Gładkie lądowanie i jestem na St. Thomas, głównej wyspie archipelagu. Co za rozkosz znów poczuć na twarzy i ramionach ciepłą, wilgotną, słonawą karaibską bryzę! Obok lotniska plaża prześwituje białym piaskiem poprzez pióropusze palm królewskich. Gdzieś w pobliżu słychać, jakby na powitanie, jedną ze słynnych miejscowych fungi bands. Czarni chłopcy improwizują rytmicznie na instrumentach z wysuszonych tykw i czymś, co przypomina starodawną tarę do prania, tak że każdego podrywa do tańca. Niby idziesz, ale poruszasz się w rytmie, który niepostrzeżenie wchodzi ci do brzucha i w kręgosłup. To bambouli, która na St. Thomas jest tym, czym na Kubie rumba, a na Jamajce reggae.

Pomysłowość miejscowych muzyków stworzyła także instrument, którego nie ma nigdzie na Karaibach: zwany po angielsku ass pipe, robiony jest z samochodowych rur wydechowych. Tak to tradycja muzyczna, przywieziona tu przez niewolników z Nigerii i Dahomeju zaadoptowała współczesną technikę. Ponad trzy czwarte mieszkańców wysp to Murzyni mówiący po angielsku i hiszpańsku.
Z Europy na Wyspy Dziewicze jest daleko, ale jak się tam dostaniesz, wszystko jest w zasięgu ręki. W odległości 5 kilometrów busem od lotniska znajduje się, licząca zaledwie 8 tysięcy mieszkańców, stolica – Charlotte Amalie, nazwana od imienia żony króla duńskiego, Christiana V, gdy wyspy wchodziły w skład jego posiadłości. Tabliczki na rogach ulic są w dwu językach: angielskim i duńskim, zaś kamieniczki zbudowano z charakterystycznej duńskiej cegły. Tutaj w 1830 r. urodził się prekursor europejskiego impresjonizmu Camille Pissarro. Większość życia spędził w Paryżu, ale to barwy ojczystych wysp były jego inspiracją.

Całe miasteczko jest strefą duty free i specjalizuje się w biżuterii. Gdy zawijają tu w sezonie turystycznym krążowniki wycieczkowe, Charlotte Amalie zamienia się w jeden wielki supermarket. Podczas godzinnego spaceru przez miasto zaczepiło mnie dziesięciu czarnych i białych biznesmenów, oferując nabycie rolexa po superokazyjnej cenie. Za 25 dolarów dziennie wynajmuję mały samochód. Młoda Mulatka o chabrowych oczach jak u Dunki wręcza mi kluczyki i przypomina z uśmiechem, że mam jeździć lewą stroną. Choć, jak w każdym wozie wyprodukowanym w USA, kierownica jest po prawej. Duńczycy, po których pozostał tu ruch lewostronny, rządzili na wyspach 250 lat. W kraju z czasem zmienili przepisy, ale tu nie zdążyli. Na dwa lata przed zakończeniem pierwszej wojny światowej St. Thomas, St. John i St. Croix oraz 60 mniejszych wysepek – razem 346 km2 – kupili od Danii za 25 milionów dolarów Amerykanie. Obawiali się, że opanują je Niemcy, wykorzystując jako bazę wypadową dla swoich okrętów podwodnych. Na krytym targu ładuję do samochodu pachnące banany i wielki  anon. Najwspanialszy owoc świata o białym aromatycznym miąższu z mnóstwem czarnych pestek . Nie uświadczysz go poza jego ojczyzną, bo nie znosi transportu. Tutejszy rynek był niegdyś najważniejszym w regionie targiem czarnych niewolników, którzy zastąpili na plantacjach całkowicie wymarłą ludność indiańską, Sibonejów i Arawaków.

Jadę na wysokie wzgórze nad miastem, gdzie prowadzi również kolejka linowa. Znajduje się tu miejsce zwane Drake’s Seat, skąd ulubiony korsarz królowej brytyjskiej Elżbiety I, sir Francis Drake obserwował bitwy morskie staczane przez jego okręty. Roztacza się stąd widok na czerwone dachy mikroskopijnej stolicy, szmaragdowe gaje i na granatowe morze wokół.

Na St. Thomas robię też maleńką koncesję na rzecz komercyjnej turystyki. Znajduje się tu bowiem chyba jedyna na świecie farma motyli, Butterfly Farm, gdzie na obszarze paru tysięcy metrów kwadratowych żyje i fruwa 30 odmian tropikalnych motyli. Za 9 dolarów funduje się, uformowanym przy wejściu w karne grupy turystom przeżycie zupełnie niezwykłe: wszystkie kolory tęczy migocące w powietrznym balecie. Istne delirium!

Na wyspach rezyduje sympatyczny, choć trochę natrętny, ptaszek. Nieco większy od kolibra, na piersiach ma piórka w kolorze dojrzałego banana – stąd pewnie nazywają go tutaj bananaquit. Uwielbia cukier, niegdyś ucztował na plantacjach. Teraz, kiedy znikły, żyje z turystów, podobnie jak cały archipelag. Bananaquit towarzyszył mi niemal przy każdym posiłku na tarasie hoteliku w pobliżu Maho Bay na St. John, gdzie przeniosłem się z St. Thomas. Przysiadał bez zaproszenia na brzegu mojej szklanki, aby zapuścić dzióbek w sok owocowy, a z talerzyka podskubać ciasteczko z miejscowym przysmakiem – guayaba.

Podobno para bananaquitów odwiedzała codziennie w czasie posiłków willę wynajętą przez Laurence’a Rockefellera, wielkiego amerykańskiego finansistę, który od 1950 r. spędzał urlopy na St. John. Tak mu się to spodobało, że kupił połowę wyspy od rządu USA i zbudował na niej letnią rezydencję. Pozostałe 2 000 hektarów oddał w 1956 r. państwu z przeznaczeniem na park narodowy, który dziś zajmuje dwie trzecie terytorium St. John. Z czasem powiększono go o 23 km2 morza z rafą koralową. W ten sprytny sposób praktyczny miliarder zabezpieczył otoczenie swej rezydencji przed inwazją hoteli. Jako jeden z najpiękniejszych na zachodniej półkuli, park na St. John jest pod szczególną opieką władz USA. Dziesięć wytyczonych szlaków przyciąga turystów z całego świata, których nie są w stanie odstraszyć nawet karaibskie moskity.Miejscowe prawo nie uznaje prywatnych plaż – są one dostępne dla wszystkich bez żadnej opłaty, a prospekty turystyczne reklamują St. John jako „wyspę dziesięciu najwspanialszych plaż świata”. Nie ma w tym przesady! Linię wybrzeża tworzą dziesiątki półwyspów, przylądków i zatoczek, a wszystkie niemal kryją cudowne miejsca do kąpieli i opalania.

Po codziennej pieszej wycieczce wśród cudów subtropikalnego lasu, objaśnianych przez świetnie przygotowanych do tej roli strażników, każde popołudnie spędzam na w pełni zasługującej na swoją nazwę Honeymoon Beach. Można do niej dotrzeć po godzinnym pieszym spacerze przez las z głównego placyku maleńkiej Cruz Bay, osady niczym z obrazka Paula Gauguina. Lilipuciej plaży, na której bywają tylko miejscowi, mający niefrasobliwy zwyczaj kąpania się w strojach Adama i Ewy, nie znajdziemy na większości turystycznych map regionu.
Po koniec pobytu na St. John mam dylemat: popłynąć na największą z Wysp Dziewiczych, St. Croix, położoną o 50 kilometrów na południe, która cały czas odbudowuje się po cyklonie Hugo z 1989 r. i słynie z „siedmiogwiazdkowych” hoteli, starych duńskich wiatraków oraz produkowanego tutaj, wyśmienitego rumu? Czy może wybrać się na pobliską Water Island, nazwaną tak ze względu na liczne naturalne źródła wody pitnej wulkaniczną wysepkę długości trzech i szerokości jednego kilometra? Amerykanie zamienili ją na wielką, podziemną bazę okrętów podwodnych, która nigdy nie została dokończona. W końcu podejmuję jedyną mądrą decyzję: zostaję jeszcze jeden dzień, ostatni dzień krótkich wakacji, na St. John.

Tekst: Mirosław Ikonowicz