Piasek, trociny oraz drewniane krążki nie sprawiają kłopotu. Na żwirze jest już trochę trudniej, ale najgorsze są szyszki. Sztywne łuski kłują w stopy, wbijają się w skórę. Aż przykucam z wrażenia i ledwie jestem w stanie po nich iść. Czy to opis toru przeszkód dla masochistów albo szukających umartwienia? Wręcz przeciwnie. W kantonie Wallis wszystko służy przyjemności i trudno o lepsze miejsce na relaksujący wypoczynek.

Idę „bosym szlakiem” w miejscowości Siviez koło Nendaz. Część została sztucznie przygotowana, część prowadzi po naturalnym podłożu. Spacer tą ścieżką ma przywoływać wrażenia z dzieciństwa, kiedy to na wakacjach biegało się przez cały dzień bez butów. A przy okazji zbliżyć do natury. Czyli taki trekkingowy „slow food”. Idę bez pośpiechu, tak żeby każdym zmysłem odbierać otoczenie – to, co pod stopami, i to, co dookoła. Schodzę do strumienia po schodkach z metalowej kratki – auć, jest to wyzwanie, a później już tylko miękka trawa, zimne błoto, gładka i nagrzana słońcem drewniana kładka. Czuję się tak, jakby otworzyła mi się jakaś dodatkowa klapka w głowie. Jakbym czuła przez skórę wszystko dookoła: góry, błękitne niebo, zieloną dolinę i dzwonki pasących się krów. Muszę przyznać, że to bardzo przyjemne.

Uwaga na pszczółki

Na pomysł przygotowania „bosego szlaku” wpadł Yves Duffey, właściciel hoteli w Siviez. Sam jest miłośnikiem chodzenia na bosaka. Miał okazję śledzić budowę tego rodzaju tras w innych kantonach i uznał, że warto mieć taki pod własnym oknem. Ścieżka zaczyna się przy parkingu, kończy w miejscu piknikowym nad rzeką Printse. Wystarczy pół godziny, żeby przejść całość. O tym, gdzie należy iść, informują znaki z odciskami bosych stóp. Po drodze spotykam całą rodzinkę z dziećmi, wszyscy uśmiechnięci od ucha do ucha.

Ciekawe jest to, że przecież nigdzie nie ma zakazu chodzenia boso. Równie dobrze można zdjąć buty na normalnym szlaku, a tych tu nie brakuje, i maszerować przed siebie. Ale tutaj, na ścieżce w Siviez, jest na to jakby przyzwolenie i wszyscy ochoczo korzystają z takiej możliwości. Właściwie nie ma żadnych przeciwwskazań, trzeba tylko uważać, żeby na łące pełnej alpejskich ziół i kwiatów nie nadepnąć na pszczołę.

Mimo że jest dopiero przedpołudnie, rozstawiamy się z naszą przewodniczką Adeline i fotografem Filipem na miejscu piknikowym na aperitif. W menu specjalności regionu – sery, suszone mięso, chleb i wino. Wszystko produkowane na miejscu. Kanton Wallis słynie z ciekawej kuchni i winnic, stąd pochodzi jedna trzecia całej produkcji wina w Szwajcarii. Naprawdę jest co degustować. Kanton ma swoje własne szczepy takie jak cornalin czy petite arvine. My pijemy fendant, sztandarowy produkt Wallis – wino białe, delikatne i świeże. Jak dolina, w której siedzimy. Słońce przygrzewa jednak coraz bardziej i jest ryzyko, że jeśli pozostaniemy tu dłużej, trunek uderzy nam do głowy. Czas na dalsze przyjemności. „Bosy szlak” był tylko przystawką.

W Siviez kończy się droga asfaltowa. Dalej można albo ruszyć z buta, albo skorzystać z któregoś z wyciągów krzesełkowych. Zimą wożą one narciarzy – rejon Nendaz jest bardzo popularnym terenem narciarskim – a latem turystów spragnionych pięknych widoków i przyjaznych szlaków. Wjeżdżamy na Combatseline. To nazwa górnej stacji krzesełek, z restauracją i widokiem na dolinę. Wysokość niezbyt imponująca jak na Alpy – zaledwie 2238 m. Co innego nas tu jednak zwabiło. Tuż obok przebiega jeden z historycznych kanałów nawadniających zwanych „bisse”. Niektóre zbudowano jeszcze w średniowieczu – np. Bisse de Salins powstał w 1435 r. I nadal działa!

Z górnej półki

Pytanie, po co w Alpach nawadnianie, skoro jest tu tyle opadów i śniegu zimą? Dolina Rodanu ma wyjątkowy klimat, ponieważ jest wciśnięta między dwa wysokie łańcuchy górskie. Na tej naturalnej barierze zatrzymują się deszcze oraz burze. Ma to swoje dobre strony – kanton Wallis słynie z suchej słonecznej pogody, która sprzyja wypoczynkowi i rolnictwu, w tym uprawie winorośli. Brakuje tylko wystarczającej ilości wody dla upraw, dlatego trzeba ją doprowadzać z gór. Stąd liczne kanały poprowadzone na stokach. Istnieją one w całym Wallis, ale najwięcej ich jest w okolicach Nendaz – w sumie niemal 100 km. Wzdłuż nich wytyczono szlaki turystyczne.

Zaczynamy z górnej półki – od Bisse de Chervé, najbardziej spektakularnego. Nie jest szczególnie długi (tylko 15 km) ani specjalnie stary (zaledwie z połowy XIX w.), biegnie za to najwyżej ze wszystkich kanałów i jest najbardziej alpejski. To oznacza, że idziemy w pełnym słońcu, a poza pojedynczymi drzewami nic nie zasłania nam widoków. Wszędzie rosną pospolite tutaj sosny limby, których w polskich Tatrach jest jak na lekarstwo. Rozległe hale i wszystkie szczyty wokół mamy jak na dłoni. Daleko przed nami pobłyskuje turkusowe jezioro. Im bardziej się do niego zbliżamy, tym bardziej nieprawdopodobny wydaje mi się jego intensywny kolor. W zestawieniu z kwitnącymi na stokach różanecznikami aż gryzie w oczy.

Okazuje się, że jezioro jest sztuczne, utworzyło się przed niemal 90-metrowej wysokości zaporą Cleuson na rzece Printse – tej samej, nad którą kilka godzin wcześniej zatrzymaliśmy się na aperitif. Barwę zawdzięcza wodom wypływającym z lodowca.

Adeline pyta nas, czy chcemy iść dalej wzdłuż kanału, czy wolimy już teraz zejść ścieżką na zaporę i wrócić do Siviez. Co za pytanie! Oczywiście, że wybieramy pierwszą opcję. I sami na siebie zastawiamy pułapkę. Kanały doprowadzały wodę, ich spadek był więc stały i niewielki. Także wytyczone wzdłuż nich szlaki biegną niemal po poziomicach. Idzie się łatwo i przyjemnie, nie czując pokonywanych kilometrów.

Obchodzimy całe jezioro, co zajmuje sporo czasu, i wkraczamy na tamę z drugiej strony. Widoki są niezmiennie wspaniałe. Dopełnia ich stojąca przy zaporze biała kapliczka St.-Barthélemy. Obok jest nora świstaków. Wyglądają z niej ciekawskie maluchy, jeszcze nie do końca świadome zagrożenia, jakie stwarza człowiek. No i tu kończy się sielanka. Trzeba wreszcie zejść do Siviez. Już nie wzdłuż kanału, tylko drogami i ścieżkami, równie krętymi, co stromymi. Kiedy wreszcie dochodzimy do parkingu, słońce zachodzi. Prawie nie czujemy nóg ze zmęczenia, chociaż jeszcze rankiem wiedzieliśmy
o każdym kamyku pod stopą.

Smak malin

Następnego dnia nadal trzymamy się kanałów. Zmienia się tylko sceneria – jest więcej drzew – i przewodniczka (poprzednia leczy zakwasy). Tym razem to Anita prowadzi nas wzdłuż Bisse de Saxon, najdłuższego kanału w całym kantonie. Ma on aż 32 km i jest wyjątkowy także dlatego, że po wielu latach przerwy znów płynie nim woda na niektórych odcinkach. A jeśli kanał jest używany, obowiązkowo potrzebuje strażnika.

Otrzymuje on wynagrodzenie od mieszkańców wiosek, a jego zadaniem jest dopilnowanie, żeby ci, którzy zgłosili zapotrzebowanie na wodę, otrzymali jej tyle, ile należy. Otwiera więc odpowiednie śluzy na przykład na dwie czy trzy godziny, a później zamyka. Woda nawadnia winnice, łąki i sady, głównie morelowe, oraz plantacje malin. Mało które owoce mogą się równać tym z kantonu Wallis, dojrzewającym w ostrym alpejskim słońcu.

Anita mówi nam o tym, częstując pierwszymi w tym roku malinami. I jak tu nie polubić tego miejsca? W kanale płynie orzeźwiająca woda, w której można opłukać ręce i twarz. Trasa biegnie w lesie, wśród majestatycznych świerków. Czasem pojawia się na szlaku przyjemne urozmaicenie w postaci kładek, barierek i przejść w skałach.

Nasza przewodniczka opowiada, że wybrała się kiedyś w góry rowerem. Pogoda była kiepska, zaczął padać deszcz (tu też się czasem zdarza). Postanowiła skrócić drogę, wybierając szlak wzdłuż kanału. Pech chciał, że natrafiła na strażnika. Ten na jej widok zmarszczył gniewnie brwi – jazda wzdłuż kanałów jest zabroniona – i długo nie dawał się przekonać. W końcu przyjął wyjaśnienia i Anita nie poniosła żadnych konsekwencji.

Bisse de Saxon prowadzi aż do miejscowości o tej nazwie, ale my aż tak daleko nie pójdziemy. Ścieżką schodzimy do niżej położonego Bisse Vieux (z połowy XVII w.), a później do Nendaz. Tam zasiadamy na kilka lampek miejscowego wina. Przegryzamy serem i patrzymy na miasteczko. Zimą staje się gwarnym centrum narciarskim, latem przyjeżdżają tu ludzie spragnieni słońca i spokojnego wypoczynku na łonie natury. Okolica naprawdę temu sprzyja. Doceniają ją sami Szwajcarzy, którzy mają tu swoje domy letniskowe.

Ser jak serak

W jednej z tutejszych farm mleczarskich można się przyjrzeć, jak powstają szwajcarskie sery. Czy chcemy zobaczyć? Pewnie, że tak. Jedziemy do Prarion i oglądamy cały proces, począwszy od podgrzewania mleka, mieszania, dodawania podpuszczki, aż po odciskanie serowej masy w okrągłych formach. Później z pozostałej serwatki pracownik robi jeszcze twarożek zwany serakiem, którego możemy na miejscu spróbować i zakupić na wynos. Degustujemy też dojrzałe żółte sery, ale tych kupić nie można, chociaż one także bardzo nam smakują. Jaka szkoda, świetnie byłoby nabyć sery u źródła, tak jak oscypki prosto od bacy. Tu sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. Wszystkie serowe krążki należą do właścicieli krów, Szwajcarów, którzy mieszkają w wielkich miastach. Sery robią... Portugalczycy. Obu stronom się to opłaca. Nikt z miejscowych nie rwie się do tej roboty, a Portugalczycy, mimo że w swoim kraju często mają własne stada krów, tu zarabiają dużo lepiej.

 

fot. Swiss-Image.ch

Wychodzę z budynku serowarni. Zewsząd dobiega dźwięk krowich dzwonków. Farma stoi pośrodku rozległych pastwisk, z których widać całą dolinę i pasma górskie po jej drugiej stronie. To miejsce jest wyjątkowe z jeszcze jednego powodu. Na pastwiskach rośnie ponad 250 olbrzymich modrzewi. Takich sędziwych kolosów, których wiek sięga ponoć 800 lat, jeszcze nigdy nie widziałam. Imponująco muszą wyglądać zwłaszcza jesienią, kiedy ich igły przebarwiają się na żółto.
Ale teraz też jest pięknie. Cieszę się, że dałam się wpuścić w kanały wokół Nendaz. I w tutejsze maliny.
 
Kanały  „bisse” są specjalnością kantonu.
Na początku XX w. ich łączna długość wynosiła ok. 1800 km, ale od tamtego czasu wiele z nich zostało porzuconych i zniszczonych. Nad Bisse de Saxon nadal stoi drewniany domek strażnika kanałów – Caban du Bourlâ z 1877 r.
Do kanału Bisse de Chevré dowozi z Siviez wyciąg krzesełkowy Novelly. Wizyta w Prarion, gdzie można zobaczyć produkcję serów (i stare modrzewie), to wydatek 12 euro od osoby – szczegóły w biurze informacji turystycznej w Nendaz. Kilogram seraka (sera z serwatki) kosztuje na farmie 9 franków.

Nendaz
Baza noclegowa w miasteczku jest imponująca, warto zwrócić uwagę na tradycyjny drewniany Hotel Edelweiss (Szarotka) usytuowany niedaleko stacji gondoli. Działa tam sporo pizzerii i warto je odwiedzić
(np. Pizzeria Les Flambeaux). Pracują w nich Włosi (Nendaz leży blisko włoskiej granicy), a oni naprawdę wiedzą, jak przyrządzić pizzę.

Warto  wiedzieć:
www.nendaz.ch – informacje o Nendaz. W zakładce oferty (w zakwaterowaniu) można znaleźć pakiety zimowe i letnie – na noclegi w hotelu i przejazdy kolejką linową.
www.visitvalais.ch – wszelkie informacje o atrakcjach, wydarzeniach i noclegach w całym kantonie Wallis.