Chile i w Argentynie wszędzie jest daleko. Na mojej pożółkłej, rozkładanej jak harmonijka, wąziutkiej mapie, którą dostałem przed laty od przyjaciela, chilijskiego pisarza Eduardo La Barki, Chile – po całkowitym rozłożeniu – ma 80 cm długości. I zaledwie 6 cm szerokości w najgrubszym miejscu.
Wąski pas ziemi ciągnie się wzdłuż wybrzeża Pacyfiku przez 4300 km z północy na południe, od granicy z Peru po Antarktydę. To kolejno: pustynie, wysokie góry, słodki klimat i nadmorskie winnice Valparaiso w środkowym Chile, dalej pampasy i na końcu, na południu, surowa kraina najpiękniejszych lodowców i jezior świata. Przede wszystkim jednak kraj barw i światła, tak intensywnych, że przeniesione na płótno stają się kiczem.
Patagonia wraz z Ziemią Ognistą na mojej pożółkłej mapie zajmuje czwartą jej część i wygląda, od strony chilijskiej, od Oceanu Spokojnego, jak niezwykle skomplikowana i delikatna koronka. W taki delikatny, gęsty, nieregularny, niedający się opisać deseń wycinają ziemię setki fiordów, jezior, zatok i zatoczek oraz szerokich i wąziutkich kanałów. Argentyńska część Patagonii, nad Atlantykiem, ma dość regularną linię brzegową, mniej jezior; jest turystycznie mniej atrakcyjna.
W połowie sierpnia zima ma się ku końcowi. O tej porze roku na południe od Puerto Aisen, od którego, z grubsza biorąc, zaczyna się prawdziwa Patagonia (czyli XI region Chile), temperatury spadają jeszcze poniżej zera. Nawet w lutym, gdy w Patagonii oficjalnie jest lato, zdarzają się dni, że przejmujący wiatr od Pacyfiku przenika przez najgrubsze swetry. Prawdziwe, antarktyczne mrozy zaczynają się za Cieśniną Magellana, na archipelagu wysp tworzących Ziemię Ognistą, nazwaną tak chyba od ostrego czerwonego kolorytu tamtejszych zachodów słońca. Tubylcom mróz nie przeszkadzał. Alacelufowie, jedno z plemion pierwotnych Indian zamieszkujących południe Patagonii, jak wspomina Karol Darwin w notatkach ze swej podróży, na 15-stopniowym mrozie biegali nadzy, jedynie z torsem owiniętym w skórę wilka lub lisa.
Linia kolejowa z Santiago na południe kończy się w Temuco, tysiąc kilometrów przed ostatnim miastem chilijskiej Patagonii, stutysięcznym Punta Arenas nad Cieśniną Magellana. Postanawiam dotrzeć na samo południe różnymi środkami komunikacji, aby złapać trochę kontaktu z ludźmi. Lecę z Santiago do Puerto Montt i stąd chcę jechać wypożyczonym dżipem na południe – do Puerto Aisen nad fiordem, a właściwie rzeką, która wygląda jak fiord. W sumie 350 km. Jednak znająca ten rejon kobieta z biura wynajmu doradza cudzoziemcowi z daleka znacznie bardziej atrakcyjną turystycznie podróż promem. Szosa, którą budowano przez 20 lat i ukończono w roku 1996 r., wciąż pozbawiona jest normalnej infrastruktury, mogą być kłopoty z tankowaniem. Do ruchliwego portu Puerto Chacabuco nieopodal Puerto Aisen, położonego nad okolonym górami fiordem, dotarłem promem z Puerto Montt. Po dniu podróży na południe długimi zatokami tworzącymi wewnętrzne morza Patagonii – Ancud i Corcovado – wpływamy do szerokiej na 30 km cieśniny Moraleda. Zapada chłodna, bezwietrzna noc. Statek zmienia kurs na południowo-wschodni i wchodzimy do fiordu. Księżyc srebrzy śnieżne andyjskie szczyty w oddali, Krzyż Południa jarzy się w górze. Powierzchnia wody bez jednej zmarszczki, jak odlana ze srebra, z seledynowymi odblaskami. Z siwym kapitanem o słowiańsko niebieskich oczach gadam na mostku przez pół nocy. Jego ojciec zawędrował tu po wojnie znad Adriatyku, z Dalmacji, i już nigdy nie wyjechał.



– Dopiero na lodowcach zobaczy pan, jak piękny może być świat – mówi kapitan, wysączając resztkę koniaku z mojej piersiówki, która nie po raz pierwszy okazała się dobrym towarzyszem podróży. Pewnie trochę i jej zawdzięczam opowieści kapitana, przywołanie legendy Ziemi Ognistej. Od 400 lat po fiordach i rzekach Patagonii pływa, nie mogąc znaleźć wyjścia na pełne morze, czarny statek korsarzy „Cacafuego”. Załoga jest skazana na wieczne błądzenie, ponieważ zamordowała kolejno dwóch swoich kapitanów. Czasami rybacy łowiący wciąż z tradycyjnych, smołowanych na czarno łodzi z jednym masztem, spotykają nocą statek-widmo pod pełnymi żaglami.
Wyobraźnia podniecona niezwykłością tutejszej przyrody podsuwa różne zwidzenia. Hiszpańscy konkwistadorzy przez dobre 200 lat starali się dotrzeć do ogromnych kopalni złota i srebra na Ziemi Ognistej, których zaciekle bronili tutejsi Indianie – Tehuelczowie, „Odważni Ludzie”, i Mapucze, zwani też Araukanami. Kopalnie miały znajdować się nieopodal mitycznego miasta Trapananda, w którym wiele domów zbudowano ze złotych cegieł, a zawiasy w oknach i drzwiach były z kutego srebra. Gdy wycinając w pień obrońców żądni złota Hiszpanie wreszcie dotarli w te okolice, nie znaleźli ani miasta, ani złota, ani srebra, tylko niebywały, hipnotyzujący błękit. Niezwykła barwa liczących 3 mln lat lodowców, którą zawdzięczają temu, iż stary lód niemal całkowicie utracił tlen i pozostał w nim tylko wodór. Słoneczny ranek, w Puerto Chacabuco z brzucha promu wyjeżdża na nabrzeże portowe 80 wielkich ciężarówek, które przywiozły tu owoce, warzywa i wszystko, co nie chce rosnąć w surowym klimacie. Z niewiadomych przyczyn niedawno spalił na panewce polsko-chilijski projekt zakładania w Patagonii wielkich szklarni, które zapewniłyby miejscowej ludności świeżą sałatę i inne zieleniny. W szoferce białej ciężarówki zabieram się do miasta Cochrane, mając w perspektywie żeglugę po jeziorze General Carrera. Poza tym oszczędzam kilkaset dolarów w drodze do Campo de Hielo de San Valentin.
Przed nami niespełna 200 km Szosy Południowej w budowie (prawie ukończonej). Kierowca, 40-letni półkrwi Indianin Carlos, który od zawsze jeździ andyjskimi drogami, lubi Polaków. Podwoził już kiedyś autostopem naszych alpinistów, studentów z Krakowa. Sam studiuje korespondencyjnie ekonomię i zarabia jako „camionero”, kierowca ciężarówki.
Carretera Austral, Szosą Południową, mkniemy 40 km po asfalcie przez park narodowy pełen drzew przypominających potężne jałowce. Nad szosą strzelają w niebo ściany skalne w kolorach tęczy: biegną pionowo żyły zielone, niebieskawe, czerwone. Za miastem Coihaique zaczyna się zawrotny sześciokilometrowy zjazd w dół zwany przez miejscowych Cuesta del Diablo, Diabelska Ścieżka. Na dole dwa zakręty po 180 stopni. Carlos, cały skupiony na pokonywaniu górskich agrafek, zmaga się z kierownicą. Chwilami ze strachu zamykam oczy. Ale nie można nie patrzeć. Przed nami szeroka rzeka lodu. Rozświetlona jakby od wewnątrz błękitnym światłem spływa jak z nieba spod krateru wulkanu Hudsona i znika w mroku doliny rzeki Ibaniez.

Jedziemy cały dzień, zapadł wczesny zmrok. Nie udało się przekroczyć 30 km/h, ale wcale nie narzekam – pochłaniam widoki. W przytulnej kabinie Pegaso gra radio Głos Patagonii, którego słuchają tu wszyscy kierowcy. Chico Boakri do Holanda, brazylijski idol lat 60., śpiewa sambę z tekstem o gorącej miłości nastolatki. Muzyka wygasa i spiker czyta komunikat: „Rodzina państwa Sepulvedów, właścicieli gospodarstwa nad Lago Chapo, z okazji ślubu swej najmłodszej córki zaprasza wszystkich sąsiadów na tygodniową fiestę. Będą pieczone jagnięta i ujeżdżanie jednorocznych byczków. Prosimy zabrać ze sobą śpiwory i namioty”. – Dzięki naszemu radiu wszyscy tu się znamy, choć domy najbliższych sąsiadów dzielą dziesiątki, czasem setki kilometrów – mówi Carlos.
Po prawie całym dniu jazdy niemal oślepłem od wpatrywania się w nieustanną grę świateł i błękitno-szmaragdowo-różowych odblasków na Lądolodzie Patagońskim, który ciągnie się wzdłuż drogi przez ponad 100 km. Jak senna zjawa majaczy mi w głowie wspomnienie największego na świecie cmentarzyska drzew. Tysiące hektarów czarnych, sterczących pni, które w geście rozpaczy wznoszą w niebo kikuty gałęzi. Nieme świadectwo zbrodni i głupoty człowieka. Pozostałość po spaleniu przez hodowców bydła 300 tys. ha patagońskich lasów. Wiele ze spalonych drzew miało po tysiąc lat.
Zorganizowane próby kolonizacji Patagonii podjęto przed stu laty. Rząd zaczął rozdawać hodowcom bydła grunty. Tehuelczowie i Araukanie zmuszeni zostali do ucieczki. Gdy zaczynała się w Patagonii epoka wielkich hodowli i boom wełniany w 1907 r., Puerto Aisen, z którego dziś wyjechaliśmy, i okolice zamieszkiwało 197 osób. Dziś w Punta Arenas żyje 120 tys. ludzi, z cały XI region Chile, który liczy 108 tys. km2, ma tylko 200 tys. mieszkańców.
Z czego teraz żyją? W Santiago dostałem różne oferty. Chcesz zjeżdżać na nartach po śniegu, którego nigdy nie dotknęła stopa ludzka? Nasz śmigłowiec zrzuci cię na grań, z której zjedziesz na własne ryzyko jako pierwszy w historii. Pociąga cię konna wyprawa przez Patagonię? Wyruszysz w siodle znad Atlantyku, z Patagonii argentyńskiej, przejedziesz Andy i dotrzesz na wybrzeże Pacyfiku. Tam będziesz jadł na tarasie hotelu langustę, obserwując wieloryby, foki i pingwiny.
W miasteczku Puerto Ingeniero Ibanez nad jeziorem, które po stronie chilijskiej nazywa się Lago General Carrera, a po argentyńskiej po prostu Lago Buenos Aires, Carlos zabiera swój ładunek ryb i skorupiaków, a ja zapraszam go do portowej restauracyjki. Podają zwykłe smażone pstrągi i pisco – rodzaj chilijskiego samogonu. Jadłem pstrągi w wielu dobrych miejscach, ale ten jest absolutnie wyjątkowy. Chilijczyk, widząc mój zachwyt, cieszy się, jakby sam ją złowił. – Wiesz, to nic nadzwyczajnego. Ţeby tak smakował, wystarczy idealnie czysta natura, woda z lodowca i niczym nieskażone powietrze, które jest tylko u nas – mówi student-camionero. Jeszcze na początku lat 90. na granicy chilijsko-argentyńskiej w Puerto Natales można było wsiąść do wagonu, który miał po obu stronach drewniane proste ławki, a na końcu żelazną kozę opalaną drewnem. Polana z żelaznego kosza dokładali do piecyka sami podróżni, owinięci w poncza hodowcy owiec jadący do swoich gospodarstw. Parowóz Henschla z 1922 roku kapał oliwą, sapał, buchał parą i ciągnął cztery wagony. W ciągu 9 godzin pokonywał 240 km do portu Bellavista na atlantyckim wybrzeżu, przecinając patagońskie pampasy ze stadami owiec, lam i wikunii, najlepszą wełną na czterech nogach strzyżoną dwa razy do roku. Było miło i spokojnie, nawet gdy maszynista poszedł wypić w bufecie mate i pogadać z zawiadowcą. Podróż kolejowa jak przed wiekiem. Ale to już historia. Zmodernizowany Patagonia Express ma znów ruszyć za cztery – pięć lat. Między patagońskim stepem a Andami leży region Ultima Esperanza, Ostatnia Nadzieja. Zostawiłem ją sobie na koniec dwutygodniowej podróży. To przede wszystkim ćwierć miliona hektarów parku narodowego, który zaczyna się 120 km na północ od Puerto Natales. Cała trasa turystyczna wokół masywu Torres del Paine to tydzień marszu z plecakiem i namiotem.
Rwące strumienie górskie o szerokości naszej Warty lub Bugu, spadające kaskadami w doliny, jeziora z błękitu i turkusu zmącone tylko muskającymi je skrzydłami tysięcy ptaków. A przed oczami wędrowcy z każdą godziną coraz bliższe i większe dwa bliźniacze szczyty sięgające 3000 m n.p.m. Dwie skalne wieże – jaskrawo purpurowe w zachodzącym słońcu na tle granatowego nieba. Zobaczyłem największy cud świata? Czy może największy kicz, jaki namalowała przyroda? Przed odlotem do Santiago z Punta Arenas, ostatniego miasta na chilijskim południu, zadbanego i głównie parterowego, idę na wzgórze, z którego roztacza się widok na Cieśninę Magellana. Na szczycie pagórka drewniany drogowskaz wskazuje odległości do różnych miast na ziemi. Na niedawno przybitej, ostro zakończonej deseczce napisano: Warszawa 14047 km.
NO TO W DROGĘ – PATAGONIA
• Samolotem z Polski przez Londyn, Buenos Aires, Santiago do Punta Arenas, bilet na tej długiej trasie powinien się zamknąć w kwocie ok. 4000 zł, z Punta Arenas autobusem (250 km) do Puerto Natales. • Bez wiz do Chile i Argentyny, w Chile opłata lotniskowa przy lotach międzynarodowych wynosi 26 USD. • Chile: jaskinia Milodon (tu odkryto szczątki ogromnego leniwca zmarłego tysiące lat temu), wieże granitowe Parku Narodowego Torres del Paine, trekking wokół jeziora Pahoe, lodowiec Grey, rafting na rzece Serrano, rejs statkiem pośród fiordów do stóp lodowców Balmaceda i Serrano, kolonia pingwinów Magellana (fiord Seno de Otway).
• Argentyna: Park Narodowy Los Glaciares ze słynnymi z niedostępności Cerro Torre i Fitz Roy (najwyższy szczyt w Patagonii). • Poznańskie Logos Travel proponuje ciekawą wycieczkę objazdową: 20 dni w trasie przez Chile, Wyspę Wielkanocną, Tahiti, Moorea, Bora Bora, Patagonię (m.in. Fort Bulnes, Torres del Paine, rejs do lodowców Balmaceda i Serrano) i Argentynę; cena około 20 tys. zł. www.wyprawy.pl
• Santiago, Valle Central, Park Narodowy Torres del Paine, 14 dni, w tym 11 dni trekkingu, około 8 tys. zł. W cenie: przelot z Polski, wyżywienie, zakwaterowanie, przewodnik górski, transport lądowy, tragarz (jeden na dwie osoby), dwie wycieczki; na miejscu szeroki wybór wypadów trekkingowych, konnych, rowerowych, balonowych, fotosafari, przejażdżek łodzią i innych atrakcji.
www.argentinaoutdoors.com • Pij wodę butelkowaną lub przegotowaną, w restauracjach unikaj surówek, owoce jedz tylko takie, które można obrać ze skóry. Groźny jest wirus Hanta w jego andyjskiej postaci, powodujący wysoką gorączkę i ciężką niewydolność układu oddechowego – na biwakach dbaj o higienę. Ze względu na silne promieniowanie używaj kremów z wysokim filtrem UV; wizyta u lekarza kosztuje ok. 60 USD. • 100 peso chilijskich (CLP) = 0,55 zł, 1 peso argentyńskie (ARS) = 1 zł. Niektóre firmy turystyczne przyjmują płatność w dolarach amerykańskich, w powszechnym • www.patagonia-argentina.com, www.chileaustral.com