Kokand

Przemieszczamy się ich śladem, ze wschodu na zachód. Od Chin dzielą nas wysokogórskie przełęcze i różnice cywilizacyjne. Pierwszy przystanek robimy w Kokandzie. Kiedyś biło w nim serce azjatyckiego islamu, dzisiaj jest małym i cichym miasteczkiem z jedną atrakcją – skromnym pałacem chana. Wieczorową porą wybieramy się do czajchanu. Przychodzą tu sami mężczyźni, by w półleżącej pozycji zajadać się szaszłykami – narodową potrawą uzbecką – i prowadzić niekończące się dyskusje przy fajkach wodnych. Zgłodnieliśmy. Zdejmujemy buty i po kilku schodkach wchodzimy na ławę wymoszczoną kolorowymi kocami. Za sycącą kolację nie płacimy więcej niż 10 złotych na osobę.

Kokand leży w Kotlinie Fergańskiej. Otoczony z trzech stron górami i pustynią stanowi zieloną oazę Azji Środkowej. Od zawsze był sercem regionu, przez wieki toczyły się tu burzliwe konflikty, które Stalin skutecznie podsycił. Gdy w latach 50. XX w. kreślił ołówkiem granice nowych republik, zrobił to tak, aby lokalne spory nigdy nie wygasły. Północną część kotliny z miastem Osz przydzielił Kirgizom, którzy schowani za górami nigdy nie zgłaszali do niej roszczeń. Wylot kotliny przypadł Tadżykistanowi na otarcie łez po utracie Buchary. Uzbecki środek Fergany pozostał odcięty łańcuchem Gór Ałajskich od reszty kraju. Dzieło Stalina dopełniają enklawy: na mapie każdego z tych trzech państw zaznaczono niewielkie okrągłe plamki, które należą do jego sąsiadów. Obecnie losy Kotliny Fergańskiej dodatkowo komplikują islamiści, którzy postanowili reaktywować tu kalifat. I tak ludy posługujące się prawie tym samym językiem stały się wrogami. A ich wspólne dzieje są długie. Turkmenów – ludy azjatyckie pochodzenia mongolskiego – zjednoczył w XIV w. Timur, jeden z największych wodzów w historii. Podbił Iran, Irak, Syrię, na stepach i pustyniach Azji Środkowej założył imperium. Na terenie dzisiejszego Uzbekistanu przecinający go Jedwabny Szlak prowadził przez cztery niezwykłe miasta: Kokand, Samarkandę, Bucharę i Chiwę. Poznawszy pierwsze z nich, ruszamy dalej.

Taszkent


Taszkent traktujemy jako punkt przesiadkowy do Samarkandy. Po wielkim trzęsieniu ziemi w latach 70. XX w. stolica kraju stała się typowym radzieckim miastem z jedyną w tym rejonie świata linią metra. Za próbę zrobienia zdjęcia na stacji dostaję ostrą reprymendę od mundurowego: „Obiekt o znaczeniu strategicznym – zakaz fotografowania!”. W okolicach dworca kolejowego wymieniamy amerykańskie dolary na lokalną walutę – sumy. Dostajemy tylko banknoty o wysokich nominałach. Największy, 10 tys. sum, jest równowartością 2 złotych! Obładowani plastikowymi torbami pełnymi pieniędzy jedziemy do słynnej Samarkandy.

Samarkanda


Zabytki tego miasta imponują rozmachem architektonicznym. Meczet Bibi Chanum, który budowano w pośpiechu po powrocie Timura z kampanii w Indiach, byłby z pewnością największy na świecie. Jednak Timur przed śmiercią nie zdążył pokryć go dachem. Budowla zaniedbywana przez setki lat nie wytrzymała próby czasu i całkiem rozpadła się podczas trzęsienia ziemi pod koniec XIX w. Teraz możemy podziwiać rekonstrukcję z 1974 r. Nieopodal mieści się słynny plac Registan, do którego schodziły się główne ulice Samarkandy. Wokół niego stoją trzy ogromne medresy: w jednej mieści się uniwersytet koraniczny, w drugiej odbywają się spektakle, a trzecia zaspokaja apetyty turystów na pamiątki. Bogato zdobione frontony zachwycają kilometrami drobnej, precyzyjnej mozaiki. Wschodnia budowla stanowi wyjątkowy okaz islamskiej architektury. Mimo że Koran zabrania dekorowania świętych budynków motywami ludzkimi i zwierzęcymi, dla tej medresy zrobiono wyjątek. Dwa wielkie lwy miały sławić imię, potęgę i mądrość Uług Bega, wnuka Timura. Niestety, architekt słabo się orientował w świecie zwierząt i od wieków na frontonie prezentują się dwa prążkowane tygrysy.

Zapragnęliśmy obejrzeć plac Registan z wysokości, z której z wież minaretów, ale wszystkie są w remoncie. Przed nimi stoi pan w mundurze i pilnuje, aby nie wchodzili tam nieproszeni goście. Na szczęście, gdy strażnik widzi jakiegoś turystę, od razu proponuje: – Za 5 dolarów wpuszczę cię na wieżę. Nie możemy mu odmówić. Medresy z góry prezentują się wspaniale.

Po części kulturalnej wpadamy w szał zakupów na targu. Już nas nie dziwi, że międzynarodowe określenie bazaar pochodzi z uzbeckiego i oznacza nie tylko targowisko, lecz również najważniejszą rozrywkę: targowanie się. Bazaar na bazarze to konieczność! Chodzimy między stallami uginającymi się pod: melonami, brzoskwiniami, winogronami, bakaliami i orzeszkami, herbatami z całej Azji, mydłem i powidłem oraz sprzętem DVD z Chin. Na przejście całego targu potrzeba wiele czasu i jeszcze więcej pieniędzy. Każdej transakcji towarzyszy niekończący się bazaar. Jeśli zmęczony walką klient cieszy się z dobrej ceny i tak może być pewny, że przepłacił. Targowanie się wchodzi nam w krew: za taksówkę mamy zapłacić 5 tys. sum, ale po burzliwej wymianie zdań cena spada do 4 tys. Później ze zdziwieniem stwierdzamy, że zbiliśmy ją o... 25 groszy!

Życie w Samarkandzie zaczyna się wieczorem. Na ulicach instalują się garkuchnie i małe grille. Wszędzie można dostać szaszłyk. Dla ostrożnych – z baraniny lub wołowiny. Dla odważnych – grillowane jądra byka. Nie znajdziemy potraw wieprzowych, wszak Uzbekistan jest krajem muzułmańskim. Jednakże po latach komunizmu islam występuje tutaj jako „islam radziecki”: każdy szaszłyk jest suto zakrapiany wódką.


Kawałek za centrum, na wzgórzu, Uług Beg w XVI w. zbudował obserwatorium astronomiczne. O ile jego dziad Timur Wielki skupiał się na wojnie i sztuce, wnuk umiłował naukę. W tej przedziwnej konstrukcji zmierzył z dokładnością co do minuty długość roku astronomicznego, opisał ponad tysiąc gwiazd i sporządził tablice trygonometryczne. Niestety, jego osiągnięcia wraz z upadkiem imperium popadły w zapomnienie, w obserwatorium mieści się jedynie niewielkie muzeum. Ryciny sprzed pięciu wieków przedstawiają scenki z medresy. Uważny obserwator dojrzy, że obok studentów nauki koraniczne pobierają również studentki! Ograniczona rola kobiety we współczesnym islamie to skutek jakiejś niepojętej awarii, która nastąpiła nie tak dawno temu.

Buchara


Do Buchary, następnego przystanku na Jedwabnym Szlaku, planujemy dotrzeć pociągiem. Przemierzyliśmy już w ten sposób wiele krajów azjatyckich i wszędzie ostrzegano nas przed kolejami uzbeckimi. Czekamy z niecierpliwością. Na dworcu w środku nocy jest tłoczno i duszno. Podjeżdża pociąg, lecz nie sposób się do niego dopchać. Jesteśmy spokojni, przecież dawno wykupiliśmy bilety. (W krajach byłego ZSRR większość pociągów ma tylko miejsca sypialne, a bilety są imienne). Bilety nie są drogie, za nocny przejazd z Samarkandy do Buchary płacimy mniej niż za pokój w hotelu. Wagony płackartne (niższej klasy) mają 54 miejsca leżące i nie są podzielone na przedziały. Na długich trasach pasażerowie tworzą swego rodzaju społeczność.

Wreszcie, targając ciężkie plecaki przepychamy się do swoich miejscówek. A tu niespodzianka: cztery nasze leżanki okupuje 12-osobowa rodzinka, pozostałe miejsca też są już zajęte. Idziemy ze skargą do prowadnika (szefa wagonu). Drapie się po głowie, nie wie, co zrobić. My mamy wprawdzie swoje bilety, ale tamci też zapłacili za przejazd – prosto do kieszeni. W końcu wskazuje nam nowe miejsca: u niego w prywatnym przedziale, w sąsiednich wagonach oraz... na półce bagażowej. Liczymy: na 54 miejscach usadowiło się 98 osób i jesteśmy chyba jedynymi, którzy kupili bilety w kasie. W wagonie temperatura przekracza 40°C, choć jest środek nocy. Nie zna życia ten, kto nie jechał płackartnym przez pustynię!

W odróżnieniu od turkusowej Samarkandy Buchara ma kolor piasku pustyni, który służy tu jako jedyny budulec. Brązowe żwirowe uliczki prowadzące pośród równie brązowych murów domostw upiększone są kolorowymi kwietnikami. Miasto wciąż wolne jest od tłumu zachodnich turystów nie podejmujących pustynnej wycieczki na zachód. Tymczasem XVI-wieczna starówka wymaga przynajmniej dwóch dni intensywnych spacerów. Na jej wschodnim krańcu znajduje się potężna twierdza Ark. Idziemy najpierw na mury obronne i cytadelę, następnie do podziemnego więzienia, w którym chan trzymał swoich przeciwników politycznych. Po drugiej stronie starego miasta na skwerze Labi-Hauz życie toczy się wesoło. Nad otwartym basenem nachylają się fi gowce, a w przycupniętych wokół czajchanach miejscowi delektują się dymem z fajki wodnej. Do niedawna ten rytuał odbywał się w baseniku, ale w końcu ktoś się zorientował, że było w nim więcej zarazków niż wody.

W Uzbekistanie oficjalnie można zatrzymywać się na noc tylko w hotelach, a na granicy należy przedstawić potwierdzenie pobytu z każdego dnia. Na szczęście to martwy przepis – hotele kosztują od 10 dolarów za noc i oferują najgorszy standard epoki słusznie minionej. Wystarczy przejść się po starówce, a kwatera sama nas znajduje. Odkrywamy zielone raje poukrywane za murami domostw. Drzewo figowe rzuca przyjemny cień, arbuz i melon chłodzą się w bieżącej wodzie. Pokoiki są czyste i zadbane, na ścianach wiszą kolorowe dywany, z wyrobu których Buchara słynie. Uzbeczka z ręcznie malowanego dzbanka nalewa nam do małych miseczek zieloną herbatę. Wspaniały serwis dopełnia wielki talerz na arbuza. Taka zastawa byłaby najwspanialszą pamiątką z Uzbekistanu. Tylko jak te cacka zapakować do plecaka?

Buchara to niewątpliwie najciekawsze miasto uzbeckiego odcinka Jedwabnego Szlaku. Była stolicą perskiego państwa Samanidów i trwa o nią nierozwiązany spór między Uzbekami a Tadżykami. Tadżycy, spadkobiercy imperium Samanidów, nigdy nie pogodzili się z utratą miasta i do dzisiaj licznie je zamieszkują. (Dość łatwo ich odróżnić od Uzbeków: mają ostre, perskie rysy wyraźnie kontrastujące z okrągłymi twarzami Uzbeków. Obie nacje noszą też charakterystyczne czapeczki: czarno-biała jest uzbecka, a kolorowa – tadżycka). Buchara odgrywała rolę centrum uniwersyteckiego dla przyszłych duchownych muzułmańskich. Nauki pobierane są tu zresztą nadal, spotykamy ubranych w tradycyjne stroje studentów ksiąg koranicznych. Liczne medresy zachwycają nas rozmiarem i architekturą. Nie sposób przeoczyć na przykład kompleksu świątynnego medresy Miri-i-Arab i meczetu Kalon. Jego minaret ma aż 47 m wysokości. Szkoda tylko, że jest zamknięty dla zwiedzających.

Na koniec dnia wybieramy się do łaźni, która działa w podziemnych kazamatach niezmiennie od pięciuset lat. Wieczór mija błyskawicznie. Do wyboru mamy kamienne komnaty o różnej temperaturze, a na ochłodzenie kubeł zimnej wody na głowę. Relaks urozmaica nam przekąska z 12-kilogramowego arbuza kupionego wcześniej na bazarze za równowartość złotówki. Za taką przyjemność warto zapłacić każdą cenę. Szczególnie jeśli jest bajecznie niska!

Rano wyjeżdżamy za miasto, by odwiedzić pstrokaty i kiczowaty letni pałac chana oraz Mauzoleum Bachudin Nakszband. Trzy pielgrzymki do tego świętego miejsca sunnitów zastępują muzułmanom obowiązek udania się do Mekki. Spotykamy tu brodatych mężów w śnieżnobiałych szatach.
 

Chiwa

Do Chiwy nie mamy już ochoty jechać koleją. Nie byłoby to zresztą łatwe, ponieważ gdy budowano odcinek transkaspijski, nie istniała jeszcze granica uzbecko-turkmeńska. Obecnie wielokrotnie przecina ona drogę żelazną, co czyni przejażdżkę praktycznie niemożliwą ze względów formalno-wizowych. Pędzimy zatem przez pustynię Kyzył-kum wynajętym busikiem. Mamy okazję, by się przekonać, że Uzbekistan to kraj policyjny. Na szerokich i równych drogach co pewien czas rozstawione są punkty kontrolne. Znudzony funkcjonariusz spisuje dane z paszportów. Adresy zamieszkania? Przecież nie ma ich w paszporcie. „No dobrze, chcesz mi utrudnić życie, to ja nie będę gorszy” – myślę. Pechowy milicjant notuje ze słuchu: Szcze-brze-szyń-ska dzie-sięć, Chrząsz-czów szes-naś-cie, Trzci-no-wa ty-siąc-pięć-set-dzie-więć... Drugi raz nie zapyta Polaków o adres zamieszkania.

Chiwa okazuje się najcichszym i najmniejszym z miast jedwabnych. Z wież minaretów widać stąd granicę Turkmenistanu. Do końca istnienia chanatu, do 1873 r., mieścił się tu największy w Azji targ niewolników. W cenie byli Rosjanie – silni i pracowici osiągali cenę dwóch wielbłądów. Setki kilometrów w każdą stronę ciągną się pustynie Kara-kum i Kyzyłkum. Podziwiamy starówkę, która, otoczona imponującymi murami obronnymi z gliny i piasku, zachowała się niczym wielki skansen. Nie ma tu olbrzymich meczetów, za to całość zachwyca kolorytem, precyzją, intensywnością barw i zgrabnością formy. Wąskie uliczki prowadzą między malowanymi w błękitnych odcieniach domkami, na każdym niemal kroku w niebo wyrasta fantazyjnie zdobiony minaret. Ten przy meczecie Dżuma jest najwyższy w mieście, rozciąga się z niego wspaniały widok na pustynię. Idziemy również obejrzeć efekt niezrealizowanych ambicji chana Chiwy, który nie mógł znieść, że minaret Kalon w Bucharze jest najwyższy w okolicy. Postanowił wszystkich zachwycić i rozpoczął budowę samotnie stojącej wieży o średnicy podstawy 14 m. Do dziś nie wiadomo, jak wysoki miał być minaret Kalta-Minor, bo prace przerwał rosyjski podbój. Niedokończona wieża ma 26 m wysokości. Największe wrażenie robią na mnie jednak nie pojedyncze zabytki, lecz potężny warowny mur otaczający starówkę. W świetle zachodzącego słońca lśni intensywną czerwienią, a najpiękniejsza z jego bram to zachodnia Kuchana Ark. Wieczorem zasiadamy przy stole na dachu naszego hoteliku i popijamy zieloną herbatę. W zadumie patrzymy na Chiwę z góry.

Mojniak

To był nasz ostatni przystanek na Jedwabnym Szlaku i początek kolejnej przygody – podróży nad Jezioro Aralskie. Po dniu jazdy autem jesteśmy w miejscowości Mojniak. Tutaj kończy się asfalt, a wraz z nim kończy się świat. Duże miasto portowe nad Jeziorem Aralskim, Mojniak, pozostał tam, gdzie go wybudowano, jednak jezioro... uciekło.

W latach 60. XX w. Chruszczow zapragnął na pustyniach Azji Środkowej założyć największą na świecie plantację bawełny. Do nawadniania upraw potrzebna była woda, którą toczyły z dalekich lodowców Pamiru i Tien-szanu dwie wielkie rzeki Syr-daria i Amu-daria uchodzące do Jeziora Aralskiego. Były tym dla Azji Środkowej, czym Nil dla Egiptu. Przez wieki regulowały rytm życia tej krainy. Na polecenie wodza, łamiąc wszelkie zasady hydrologii, wykopano kanały i wody popłynęły na pustynię. Tak oto absurd komunizmu osiągnął szczyt. Po tej brutalnej ingerencji woda przestała docierać do wielkiego Jeziora Aralskiego, a jego brzeg zaczął się cofać. Obecnie znajduje się ponad 200 km od dawnego portu i wciąż się przesuwa – podobno około dwóch metrów dziennie! Powierzchnia zbiornika zmniejszyła się siedmiokrotnie, a zasolenie wzrosło tak bardzo, że wymarło tu wszelkie życie. W lecie temperatury przekraczają 50°C, w zimie spadają poniżej –40°C. Kiedyś panował tu klimat łagodny. Śnieg nie pada. Ziemia nie wydaje plonów, z miasteczka uciekła większość ludzi. Dzieci mieszkające w Mojniaku ciężko chorują, bo huraganowe wiatry roznoszą z wyschniętego dna trujące nawozy, które spływały kiedyś do jeziora z pól bawełny.

Jezioro istnieje już tylko jako zmniejszająca się plamka na mapie. Zapomniał o nim Uzbekistan, pewne próby ratowania go podejmuje natomiast bogaty w petrodolary Kazachstan. Budowana jest tama Kok-Aral na wąskiej cieśninie między częścią północną a południową zbiornika. W ten sposób może uda się uratować leżące na północy tzw. Małe Morze, zajmujące niecałą jedną dziesiątą powierzchni dawnego jeziora. Kazachstan ogranicza też pobór wody do nawadniania pól. Niestety, Uzbekistan, który nie wydobywa takich ilości ropy naftowej, nie może sobie nawet pozwolić na zmniejszenie upraw bawełny, głównego towaru eksportowego kraju.

Dzień spędzamy w cieniu betonowego budynku. Dziś w wiosce znów nie ma wody, więc nici z orzeźwiającej kąpieli. Wieczorem, gdy temperatura staje się bardziej znośna, idziemy na spacer na pustynię. Mijamy Pomnik Plaży – jedyny chyba taki na świecie. Betonowy obelisk w kształcie żagla symbolizuje dawną morską historię tej pustyni. Kawałek dalej znajduje się cmentarzysko statków. Rybackie kutry nie nadążyły za uciekającą wodą. Przerdzewiałe konstrukcje od lat stoją wbite głęboko w żółty piasek. Wokół leży mnóstwo muszli. To nie legenda, morze było tu naprawdę.

Odnajdujemy Pilajewa, Rosjanina, jedynego mieszkańca wioski, który posiada motocykle. Pracuje dla firmy poszukującej złoża gazu na nowej pustyni Aral-kum. Za 50 dolarów od osoby zgadza się zawieźć sześć osób nad obecny brzeg. Nas jest ośmioro. Ciągniemy losy, tym razem mam pecha. Nie wykąpię się w Jeziorze Aralskim. Przygotowujemy ekwipunek dla ekipy wyruszającej następnego ranka. Przede wszystkim woda, minimum sześć litrów na osobę, i mocny krem z filtrem. Ekipa wraca wycieńczona i spragniona aż 12 godzin po czasie. Relacjonują mi, że przejażdżka na starych radzieckich motorach i przyczepkach przez pustynię jest doświadczeniem ekstremalnym. To tak jakby przez pięć godzin dostawać deską po tyłku. A potem to samo w drodze powrotnej, która okazała się dramatyczna – maszyny nie wytrzymały upału i trzeba je było chłodzić wodą przeznaczoną do picia. Opowiadają też, że woda jeziora jest tak słona, że skóra natychmiast wysycha i okropnie piecze. Warto się jednak poświęcić, wszak to kąpiel w zbiorniku, który najdalej za 20 lat zniknie zupełnie!

Żegnamy Uzbekistan. Przed nami mało ciekawa krajobrazowo podróż koleją przez tysiąc kilometrów pustyni.