Mieszkańcy dżungli, podobnie jak my, jedzą owoce, warzywa i mięso. Z owoców najdziwniejsze, co pamiętam, to nadrzewne winogrona: wielkości śliwek, o skórce włochatej jak agrest, lekko parzącej (jak pokrzywa). Z warzyw dżungli osobliwa jest pupunia – nadrzewny kartofel. Kształt, wielkość i smak się zgadzają, ale rośnie toto w kiściach na strzelistej palmie, ma kolor pomarańczowo-odblaskowy i twardą skorupkę. Nie jest to ani bulwa, ani owoc tylko ogromne nasiona. Z mięs najoryginalniejszym wiktuałem wydają mi się owady. W dżungli to popularne i lubiane źródło białka.

Jedz zawsze, kiedy jest co. I nie myśl o tym, co jesz, tylko uważaj, żeby cię jedzenie nie ugryzło w język.

Mrówki w indiańskim jadłospisie stanowią odpowiednik naszych chrupek – przekąska, którą można się napchać do przesytu. Piecze się je na blasze lub gorącym kamieniu wysmarowanym tłuszczem tapira, niekiedy z dodatkiem przypraw, np. ostrej papryki. W rezultacie mrówki naprawdę smakują jak chipsy, są chrupkie jak chipsy i lekko słone.

Od chipsów różnią się zapachem – straszliwie, niewyobrażalnie, niesamowicie śmierdzą. Tego zapachu nie zapomina się całymi tygodniami. Trudno go też zmyć z rąk, zeszczotkować z zębów. Pieczonych mrówek nie polecam. Dużo lepiej smakują mrówki gotowane. To tradycyjny dodatek do zup (skwarki?). Z tym, że słowo „zupa” jest w przypadku indiańskiej diety niewłaściwe. Dużo bardziej pasuje „herbata z ryby” – do wrzątku wrzuca się garść wściekle ostrych papryczek, garść mrówek i kilka rybek (bez patroszenia). Po kilku minutach danie jest gotowe do... picia.



Ryba ląduje w zupie jeszcze żywa. Tylko proszę mi teraz nie mówić, jacy to Indianie są okrutni – ludzie w krajach wysoko rozwiniętych tak samo gotują raki. A z małymi rybkami w Amazonii jest tak, że dość łatwo je złapać do kosza (potrafi to każde dziecko), ale z powodu rozmiarów nie sposób ich wypatroszyć. Chyba że za pomocą skalpela i lupy.

Mrówkę da się jednak zjeść – uwierzcie. Najgorsze i moim zdaniem niejadalne są białe pędraki wydłubywane z butwiejących pni. Mają wielkość męskiego kciuka. Robi się z nich zupę albo nadziewa na patyk i opieka nad ogniem – takie robacze szaszłyki. Żywe pędraki można kupić na każdym bazarze wzdłuż Amazonki. Uchodzą za przysmak i bywa, że wcale nie są tanie. Najczęściej wiercą się w jakimś wiadrze wypełnionym trocinami. Te trociny to gatunek drewna, które daje się ugotować zamiast włoszczyzny. W smaku jest podobne do selera. Zupa z pędraków z dodatkiem drewna przypomina wyglądem polski rosół. A smakiem? Lepiej nie pamiętać, nie myśleć. Jedz zawsze, kiedy jest co jeść.

W dżungli nie wolno wybrzydzać. Kto wybrzydza, szybko słabnie. Jutro przecież może nie być posiłku, bo akurat nic nie upolujemy... Więc jedz, nawet jeśli to zupa z robaków. Tym bardziej że bywają rzeczy gorsze: pędraki na surowo. Tak się je podaje najczęściej. Dla Indian to żywe cukiereczki – dzieci pochłaniają je łapczywie, niczym czekoladki z nadzieniem. Nadzienie? No, tak – pędrak jadł przecież butwiejący pień... Trzeba tylko pamiętać, by zawsze odgryzać łepek – twarde szczęki przystosowane do wygryzania dziur w drewnie poradzą sobie ze ścianką żołądka.

Indianie jadają dziwne rzeczy i gdy przegląda się ich menu, wydają się jeszcze bardziej dzicy. Jednak „dzikość” ich jadłospisu nie polega na egzotycznych składnikach, tylko na filozofii jedzenia. U nas bardzo liczą się smak i zapach, u Indian nie ma to znaczenia – nie używają przypraw ani soli. Chodzi o to, by było co jeść, a nie o to, by było co smakować. Kiedy biały człowiek jest zachwycony swoim posiłkiem, mówi: to było pyszne! Kiedy Indianin jest zachwycony, mówi: było dużo, jestem syty!