Wyobraźcie sobie: jest noc. Za dnia pokonaliście 200 km pośród prerii 10-letnią toyotą – wersja nowozelandzka – z kierownicą po prawej stronie. Właśnie zjeżdżacie z drogi, tam gdzie jest piaszczysta plaża. Stoi drewniany stół. Oświetlacie go reflektorem samochodu. Wygrzebujecie z bagażnika namiot, bagietkę, wino i awokado. Ale najpierw kąpiel w oceanie. Schłodzeni, wygłodniali siadacie do stołu, otwieracie wino. Już nic więcej nie może się wydarzyć; błogostan. Ale podjeżdża drugi samochód – wysiada para Izraelczyków i Niemiec. Rozmawiacie do rana. O winobraniu na Wyspie Południowej czy o tym, że plażę 90 Mil najlepiej pokonać rowerem. Ja swoim rozmówcom staram się wytłumaczyć, że ten kraj to nasza ziemia obiecana, ale nie rozumieją kontekstu.

Nowa Zelandia to coś więcej niż adresatka durnych przymiotników, które poupychano w przewodnikach i travelblogach. Wszędzie czytam, że jest „magiczna”, „cudowna”, „odległa”, „tolkienowska”, że jest „rajem”. Przewodniki po tym kraju zaprowadzą was do setek punktów widokowych, na kempingi, na których parkują kampery. W rzędach jak batalion Strzelców Podhalańskich. Można i tak – ale proponuję wersję tańszą i ciekawszą. Byście zeszli z wydeptanych ścieżek, wynajęli 10-letnią toyotę i przejechali obie wyspy – Północną i Południową – nie sposób ustalić, która piękniejsza.

Droga przyniesie wiele niespodzianek: nad przylądkiem Reinga słońce wstaje najwcześniej na świecie. Gejzer Pohutu wypluwa wrzącą wodę na 20 m. Rotorua przypomina księżyc, a w Kaikourze możecie popływać z delfinami. Tyle że to, co najbardziej zajmujące, spotka was w drodze, z dala od baz turystycznych. Za Taupo, nad jeziorem, które jest tak wielkie, że nie widać drugiego brzegu, zjeżdżają się hipisi, biją w bębny, szarpią w struny gitar – pierwsze dźwięki Cry Baby Janis Joplin. W okolicach Orewy jest dzika plaża, ciało przyjemnie wgniata się w piasek. Za godzinę podjedzie tu kamper; wysiądzie mężczyzna. Rozstawi stolik, otworzy zeszyt i zacznie pisać. Wieczorem poczęstuje pastą z gorgonzolą: – Nazywam się Walter Kohl. Tak, Helmut jest moim ojcem.

Kolejna rozmowa do rana: o życiu w cieniu ojca kanclerza Niemiec, o szparagach i o żonie Waltera, Koreance z Północy: – Czy ty wiesz, że w północnokoreańskim słowniku pod hasłem „matka” znajdziesz sto słów? – pyta Walter. „Matka, czyli opiekunka, kobieta dająca życie, otaczająca opieką, troskliwa…”. A „ojciec” to tylko jeden zwrot: „Partner czyjejś matki”. Nowa Zelandia, czytam w przewodnikach, jest matką surferów. Krajem gór, wodospadów, czynnych wulkanów, błękitnych jezior i parków porośniętych rzadkimi odmianami roślin. Tysiąc słów, by opowiedzieć o tym, co ma cię zachwycić w tym jednym z ostatnich rezerwatów przyrody. Który, uwierzcie mi, jest dostępny dla każdego, niezależnie od zasobności portfela. Trzeba tylko poznać kilka lokalnych trików. Wystarczy przerzucić stronę.

 

8 sposobów na Nową Zelandię

 

1. Stopem przez kraj

Najtańsze połączenia lotnicze z Nową Zelandią oferuje Air Asia. Za bilet w obie strony zapłacisz od 4 do 6 tys. zł. Po kraju najtaniej jeździć stopem. Jeśli chcecie płacić, kupcie bilet na wszystkie linie autokarowe (ok. 450 NZD za dwa tygodnie), lub jeśli podróżujecie w większej grupie – wynajmijcie kamper (70 NZD za dzień).

 

2. Na dziko, ale legalnie

Szukaj wyznaczonych darmowych kempingów. Nie różnią się specjalnie od tych płatnych, gdzie za noc zapłacisz ok. 30 NZD. Nie dość, że są gratis, to często są też lepiej położone. Poza tym śpiąc na nich, masz też większą szansę poznać inspirujących podróżników,

a nie typowych turystów. Odróżnisz je po bardzo podstawowej infrastrukturze (jedynie toalety). I nie ma co się bać takiego dzikiego spania, bo Nowa Zelandia jest jednym z najbezpieczniejszych krajów na świecie.

 

3. Samochód twoim domem

Doba w najtańszym hostelu kosztuje tyle, co wynajem 10-letniej toyoty (ok. 26 NZD). W samochodzie też można spać. Jeśli podróżujecie we dwoje, cena noclegu spada o połowę. www.budget.co.nz

 

4.  Sushi po siedemnastej

Jedzenie najlepiej kupować w dużych sieciach handlowych i przygotowywać je sobie na kempingach lub na plaży. Jest dużo tańsze niż w małych lokalnych sklepach. W dużych miastach warto pójść na sushi. Kosztuje niewiele więcej niż bagietka, a ryby są zawsze świeże. Uwaga: po godz. 17 cena dużego zestawu sushi spada o połowę. Wtedy najesz się za 5 NZD.

 

5. Publiczna woda

Oszczędzaj na wodzie. Zamiast kupować butelkowaną, korzystaj z publicznych kraników, które często mają wodę szlachetniejszą od Perriera. Dostępne są nawet na prowincji. Zupełnie za darmo.

 

6.  Letnia promocja

Najlepiej zwiedzać Nową Zelandię w lecie – od grudnia do lutego. Fauna i flora budzą się do życia, temperatury są wysokie, a opady rzadkie. Utarło się, że ceny w tym okresie są wywindowane, ale to półprawda, można wtedy oszczędzić na „dzikich” noclegach.

 

7.  Komuna z wyboru

W Auckland polecam hostel Choice Plaza w centrum miasta. To chilijsko-
-argentyńska komuna – młodzi ludzie piją wino i grają piosenki Manu Chao do białego rana. Jest klimat! To wszystko za jedyne 19 NZD za noc.
www.hostelnz.co.nz

 

8. Praca na farmie

Jeśli naprawdę brakuje wam pieniędzy, możecie zatrudnić się na jednej z kilkuset farm. Wystarczy pójść i zapytać. Te oferują nocleg i wyżywienie w zamian za cztery godziny pracy przy zbieraniu owoców (przed wyjazdem z Polski trzeba zdobyć pozwolenie na pracę i wizę work&travel).