali nago. Pięknie wyrzeźbione mięśnie, płaski brzuch, bicepsy świadczyły o sile, zdrowiu i pozycji. A zasady rywalizacji różniły się od obecnych – podstawienie przeciwnikowi nogi lub wykręcenie mu ręki w greckim świecie było dozwolone. Laury przypadały tylko zwycięzcy, nie było miejsc drugich ani trzecich.
I znów w drodze. Kierowca busa włączył płytę z czymś, co przypomina turecki hip-hop. Jakoś mi on nie pasuje do dość konserwatywnego krajobrazu. W ciągu kilku dni przejechałam przez wiele wiosek i zawsze widok był ten sam. Kobiety w różnym wieku ubrane w długie wełniane spódnice, kwiaciaste bluzki z długimi rękawami, robione na drutach kamizelki i obowiązkowo chustki na głowie. Na prowincji wciąż władzę nad kobietami mają mężczyźni, a postęp w relacjach między płciami ogranicza się do przestrzegania monogamii. Z tą tradycją dziwnie kontrastują nowoczesne panele słoneczne umieszczone niemal na każdym dachu. Czasami obok tych błyszczących baterii w pobliżu kominów powtykane są butelki – znak, że w domu mieszka gotowa do małżeństwa panna.
Docieram do Pamukkale, na które warto poświęcić co najmniej jeden dzień. Z daleka sławne białe tarasy spływające z masywu Cökelez Dagi wyglądają jak jęzor lodowca, któremu zaszkodziło ocieplenie klimatu. Ten geologiczny cud powstał 14 tys. lat temu. Ruchy tektoniczne zaburzyły cyrkulację wody w górotworze. Gorące źródła z głębin ziemi zaczęły wypływać na powierzchnię, a że były wysokozmineralizowane, z czasem zaczął się wytrącać osad. Z bliska Pamukkale, czyli Bawełniana Twierdza, wygląda intrygująco. Ni to dzieło przyrody, ni człowieka. W niektórych basenach brodzą ludzie. Podobno mikroelementy zawarte w wodzie leczą różne dolegliwości i dobrze wpływają na skórę. Tarasy ciągną się na długości około 2 km. Urodę tego miejsca i lecznicze właściwości wody docenili już starożytni Rzymianie, którzy wybudowali w pobliżu Hierapolis – miasto-sanatorium. Do dziś zachowało się antyczne kąpielisko. W różnej wielkości i głębokości, wypełnionych termalną wodą basenach wśród oleandrów i antycznych kolumn pluszczą się turyści. Kiedyś pływała tu sama Kleopatra, niewykluczone, że z czułym na jej wdzięki Markiem Antoniuszem. Podobno tutejsze termalne źródła o temperaturze 35 stopni zapewnią wieczną młodość. Jak wielu ludzi liczyło na to, świadczą ruiny Hierapolis. Chorzy na różne przypadłości tłumnie odwiedzali to miejsce. Wielu z nich zostało tu na zawsze. W Hierapolis znajduje się jedna z największych i najlepiej zachowanych starożytnych nekropolii. Blisko 1 200 grobowców rozrzuconych jest wzdłuż 2 km drogi. Zachód słońca zastaje mnie wśród antycznych sarkofagów. Znów z megafonów rozlega się głos muezina. Niestety, jak powiedział Heraklit – nic nie stoi w miejscu. 10 dni minęło. Moje wakacje dobiegły końca.

NO TO W DROGĘ – TURCJA
• Stambuł to największe miasto Turcji, jedyne na świecie leżące na  dwóch kontynentach. Zamieszkuje je 10 mln ludzi.
• Najciekawsze miejsca: cieśnina Bosfor, Błękitny Meczet z XVII w., Hagia Sophia (z VI w. – dziś muzeum, codz. oprócz pn., 9.00–18.00, wstęp 20 zł), pałac Topkapi (codz. oprócz wt., 9.00– –17.00, wstęp 15 zł), Pałac Dolmabahce, Muzeum Kariye, Zatopiony Pałac (codz. 9.00–18.00, wstęp 17 zł). www.english.istanbul.gov.tr
• Warto wybrać się poza sezonem – turystów jest mniej, a temperatury niższe. Stambuł najlepiej zwiedzać w końcu maja i początku września. • Wizę turystyczną można dostać na lotnisku i każdym przejściu granicznym w Turcji. Kosztuje 15 dol. lub 10 euro, ważna do 30 dni, nie można jej przedłużyć. Kara za przedłużenie pobytu to przynajmniej   100 dol. i zakaz ponownego wjazdu do Turcji przez okres równy okresowi nielegalnego pobytu. Cenne rzeczy trzeba zadeklarować przy wjexdzie – zostają wpisane do paszportu i na tej podstawie można je wywieźć.
• samolotem – bezpośrednio z Warszawy do Stambułu (port Atatürka) latają LOT i Turkish Airlines (1050 zł za bilet w dwie strony), taniej z przesiadką w Zurychu (Swiss), Budapeszcie (Malev) lub Pradze (Czech Airlines) – od 850 zł. LOT www.lot.com; Turkish Airlines www.turkish.pl, www.thy.com tel.  022 529 77 04 • Dojazd z lotniska im. Atatürka: autobusem linii Havaľ (30 min, 8 zł)  do placu Taksim; taxi – ok. 40 zł do Sultanahmetu. • Taksówki (w żółtym kolorze) są na każdym kroku. Warto od razu zapytać o cenę kursu. Taryfa dzienna to gündüz, nocna – gece. Przejazd w granicach miasta kosztuje 5–30 zł.
• Środki komunikacji miejskiej – autobusy, tramwaje, kolej, dolmusze. Bilety są tanie, jeden przejazd kosztuje 1,50 zł, na dłuższe trasy najlepiej kupić elektroniczny bilet wieloprzejazdowy (akbil) ważny na wszystkie środki komunikacji, także promy.
• Promy i autobusy morskie – znakomity sposób na poznanie miasta. Ceny za przejazd od 3 do 30 zł, biletem jest żeton.
• Bogaz Hatti – wycieczkowy rejs po Bosforze, z terminalu w Eminonu – 90 min, 12 zł w jedną stronę.
• Rejsy starymi kutrami – z Beylerbyei do do Cammlibahce po stronie egejskiej, docierają też do Morza Czarnego, 60 zł. • New Backpackers, Akbiyik Cad. No: 14/1, Cankurtaran, Istanbul, Sultanahmet – łóżko od 40 zł.
• Antique Hostel – Guest House, Kutlugün Sokak 51, Sultanahmet, Istanbul – łóżko od 45 zł, pokój od 70 zł.
• Kurfal Holiday Resort – od 100 zł za osobę, www.kurfal.com
• Istanbul Lyon Hotel**, Genćtürk Cad. 18 Sekbanlar Sokak No: 16, Sehzadebasi Istanbul – pokój 2-os. 120 zł, www.istanbullyonhotel.com
• Więcej noclegów w Stambule na stronach: www.istanbulhotels.com, www.istanbulbudgethotels.com. • Ceny: posiłek w skromnej restauracji (3 małe dania) 18 zł, chleb 1 zł, piwo 3 zł, napój puszkowany 2,50 zł, woda mineralna 1,10 zł, kebab 3 zł.
INFO
• Stambuł–Izmir: samolotem 500 zł w dwie strony; promem 300 zł w jedną stronę, autobusem – 120 zł w jedną stronę (www.turkeytravelerplanner.com), wynajęcie samochodu – 200 zł/dzień. www.kusadasi.net
• Noclegi w Kusadasi – jest tam ponad 300 hoteli, ceny od 45 zł. www.hotels.turkey–booking.com, www.kusadasihotelguide.com, www.kusadasiho- tels.com
• Lokalne biura podróży – wycieczki z Kusadasi do okolicznych atrakcji 120–200 zł za dzień z wyżywieniem.
• Bilety wstępu: Efez – 30 zł, 8.30– –18.30 codziennie. Dom Matki Bożej – wstęp do parku i Domu – 4,50 zł, 15 sierpnia, w dzień Wniebowstąpienia, jest specjalne nabożeństwo, msze codziennie o 7.15, w niedziele o 10.30.
Milet – 2 zł, 8.30–19.00. Priene – 2 zł, 8.00–18.30. Âwiątynia Apolla w Didymie – 4,50 zł, 8.00–19.00.
Aphrodisias – 14 zł, 8.00–19.00.  Pamukkale – Hierapolis i trawertyny – 9 zł do zmroku, później bezpłatnie. • W Turcji mężczyźni na powitanie całują się w policzek, kobiety podają sobie ręce.
• W miejscach publicznych kobiety powinny mieć zasłonięte ramiona i nogi, mężczyźni – długie spodnie.
• Przed wejściem do meczetu trzeba zdjąć buty, zakryć ramiona i kolana, mężczyźni powinni zdjąć nakrycia głowy, a kobiety zasłonić włosy. Najlepiej unikać pory modlitwy. • Napiwki czynią cuda.
• Ze względu na wysoki kurs walut w Turcji nie warto kupować lir tureckich przed wyjazdem. Najlepiej wziąć euro lub dolary i je wymienić w banku, hotelu lub kantorze (döviz). • Zalecane szczepienia przeciw żółtaczce typu A i B (zaświadczenie może być wymagane w razie np. operacji), tężcowi i błonicy oraz durowi brzusznemu. Służba zdrowia jest w większości prywatna i na przyzwoitym poziomie. Wizyta u lekarza (bez zabiegów) kosztuje ok. 90 zł. • Ambasada Republiki Turcji w Polsce, ul. Malczewskiego 32, 02-622 W-wa, tel. 022 646 43 21–25; faks  022 646 37 57, e-mail: turkemb@it. com.pl; www.turcja.org.pl
• Konsulat w Krakowie, ul. Âw. Tomasza 31/11, tel. 012 422 97 53.
Konsulat w Poznaniu, Stary Rynek  78/79, tel. 061 852 48 44. • Starożytność bajeczna Tadeusza Zielińskiego. Wydawnictwo Książnica.   Stambuł – Wydawnictwo Wiedza i Życie; Stambuł z serii Miasto jak na dłoni wyd. G+J RBA.