Kościół nie całkiem katolicki

W czasie podróży po Meksyku bardzo szybko można się przekonać, jak silnie bogobojny jest to naród. Kolorowe kapliczki są nieodłącznym elementem meksykańskiego krajobrazu, tak jak ołtarzyki hołubiące Trójcę Świętą, które można zobaczyć w wielu przedsionkach domów mniejszych meksykańskich miejscowości. Duże kościoły są bardzo urokliwe, ustrojone skromnie i – tak jak nasze -  puste, gdy nie ma mszy. Dlatego też myślałam, że w kwestii wiary mamy bardzo dużo wspólnego z Meksykanami. Pogląd zmieniłam w momencie, gdy trafiłam do kościoła w miejscowości Chamula w stanie Chiapas.

 

Śladami etnicznych Majów

Stary, dziesięcioosobowy, biały camione (meksykański mikrobus), wyjeżdża z San Cristobal de las Casas – kolebki meksykańskiego rękodzieła, wypakowany po brzegi. Po niespełna godzinie dowozi mnie do miasteczka Chamula, stanowiącego centrum gminy San Juan Chamula, zamieszkałej przez prawie 80 tysięcy meksykanów. Przekraczamy kilka uroczych dolin na tej zaledwie 10-kilometrowej trasie.

Pierwsze co widzę w Chamula to lokalny targ z rękodziełem, ciągnący się wzdłuż Calle Yaal Jtotik - jednej z trzech głównych ulic prowadzących do kościoła San Juan Bautista. Nic nie sugerowało, że znalazłam się w miejscu diametralne różniącym się od tego, z którego wyjechałam. A jednak ten region jest wyjątkowym miejscem na mapie Meksyku.

Chamula jest największym skupiskiem Indian Tzeltalów - etnicznej grupy posługującej się językiem tzeltal, który należy do rodziny języków cywilizacji Majów. Wciąż jest on w użyciu, co dowodzi o sile oporu wobec Hiszpanów, którzy zdobyli Meksyk pięć wieków wcześniej. Populacja samego miasteczka San Juan Chamula, które stanowi centrum kulturalne i ekonomiczne gminy, to niewiele ponad 3 tys. mieszkańców. Zachowali oni wyjątkowy i specyficzny styl ubioru - kobiety noszą wzorzyste huipils (bluzki) i długie spódnice z czarnej wełny, a mężczyźni włochate tuniki z białej wełny, zwanej chujes. Jednak liczne nawiązania do tradycji Majów nie stanowią jeszcze o wyjątkowości tego miejsca.

 

Kościół grzechu wart

Najciekawszym punktem na mapie miejscowości jest kościół San Juan Bautista. Opiewa on swoistą legendą, choć trudno było mi odgadnąć z jakiego powodu. Kilka osób w Meksyku poleciło mi go odwiedzić, ale żadna z nich nie chciała powiedzieć dlaczego. “Sama zobaczysz” – mówili.

I oto jestem na głównym placu przed kościołem położonym w samym centrum Chamula. Jego brzegi zajmują mieszkańcy - siedzą przy stołach, piją Coca-Colę i zachowują się tak, jakby wciąż byli na targowisku. Kościół – skromny, biały z turkusowymi zdobieniami wydaje się być oazą spokoju i wyciszenia w tym zgiełkliwym mieście. A może czyśćcem? Tak czy inaczej, turysta za wejście do tak ważnego przybytku musi zapłacić 20 pesos. Co ważne, używanie aparatów fotograficznych jest kategorycznie zabronione. Przyprawia to mieszkańców o wściekłość, bo wierzą, że zrobione zdjęcie odbiera im duszę.

 

Pox, magiczna Cola i kury do modlitwy

Oto prawda wyszła na jaw. Moje oczy jeszcze nigdy nie widziały takiego kościelnego obrazka. Nie odbywa się tu żadne nabożeństwo, ale kościół jest pełen wiernych. Wewnątrz nie pali się żadne światło; jedynie słońce przedziera się przez niewielkie okna.

Kolejnym zaskoczeniem jest brak ławek. Wierni gromadzą się na zimnej podłodze z kamienia; gołej - choć nie całkiem, bo przykrytej gałęziami sosny. Wzdłuż ścian ciągnie się rząd kapliczek i ołtarzyków z podobiznami rozmaitych katolickich świętych: Świętego Piotra Apostoła, św. Sebastiana i wielu innych. To jedyna rzecz jaka zdobi wnętrze kościoła. Zataczam więc koło, idąc wzdłuż tego rzędu i bliżej części ołtarzowej okazuje się, że ołtarza nie ma, i wcale nie jest to związane z remontem, który akurat odbywa się tu na wysokościach rusztowania - pełną parą, w huku i zgiełku. W centralnym punkcie głównej części kościoła zamiast podobizny Jezusa znajduje się figura świętego Jana Chrzciciela, patrona wioski.

W kościele jest dużo ludzi w każdym wieku, przychodzą całe rodziny, czasami mniejsze grupy. Jedni klęczą, inni siedzą, przodem czy tyłem do ołtarza – nie ma znaczenia. Jeszcze inni stoją, adorując kapliczki katolickich świętych.

Wspólnym mianownikiem lokalna duma o nazwie Pox (czyt. posz) czyli 39-procentowy alkohol wytwarzany z kukurydzy, trzciny cukrowej i ziaren pszenicy. W smaku całkiem podobny do naszego bimbru. W kościele piją go wszyscy dorośli i nikt się z tym w żaden sposób nie kryje. Ba! Wydaje się to być świętym obowiązkiem. Ponoć w stanie odurzenia wiernym jest łatwiej zbliżyć się do Boga. Widok pijanego nikogo w tym mieście nie zadziwia.

Częścią lokalnego kultu jest również Coca-Cola, która jest zresztą popularna w całym Meksyku, ale w regionie Chiapas ludzie wierzą, że ma ona właściwości magiczne (niektórzy Indianie są przekonani, że poprzez bekanie człowiek pozbywa się złych duchów ze swego ciała). W tym kościele też piją ją wszyscy; rodzice podają ją dzieciom w malutkich plastikowych kubeczkach, jak lekarstwo. W tym rejonie Chiapas picie Coli jest bez wątpienia częścią lokalnego kultu.

Podobną funkcję spełnia też żywy drób. Pewna pani, klęcząca na podłodze, zwrócona w kierunku ołtarza, trzyma pod pachą żywą kurę, głaszcząc ją od czasu do czasu. Kura najpewniej będzie później poświęcona poprzez złamanie jej karku gołymi rękami, aby mogła zostać zjedzona jako święty posiłek lub oddana komuś z rodziny kto potrzebuje modlitwy za zdrowie.  

 

Sami wiedzą, co dla nich najlepsze

Mieszkańcy Chamula szanują tradycje swych majowych przodków. To właśnie dlatego pewne zwyczaje, zaadaptowane do obecnych czasów, wciąż są praktykowane przez to katolickie społeczeństwo. Jedynym sakramentem, jaki uznają, jest chrzest. Byłam jego świadkiem tuż po wejściu do kościoła. Ceremonia odbyła się bardzo szybko i tuż po niej wszyscy prędko się rozeszli, również ksiądz, który pojawia się w kościele tylko z tej okazji, bo jego instytucja w swej tradycyjnej katolickiej roli została z tego kościoła wypędzona wieki wcześniej. Ostatnim księdzem w miasteczku był ojciec Leopoldo Hernandez, wysłany do Chamuli w połowie lat 60. przez biskupa Samuela Ruiza. Wszelkie inicjatywy proponowane przez niego, spotykały się z protestem ze strony caciques (czyli tradycyjnych bosów), aż w końcu ksiądz został wygnany w 1973. Nikt do tej pory nie zajął jego miejsca.

Nawet posągi świętych, które znajdują się w kościele, tylko z pozoru nawiązują do tradycji chrześcijańskiej. Wiele z nich ubranych jest w huipils i ma zawieszone na szyi lustra. Te mają symbolizować promienie słońca i chronić przed złowrogimi spojrzeniami. Zgodnie z inną interpretacją, stanowią one wejście do wnętrza spirytualnego świata.

Zdziwiło mnie też, że część z tych figur nie ma rąk. Na początku pomyślałam, że pewnie są bardzo stare i być może kończyn pozbawił ich upływ czasu. Prawdziwa przyczyna jest dużo bardziej intrygująca. Prawie wiek temu zniszczony został mieszczący się w miasteczku kościół św. Sebastiana. Pozostały po nim tylko ruiny, cmentarz oraz kilka figur świętych. Wydarzenie rozwścieczyło lokalnych mieszkańców - Tzeltalów, którzy uznali że święci nie postarali się o ocalenie kościoła. W związku z tym obcięli figurom ręce i ulokowali je w nowym kościele twarzami do ścian. Dziś już są traktowani bardziej łaskawie – wszystkie twarze są zwrócone do odwiedzających. Ale wniosek jest taki, że nawet święty może zajść Tzeltalowi za skórę.

 

Nie obowiązek lecz szczera chęć

Usiadłam na podłodze, żeby bliżej przyjrzeć się trzem kobietom, najprawdopodobniej babci z wnuczkami, które przed chwilą weszły do kościoła. Usiadłszy na kolanach, babcia zagłębiła się w cichej modlitwie. Natomiast dwie młode nastolatki zajęły się świecami. Wyciągnęły z siatki cieniutkie świeczki w trzech kolorach: białym, czerwonym i czarnym, w czterech rożnych długościach. Myślę, że miały ich ze 300 sztuk. Zapaliły jedną z nich i od niej kolejno zagrzewały spód każdej ze świec, przyklejając je następnie do posadzki. W pierwszej kolejności najdłuższe świece, jedna obok drugiej, milimetry od siebie, tworząc z nich mały murek. Te białe świece pali się ponoć dla błogosławieństwa. Przed nią ustawiły kolejną, tylko niższą, z nieco krótszych świec. A przed nią kolejną, jeszcze krótszą. Dopiero gdy ustawiły wszystkie świece w swoisty ołtarzyk, zabrały się za ich podpalanie, jedna po drugiej. Dziewczynki były całkowicie pochłonięte swym zadaniem, każdą czynność wykonywały ze stoickim spokojem.

Zostały w kościele do momentu, aż świece zamieniły się  w kałużę wosku na podłodze (trzeba ją zdrapać za pomocą blaszanej łopatki, zanim zdąży dobrze zastygnąć, by zrobić miejsce dla kolejnych gości, którzy przyjdą ofiarować swoje modlitwy). Setki, jeżeli nie tysiące, świec ustawionych na wyłożonej sosnowymi gałęziami posadzce, wypełnia wnętrze specyficznym aromatem.

Kościół tętni życiem. Nikt nie czeka na wyznaczoną godzinę nabożeństwa - wierni przychodzą tu jak do baru, jedni na długo, inni na parę minut. Niektórzy załatwiają tu swoje sprawy przez telefon. Mimo to atmosfera w kościele jest podniosła, skupiona i pełna szacunku wobec spotkania z Bogiem.

Ten religijny synkretyzm, łączący chrześcijaństwo z tradycjami etnicznych Majów, zaskoczy nawet najbardziej tolerancyjnego wierzącego. Chrześcijański czy też nie, kościół ten odgrywa bardzo ważną rolę w życiu mieszkańców Chamula. Jest miejscem częstych wizyt, wyciszenia, modlitwy, mimo że nie odbywa się tu żadna regularna msza. Wyjątkowe miejsce!

 

Magdalena Jackiewicz