Spacerując po pustych ulicach Aszchabadu, czuję się jak na planie filmu science fiction; nie bardzo tylko wiadomo o czym. Od liczby złotych pomników kręci się w głowie, niektóre z nich zresztą też miały w zwyczaju się kręcić.

Na lśniących czystością ulicach armia policjantów stale pilnuje, by turyści nie robili zdjęć budynkom rządowym, pałacowi prezydenckiemu i innym, losowo wybranym obiektom. W niebo strzelają wieże mieszczące muzea i monumenty kultury i historii narodu turkmeńskiego, ale do żadnego z nich nie udaje mi się dostać. Pod marmurowe i klimatyzowane przystanki autobusowe podjeżdżają autobusy, które pamiętają końcówkę Związku Radzieckiego. By spróbować się tu odnaleźć, mam zaledwie kilka dni, a i tak mogę się czuć wybrańcem. Witajcie w jądrze dziwności! 

Pałace na środku pustyni

To socjalistyczne miasto zbudowano na pustyni u podnóża gór Kopet-Dag. Nowe bloki mieszkalne mają wysokość kilkunastu pięter i wszystkie bez wyjątku są obłożone białym marmurem. W nocy cały Aszchabad jest podświetlony różnokolorowymi światłami, co nasuwa nieuchronne skojarzenia z Las Vegas, zwłaszcza że również jesteśmy na pustyni. Temperatury zdarzają się tu iście zabójcze, powyżej 40°C, dlatego nie dziwią intensywne próby zalesienia okolic miasta. Źródła rządowe podają, że na zboczach gór pod miastem co roku sadzi się 3 mln drzew, duże połacie młodych iglaków widać również na przedmieściach. Na razie przyszłość młodych drzewek jest niepewna, a ich widok na pustyni jest dość surrealistyczny. Ale w tym kraju żaden projekt nie jest zbyt śmiały, nawet taki jak sztuczne jezioro pośrodku pustyni. Na północy Turkmenistanu od ponad dekady powstaje ogromne Jezioro Złotego Wieku, które ma zmienić ten kawałek Azji. Nikogo tu nie zniechęca to, że eksperci biją na alarm, strasząc wielką katastrofą ekologiczną.

Getty Images

Tymczasem spacer po stolicy Turkmenii jest dość karkołomnym wyzwaniem – między pałacami rozciągają się wielkie, puste przestrzenie, które w przyszłości zapewne będzie można nazwać parkami, na razie jednak to raczej plantacje karłowatych drzew, pośród których próżno szukać niezbędnego w tych warunkach cienia. Można wypatrzeć za to ludzi, choć nie są to przypadkowi przechodnie ani tym bardziej turyści. Miejskiej zieleni dogląda armia ogrodników ubranych niczym „ludzie pustyni” z Gwiezdnych wojen, z twarzami szczelnie zasłoniętymi chustami. Aż strach do nich podejść. 

Wrota piekieł

Powiedzieć, że krajobraz Turkmenistanu jest monotonny, to nic nie powiedzieć. Niemal 80 proc. powierzchni kraju zajmuje pustynia Kara-kum, co oznacza „czarny piasek”. Piasek jest wprawdzie koloru piaskowego, ewentualnie szarego, ale nikt przecież nie będzie błąkać się po kraju w poszukiwaniu uzasadnienia dla tej nazwy. 

Na szczęście męcząco jednostajny, płaski krajobraz jest urozmaicony atrakcją. Przyzwyczajony do natłoku zabytków turysta mógłby narzekać, że jedna to mało, ale za to jest klasy światowej i warto tłuc się dla niej przez gorące pustkowia. To dziura w ziemi wielkości boiska piłkarskiego zwana Derweze, czyli Wrotami. Wrotami Piekieł. Od wszystkich innych dziur różni się tym, że od niemal pół wieku nieprzerwanie płonie żywym ogniem.

Getty Images

Tragedia Turkmenistanu polega na tym, że jest to kraj niewyobrażalnie bogaty w złoża gazu ziemnego, mieszcząc aż ¼ światowych zapasów tego surowca. Na jego eksporcie opiera się cała jego gospodarka, a gazodolary utrzymują totalitarny reżim. Obaj prezydenci niepodległego Turkmenistanu mogli realizować swoje najbardziej szalone pomysły, póki zapewniali obywatelom stabilność i przyzwoite warunki socjalne. Za darmo były opieka medyczna i szkoły, ale również gaz, prąd, a przez jakiś czas nawet benzyna. W końcu oficjalnie zadeklarowano, że Turkmenia przeżywa właśnie swój złoty wiek. Tak przynajmniej było do niedawna. Pierwszemu poznanemu miejscowemu opowiedziałem zasłyszany dowcip: 

– Dlaczego Turkmeni nigdy nie wyłączają gazu w kuchni? Żeby oszczędzać na zapałkach. 

Nowy znajomy popatrzył na mnie poważnie: 

– To nie jest dowcip. 

W tym roku prezydent Gurbanguly Berdimuhamedow pozbawił jednak obywateli ich podstawowego prawa – dostępu do darmowego gazu, co zaowocowało cichymi pomrukami oburzenia. Głośno protestować nie można, bo marmurowe ściany mają uszy.

Na szczęście w pustynnej jurcie ściany są ze skóry i drewna, dlatego jej gospodarz nie boi się mówić z nami otwarcie. To jedyna konstrukcja, w której można się schronić przed lejącym się z nieba żarem, a Turkmeni przyzwyczaili się już, że żądni przygód turyści zatrzymują się u nich na dzień. Gospodarz opowiada, że kiedyś była tu wioska, ale odwiedził ją poprzedni prezydent i mu się nie spodobała, więc kazano zrównać ją z ziemią. Prezydent może wiele, ale ugasić dziury nie może, choć podobno nawet by chciał.

Płonący krater jest efektem działalności radzieckich naukowców, którzy na początku lat 70. prowadzili tu odwierty. Chcąc dostać się do zasobów głębinowych, podpalili złoże powierzchniowe, skąd ulatniał się gaz. Miał wypalić się w ciągu kilku tygodni, a płonie do dziś, uparcie nie chcąc dać się zamknąć w ciasnym gazociągu i przyczyniać do wzrostu dobrobytu Turkmenii. 

W nocy temperatura spada na tyle, że można wybrać się wreszcie na spacer w okolice piekielnych wrót. Na krawędzi krateru jest straszliwie gorąco, co nie powstrzymuje nikogo przed spojrzeniem w głąb. Bez trudu można wyobrazić sobie, że tak właśnie może wyglądać miejsce, do którego trafiają potępione dusze. Od razu przechodzi ochota na grzeszenie.

Trudno powiedzieć, czy taka sama refleksja nachodzi odwiedzających Derweze Turkmenów, bo pojęcie grzechu jest w tym kraju dość pojemne. Zdefiniował je pierwszy prezydent – Saparmurad Nijazow, znany jako Turkmenbasza, czyli „ojciec wszystkich Turkmenów”. Otóż na starość objawił mu się Allach, osobiście dyktując tekst Ruhnamy – świętej księgi narodu Turkmenów. Została ona wydana w roku 2001 i od tego czasu stała się głównym motywem turkmeńskiego szaleństwa. 

Niezwłocznie po wydaniu księgi Nijazow został ogłoszony prorokiem i żywym symbolem Turkmenistanu, w uznaniu jej niezwykłej wartości literackiej otrzymał też tytuł wielkiego pisarza. Ruhnama szybko stała się podstawowym podręcznikiem w szkołach i na uniwersytetach, a także narzędziem promocji kraju (opublikowano ją również po polsku). Urzędnicy państwowi mieli obowiązek przynajmniej raz w tygodniu dyskutować przez godzinę o mądrościach wodza, raz w roku byli egzaminowani z jej treści. Jako że Ruhnama jest drogowskazem we wszystkich dziedzinach życia, to nawet na kursach prawa jazdy kilkanaście godzin było poświęcone na lekcje z Księgi Ducha. Nijazow osobiście poprosił Allacha, aby ten przyjął do siebie najgorliwszych czytelników, więc ten, kto przeczyta trzykrotnie Ruhnamę, ma zagwarantowane miejsce w raju (nie ma danych odnośnie do reakcji Allacha). A to tylko wierzchołek góry absurdów, na jaką wspinał się Turkmenistan 
na początku XXI w.

Dzień arbuza

Lista zakazów i nakazów wprowadzonych przez Turkmenbaszę była długa i tak niewiarygodna, że trudno ocenić, które z nich były prawdziwe, a które nie. Pewnym jest, że zostały zamknięte opera i balet (nie mają nic wspólnego z turkmeńskim dziedzictwem, a poza tym Turkmenbasza ich nie rozumiał), zakazano działalności cyrków oraz puszczania muzyki z playbacku w miejscach publicznych oraz noszenia długich włosów i brody. Nie wolno było też mieć więcej niż jednego kota ani wstawiać jakże lubianych w centralnej Azji złotych zębów. Całe złoto kraju miało być prawdopodobnie przeznaczone na pomniki wodza. 

Gdy w 1997 r. Turkmenbasza rzucił palenie, razem z nim musieli uczynić to wszyscy ministrowie, a w całym kraju zabroniono palić w miejscach publicznych. Następnie zamknięto wszystkie szpitale poza Centralnym, zamieniając je w centra diagnostyczne. Ponieważ wódz lubił arbuzy, jego imieniem nazwano jedną z odmian smakowitego owocu, a Turkmenia dostała nowe, radosne święto – Dzień Arbuza. 

W 2002 r. zmieniony został kalendarz. Nowe, piękniejsze nazwy otrzymały miesiące i dni tygodnia. I tak na przykład: styczeń nazywał się Turkmenbasza, luty – flaga, kwiecień – Gurbansułtan (mama Turkmenbaszy). Dni tygodnia: wtorek został „młodym dniem”, środa – „sprzyjającym dniem”, czwartek – „błogosławionym dniem”.

Wydawało się, że gdy po śmierci Turkmenbaszy w 2006 r. na tron wstąpił jego były dentysta, Gurbanguly Berdimuhamedow – nazywany teraz Arkadagiem (Dobrodziejem), rzeczy wrócą do normy. I rzeczywiście, większość absurdalnych przepisów wycofano, przywrócono kalendarz gregoriański. Ale państwo pozostało dyktaturą, tyle że z nowym przywódcą. 

Berdimuhamedow nie usunął wszechobecnych złotych posągów poprzednika – w samym Aszchabadzie jest ich kilkadziesiąt – ale pomału dorzuca do nich swoje własne, na przykład 20-metrowy pomnik na koniu, oczywiście pokryty szczerym złotem. To wciąż nie ta skala co 75-metrowa Arka Neutralności zwieńczona 12-metrowym pomnikiem Turkmenbaszy, który obracał się tak, by jego twarz była ciągle zwrócona ku słońcu, ale zawsze. W ramach ograniczania kultu jednostki monument przeniesiono ze ścisłego centrum na przedmieścia, a złoty eksprezydent przestał się obracać. 
Podobno z góry roztacza się piękny widok, ale nie było nam go dane oglądać – akurat było zamknięte. Podobnie nie weszliśmy do muzeum historii Turkmenii ani do galerii sztuki – dni i godziny ich otwarcia rządzą się trudnymi do zrozumienia prawami. 

Arkadag jest pełen wigoru i ma wiele zainteresowań. Oprócz jazdy konno ściga się samochodami (które czasem sam projektuje), strzela na poligonach, lata helikopterami, a w wolnych chwilach rapuje z wnukiem. Wprowadza również nowe zakazy. W tym samym roku, w którym Arabia Saudyjska zezwoliła kobietom na prowadzenie samochodów, Turkmenistan wprowadził przepis dokładnie odwrotny. Mało tego, kierowane przez mężczyzn auta muszą być białe. Aszchabad to w końcu białe miasto, logiczne więc, że jeżdżące po szerokich arteriach pojazdy też powinny być tego koloru. Mają być również czyste, podobnie jak ulice, po których codziennie jeżdżą zastępy śmieciarek i chodzą zastępy sprzątaczek oraz ogrodników.

Gdy wyjeżdżamy z miasta, żegna nas z billboardu uśmiechnięty prezydent, na szczęście nie złoty. Pod jego mądrymi rządami kraj pewnie zmierza w stronę dobrobytu. Nikt mający szczęście tu mieszkać nie ośmieli się temu zaprzeczyć. 

Tekst: Jakub Rybicki