Wczesny ranek. Prawie na kolanach przedzieram się przez gęsty las spowity oparami mgły. Widoczność jest bardzo ograniczona. Promienie słońca nieśmiało przedzierają się między ogromnymi liśćmi i zaglądają pod rozłożyste drzewa. Wkrótce zrobi się upalnie, już teraz strużki potu spływają mi po twarzy. Obmywam się więc chłodną wodą w strumieniu. Później wyjmuję z plecaka mocno zmiętą koszulę, rozkładam ją na kamieniu porośniętym mchem i kładę na tym prowizorycznym stole kanapkę i kiść bananów. Wszechobecna wilgoć nie zdążyła jeszcze zepsuć owoców. Takie śniadanie w amazońskiej puszczy to zaproszenie dla najmniejszych jej mieszkańców. Z głośnym bzyczeniem zaczynają kłuć i kąsać, nie dając człowiekowi chwili wytchnienia. Po chwili czuję, że poza tym brzęczącym towarzystwem każdy mój ruch obserwuje ktoś jeszcze, choć przecież siedzę tu zupełnie sama. Odwracam się i wytężam wzrok. W końcu dostrzegam. Idzie w moją stronę. Ocelot. Nie jest to opis scenki z obozu przetrwania w tropikalnym lesie, choć chwilami mój pobyt w Boliwii można byłoby do surwiwalu zaliczyć. Tak właśnie wyglądała moja praca w ośrodku Inti Wara Yassi. Na informację o nim natknęłam się zupełnie przypadkiem w internecie. Na stronie widniała pilna prośba o pomoc wolontariuszy w opiece nad zwierzętami, które zostały odebrane kłusownikom. Nigdy wcześniej nie byłam w Ameryce Południowej, nie znam też języka hiszpańskiego, jednak z podjęciem decyzji nie zwlekałam. Poleciałam do Boliwii i na miesiąc przewróciłam swoje życie do góry nogami.

Nie trzeba słów

Założone przez Boliwijczyka Juana Carlosa Antezanę centrum rehabilitacji dzikich zwierząt już od 20 lat pomaga odratowanym ofiarom nielegalnego handlu. Boliwia jest najbiedniejszym krajem na kontynencie i kłusownictwo tam kwitnie. Skóry dzikich kotów trafiają do Europy lub Stanów Zjednoczonych, woreczki żółciowe tak nielicznych obecnie niedźwiedzi andyjskich wykorzystuje tradycyjna medycyna chińska. Większość zwierząt zostaje jednak na rynku lokalnym – są sprzedawane na domowe maskotki i do cyrku. W tej chwili ośrodek ma już trzy parki w różnych częściach kraju, co zapewnia odpowiednią przestrzeń dla coraz większej liczby nowych podopiecznych, głównie małp i dużych kotów, ale też ostronosów, tapirów, papug czy nawet niedźwiedzia. Wolontariuszem może zostać każdy, wystarczą dobre chęci i odrobina kondycji. Jak się przekonałam, nawet język nie stanowi bariery – w końcu z czworonogami dogadać się można bez słów. Na miejscu spotkałam międzynarodową ekipę. Niektórzy uznali ośrodek Inti Wara Yassi za dobry przystanek po wielu miesiącach tułaczki po kontynencie. Byli też tacy jak ja, którzy przyjechali specjalnie dla tego miejsca. Wszystkich wolontariuszy łączyło jedno: fascynacja światem dzikich zwierząt. W ośrodku każdy stawał się odpowiedzialny za powierzone mu zwierzę. Mnie w udziale przypadła opieka nad samicą ocelota. Codziennie wyprowadzałam ją na spacer. Millie trafiła do ośrodka już jako małe kocię. Jest jedną z tych bardziej milusińskich podopiecznych. Niewiele większa od domowego kota, zna jednak możliwości swoich ostrych pazurów i sprężystych łap. Nie raz udowodniła mi, że potrafi polować na węże czy nietoperze, co dla mnie było zawsze emocjonującym doświadczeniem. Chociaż dostawała codziennie przygotowany przeze mnie posiłek, to jednak przy każdym podejrzanym ruchu natychmiast szykowała się do ataku. W tym tkwił problem. Tropikalny las jest pełen niebezpieczeństw, a ocelotce odebrano jej lekcję życia w dziczy. Rzucając się na każdą potencjalną zdobycz, wkrótce natrafiłaby na trującą lub jadowitą. Dlatego weterynarz z ośrodka nie dawał jej szans na przetrwanie w naturalnym środowisku. Dla niej nie ma już powrotu na wolność. Z roślinożercami z reguły jest prościej. Rok wcześniej byłam wolontariuszką w podobnym ośrodku w RPA. Dostałam pełen etat jako mama zastępcza miesięcznego nosorożca. Nie zapomnę chwil, kiedy mała Danny zasypiała na moich kolanach czy szturchała niewyrośniętym rogiem, dając do zrozumienia, że czas na mleko. Te zwierzęta praktycznie nie mają naturalnych wrogów (poza człowiekiem oczywiście) i dlatego znacznie lepiej radzą sobie na wolności, nawet jeżeli dorastały wśród ludzi. Tym bardziej że pożywienia mają pod dostatkiem. Inaczej ma się sprawa z drapieżnikami. W tym samym miejscu przebywały jeszcze hieny, lamparty i lwy. Jedna z dorosłych lwic, wychowana na wolności, zaplątała się w druty zastawione przez kłusowników. Natychmiastowa akcja ratownicza i pomoc medyczna w ośrodku w zaledwie miesiąc doprowadziły ją do dawnej kondycji. Potrafiła polować, więc zadecydowano o wypuszczeniu jej do buszu. Niestety stado nie zaakceptowało już samicy i zareagowało bardzo agresywnie. Ona również resztę swych dni spędzi w niewoli. Najlepszej z możliwych, ale to wciąż życie za kratkami.

Z procą przez las

Dzień zaczynałam od pomocy w przygotowaniu śniadania dla kapucynek przebywających na kwarantannie. Nie mogłam im jednak go podawać, gdyż moje ubrania mogłyby wówczas przesiąknąć zapachem małp, a to nie spodobałoby się ocelotce. Następnie w miejscowej kawiarence szykowałam prowiant dla siebie i Millie. Kafejka oferowała także wegetariańskie obiady za drobną opłatą i stanowiła miejsce integracji wszystkich wolontariuszy – graliśmy tam w karty i wymienialiśmy się doświadczeniami z podróży, popijając lokalne piwo Paceńa. Na rozgrzewkę czekała mnie zawsze półgodzinna wspinaczka na wzgórze po ścieżce wydeptanej w lesie. Kiedy docierałam do klatki Millie, zwykle zdążałam już złapać zadyszkę i byłam zlana potem, choć dzień dopiero się zaczynał. Zazwyczaj nawet nie widziałam innych zwierząt – ich klatki były porozrzucane w różnych częściach parku i tylko opiekunowie znali do nich drogę. Kiedy witałam się z kotką, ta przychodziła do mnie i pozwalała zapiąć smycz. Myłam miski, zmieniałam wodę i usuwałam odchody – sprzątanie nie zajmowało mi więcej niż kwadrans. Dalszy rytm dnia dyktowała Millie. To ona wybierała ścieżki i zacienione zaułki, w których szukałyśmy odpoczynku od nieznośnego upału. Początki nie były łatwe. Będę bliższa prawdy, jeśli powiem, że to nie ja wyprowadzałam ocelotkę na spacer, ale ona mnie. Przez to bolał mnie każdy mięsień od całodziennej wspinaczki i biegach przez gęsty las. W ekwipunku otrzymałam telefon alarmowy i procę na watahy kapucynek, które szukały tylko okazji, aby coś zwędzić. Dostałam też prowizoryczną mapę. Miała mi pomóc odnaleźć się w tym nowym otoczeniu i zapobiec przypadkowemu spotkaniu z innymi kotami, na przykład pumami, którymi również opiekowali się wolontariusze. Mapa na nic się jednak zdała, bo mój wrodzony brak orientacji w terenie prawie zawsze wyprowadzał mnie poza dozwolony obszar. Polegałam jedynie na kotce. Ta zaś prychała z niezadowoleniem, obśmiewając moją opieszałość. Niecierpliwiła się zwłaszcza na „mostach” ze starych rur o średnicy stopy, pod którymi czaiła się przepaść wystarczająco głęboka, żeby złamać nogę. Zdarzyło mi się z nich spaść, na szczęście zawisłam na ramionach i zdołałam wdrapać się z powrotem.

Namiastka wolności

Millie była moim przewodnikiem i w końcu nauczyła mnie podążać kocimi ścieżkami. Znajdowałam się tak blisko natury – po raz pierwszy w życiu – że poczułam się jej częścią. Kiedy ocelotka szukała wytchnienia od gorąca we wnętrzu spróchniałych konarów, ja mogłam kąpać się w rzeczce, która tworzyła miejscami naturalne baseny. Podziwiałam latające nam nad głowami kolibry – ich obecność zdradzał zaskakująco głośny trzepot skrzydełek. Zauroczyły mnie ogromne granatowe motyle, a wkrótce zaczęłam tylko po odgłosie szelestu liści rozpoznawać gatunki małp przeskakujących w koronach drzew. Mogłam się czuć bezpiecznie, bo kotka zawsze pierwsza dostrzegała węże czy pająki, potencjalnie niebezpieczne dla nas obu. Millie w klatce spędzała tylko noc. W dzień mogła polować, wspinać się po drzewach, znaczyć teren i wszystko obwąchiwać. Podarowałam jej namiastkę wolności.

Nabita w butelkę

Na 14 dni roboczych każdemu przysługiwał dzień wolny. W rzeczywistości nie zawsze dało się go wykorzystać, gdyż wówczas nie miałby się kto zająć zwierzakami. Podczas mojego pobytu ośrodek przeżywał trudne chwile. Brakowało pieniędzy. Pracowało w nim raptem około 20 wolontariuszy, podczas gdy mógłby ich przyjąć trzykrotnie więcej. Z tego powodu została wstrzymana budowa nowych kwater. Pracy było dużo, na szczęście dawała ona pozytywne zmęczenie. Zaczynaliśmy nawet od 7 rano, a kończyliśmy o 18. Ja, jako studentka piątego roku weterynarii, dodatkowo pomagałam po godzinach w lecznicy. Między innymi dlatego też dostałam pod opiekę Millie – kotka miała problemy z układem moczowym, a ja wiedziałam, jak się nią odpowiednio zająć. Rzadko się zdarza, żeby do takich ośrodków przyjeżdżali weterynarze, ale jeśli się pojawiają, czeka na nich sporo pracy. Korzyści są jednak obustronne – dzieliłam się swoją wiedzą, zdobywając jednocześnie cenne doświadczenie zawodowe. Wszystko to sprawiało, że akceptowałam warunki, w jakich przyszło mi spędzić miesiąc. W mojej łazience spały nietoperze, łóżko miało twardość pryczy, trudno się było uchronić przed pająkami i owadami. Jedyne zdobycze cywilizacji stanowiły ciepła woda i spłuczka w toalecie.

 Któregoś ranka pochłonięta sprzątaniem klatki nie zauważyłam Boogeymana – zdetronizowanego małpiego ekssamca alfa. Zlazł z drzew na ziemię, szybko przyskoczył do drzwi i... zamknął mnie w środku! Zatrzasnął kłódki i bawił się kluczykiem, co i rusz zerkając na mnie z nieskrywanym rozradowaniem. Kapucynka nabiła mnie w butelkę! Ta historia na szczęście skończyła się jedynie kupą śmiechu, ale nie zawsze było tak wesoło.

Grunt to bezpieczeństwo

Podczas mojego pobytu wolontariusze zostali dotkliwie pogryzieni przez małpy, ostronosy, pumę. Ja też nie uchroniłam się przed atakiem Millie. Zdarzyło się to po tym, jak zabroniłam jej wyjścia poza dostępny dla niej teren. Wówczas odwróciła się i po chwili słyszałam niosący się echem swój własny krzyk. Ślad został do dziś. Jednak to nic w porównaniu z niedźwiedziem andyjskim, który przebywa w ośrodku. Samiec Baloo, choć wychowany z ludźmi, nawet w zabawie potrafił wyrządzić niemałą krzywdę. Mimo to może nie do końca świadomi wolontariusze jego również wyprowadzali na spacer. Kiedy raz im zbiegł, w swoim salonie znalazł go Lucho – weterynarz, który go wychował. Niestety brak poczucia bezpieczeństwa to najpoważniejszy zarzut wobec ośrodka Inti Wara Yassi. Mam porównanie, bo w Afryce opiekowałam się dużo groźniejszymi zwierzętami, a jednak wszyscy czuli się tam pewnie. W znacznej mierze dlatego, że nigdy nie byliśmy sami. Przeszkoleni strażnicy zawsze czuwali nad bezpieczeństwem. W Boliwii przede wszystkim brakowało osób ze specjalistyczną wiedzą, na wsparcie których można byłoby liczyć. Pracują tam jedynie wolontariusze, którzy na dodatek ciągle się zmieniają. To oni dzielą się swoim doświadczeniem z następcami. Nie ma stałego nadzoru osoby wykształconej, a jedyny miejscowy weterynarz zwykle zajmuje się sprawami administracyjnymi i papierkową robotą. Przyczyna tych problemów jest prosta – stały niedostatek funduszy. Utrzymanie dzikich zwierząt w końcu sporo kosztuje. Najwięcej pieniędzy idzie zresztą na leki.

Specjalista weterynarz

Czy to powód do rezygnacji z wolontariatu na rzecz dzikich zwierząt? Nie, pod warunkiem że uświadomimy sobie, iż nie są to zwierzęta domowe. Że trzeba do nich podchodzić zawsze z rezerwą i mieć pełną świadomość, jakie mają możliwości. Poza tym dobrze jest poświęcić na taki wyjazd więcej niż wymagane minimum dwa tygodnie. W przeciwnym razie ledwie zdąży się poznać zwyczaje podopiecznego i nawiązać z nim powierzchowną więź oraz nauczy się zasad pracy z takimi zwierzętami, a już trzeba będzie wyjeżdżać. O swoje bezpieczeństwo warto zadbać jeszcze przed wyjazdem. Nie chodzi tylko o szczepienia przeciwko chorobom występującym w danym kraju, ale też przeciw tym przenoszonym przez zwierzęta, jak chociażby wścieklizna. Nie przed wszystkim można się jednak zabezpieczyć. Po miesiącu pobytu w tropikalnej puszczy całe ciało miałam pokryte bąblami po ukąszeniach owadów. Kiedy wróciłam do kraju, wszystkie szybko się wygoiły – z wyjątkiem jednego na nodze. Był podobny do tych zostawionych przez komary, ale co pewien czas mnie kłuł i stopniowo zwiększał swoje rozmiary. Specjalista, do którego poszłam, odesłał mnie z kwitkiem. Pomyślałam, że w końcu też jestem lekarzem, wprawdzie weterynarii, ale mam wiedzę przekazaną mi przez osoby mieszkające w Boliwii. Postanowiłam działać na własną rękę i zgodnie z wysłuchanymi kiedyś zaleceniami sączącą ranę zakleiłam plastrem. Na drugi dzień z bąbla wyszła... dwucentymetrowa larwa! Boro-boro, jak się okazało, jest przenoszony przez pewien gatunek ćmy występującej w tej części amazońskiej puszczy, w której przebywałam. Nie jest w żaden sposób groźny, lecz zwyczajnie obrzydliwy. Ludzie, których poznałam w Inti Wara Yassi, przyjechali tam z zamiarem oderwania się na pewien czas od cywilizacji. Na miejscu decydowali się zostać dłużej. Sporo wolontariuszy wielokrotnie wraca do Boliwii, by pomagać zwierzętom. Pozornie zwykły urlop staje się przygodą życia

 

Natalia Rożniewska, 2013