Porcja starożytności

Fethiye, Kekova, Kale, Myra. To zaledwie kilka starożytnych miejsc w Licji – regionie nad Morzem Śródziemnym rozciągającym się na zachód od miasta Antalya. Wszystkie warto zobaczyć, ale nie do każdego dostaniemy się drogą lądową.

Maleńka wioska Kale z górującymi nad nią ruinami twierdzy osmańskiej jest dostępna tylko od strony morza, mimo że leży na stałym lądzie. Od świata odgradzają ją góry. I chyba dobrze, bo mogłoby jej grozić stratowanie przez turystów. Rozciągające się stąd folderowe widoki – lazurowe morze upstrzone wyspami i jachty kołyszące się w maleńkim porcie – stanowią kwintesencję tego, co chce się oglądać   w czasie wakacji.

Z Kale nasz statek kieruje się ku wyspie Kekova. U jej brzegów znajdują się częściowo zatopione ruiny starożytnego miasta, które jeszcze w czasach bizantyńskich zniszczyło silne trzęsienie ziemi. W pewnym momencie kapitan wyłącza silnik, zostają podniesione specjalne klapy na pokładzie i ukazuje się morskie dno z fundamentami domów i skorupami naczyń. Statek przesuwa się wolno i po chwili wiekowe szczątki znikają w błękitnej toni.

W miasteczku Myra na początku zaskakuje niezwykłe zagęszczenie sklepów z ikonami. W IV w. miał tu swój kościół św. Mikołaj – ten prawdziwy, a nie wymyślony przez amerykański koncern. I choć jego grobowiec jest pusty (szczątki zostały wywiezione w XI w. do Włoch), tłumnie pielgrzymują do niego zwłaszcza Rosjanie. To zrozumiałe, biskup jest bowiem patronem Rosji i ważnym świętym w obu kościołach: prawosławnym i katolickim. Kiedy rosyjska wycieczka wchodzi do świątyni, nie sposób się dopchać do grobowca.

W samym kościele nie ma zbyt wiele do podziwiania, ale chyba każdy lubi „świętego od prezentów” i chce zobaczyć jego miasto. Poza tym jest więcej powodów, żeby tu przyjechać. Niedaleko od centrum Myry znajdują się rzymski teatr i imponująca skała z wykutymi w niej licyjskimi grobowcami. Starożytna nekropolia robi duże wrażenie, mimo że zdobienia są już częściowo zatarte, a w szczeliny w skałach powoli wdziera się roślinność.

Niewiele zachowanych w Azji Mniejszej rzymskich teatrów może się równać z tym w Aspendos. Pozostał właściwie nienaruszony mimo upływu 1800 lat. W swojej długiej historii był wykorzystywany jako karawanseraj, arena sportowa, teraz odbywają się w nim koncerty i festiwale (mieści ok. 15 tys. widzów). Ma tak doskonałą akustykę, że w galeriach biegnących nad widownią słychać ponoć brzęk monety upuszczonej w miejscu przeznaczonym dla chóru. Do nas docierają ponaglenia przewodnika, że czas schodzić – nie możemy udawać, że go nie dosłyszeliśmy.

 

Porcja natury

Grecka mitologia mówi, że ziała ogniem, miała głowę lwa, tułów kozy i ogon węża. Zdołał ją pokonać heros Bellerofont, który przyleciał na Pegazie i przebił bestii gardło ołowianym oszczepem. Chimera do dziś spoczywa pod ziemią, ale ogień z jej paszczy przedostaje się na powierzchnię. Zbocze wzgórza w okolicach wioski Çirali naprawdę płonie w wielu punktach. Pomarańczowe języki wydobywają się z otworów w wapiennej skale, nie da się ich zasypać piaskiem (po chwili znowu strzelają w górę) ani zdusić w inny sposób. I tak jest od wieków, choć w czasach starożytnych płomieni było więcej.

Podziemne pokłady metanu najwyraźniej się wyczerpują. Rozświetlone wzgórze stanowiło kiedyś naturalną latarnię wskazującą drogę statkom zbliżającym się do wybrzeża. Kiedy opuszczamy to miejsce, zapada już noc. Z ciekawości oglądam się na wzgórze – nawet z daleka widać ogień błyskający między drzewami.  

Chimera znajduje się na terenie Beydaglari Olympos Milli Parki i jest objęta ochroną. Nie można tam biwakować. Pewnie niejedna osoba wpadła na myśl, że to doskonałe miejsce do rozłożenia obozu. Wyobraźcie sobie: gotowe ognisko, które nie gaśnie nawet w czasie deszczu.

Przy ogniach mitologicznej bestii grzaliśmy sobie ręce, nad rzeką Köprülü dzwoniliśmy zębami. Jej rwący nurt także jest chroniony parkiem narodowym. Imponująco wygląda zwłaszcza w Köprülü Kanyon – głębokim wąwozie, którego brzegi spina rzymski most. Ubrani w kaski i kapoki spoglądamy z niego na zieloną wodę wtłoczoną między skały, po czym wracamy do „portu”, gdzie już czekają na nas pontony. Krótki sprawdzian na spokojniejszym nurcie i rozpoczynamy przygodę z raftingiem.

Nie będzie tu teraz ociekającego adrenaliną opisu pokonywania bystrzy. Owszem, ponton obraca się i podskakuje na progach, lodowata woda spływa nam po plecach, my zawzięcie młócimy wiosłami, ale niebezpieczeństwa wywrotki nie ma. Musielibyśmy naprawdę bardzo się postarać, żeby ktoś nie z własnej woli opuścił pokład naszej jednostki pływającej. Rafting na Köprülü nie wymaga doświadczenia, to przede wszystkim zabawa, choć zdarzają się zacięte bitwy między statkami.

Oto do naszego pontonu zbliża się rosyjska załoga i chlapie bezlitośnie wiosłami. Woda zalewa mi uszy i oczy, nic nie widzę, nie mogę się bronić. Z odsieczą przychodzi nam ponton z rodakami, napastnik poddaje się, a my podnosząc triumfalnie wiosła, płyniemy do kolejnych bystrzy.

 

Porcja kultury

Od naszego hotelu do centrum Alanyi jest kilkanaście kilometrów, a my, czyli jakieś 10 osób, bardzo chcemy się dostać na tamtejszy targ. Choćby autobusem. Żaden jednak nie nadjeżdża, ale zatrzymuje się ciężarówka. Po chwili mkniemy na pace rozchichotani, przytrzymując kapelusze (Tomek Jacyków), rozwiane włosy i łopoczące szarawary.

A na targu stosy warzyw i owoców, słodycze, świeżo prażona ciecierzyca, żywe kurczęta prosto z kartonu. Wokół rozstawiły się sklepy z pamiątkami. W jednym z nich się poddajemy. Znad szklaneczek czaju pokazujemy sprzedawcy, co jeszcze chcemy kupić: wyszywane tureckie pantofle, pudełko chałwy, magnes z wersetem z Koranu, miejscową herbatę.

Nie ma Turcji bez herbaty i oczywiście kebabu. Powszechnie znany obracający się wałek z mięsem – döner kebab – jest zwykłym fast foodem wymyślonym przez pewnego Turka, który w latach 60. XX w. wyjechał do Niemiec. Prawdziwy kebab ma różne oblicza. Na przykład z rejonu Bursy pochodzi iskender kebab – duże kawałki baraniny podane z chlebem pita pokrojonym w kostki, polane sosem pomidorowym i jogurtem. W rejonie Urfa i Adany jada się adana kebab – siekane lub mielone mięso w postaci kotleta czy szaszłyka z pilawem, kaszą, grillowanymi bakłażanami i papryką.

O tradycyjnej kuchni tureckiej można pisać dużo – o napojach, jak choćby herbacie i ayranie, o łakociach (lukum, czyli po polsku rachatłukum w licznych odmianach, albo o przyrządzanych w rejonie Morza Czarnego słodyczach z ryb) i wielu różnych smakołykach. Stąd już tylko krok do innej przyjemności – fajki wodnej w towarzystwie alkoholu. Po alkoholu Turcy tradycyjnie udają się do baru çorbaci, czynnego całą noc, w którym podawane są zupy „regenerujące”.

My też idziemy pokrzepić się czymś gorącym. Do wyboru są flaki, zupa z soczewicy i mus z barana. Rozochocona nargilą zamawiam mus. Jest doskonały: gęsty, dobrze doprawiony i pożywny. Kiedy następnego dnia przewodnik upewnia się, czy zupa mi smakowała, znów ją zachwalam. Ale jego pytanie zastanawia mnie i rodzi pewien niepokój. Skąd taka troska o doznania kulinarne? W mej mózgownicy powoli świta myśl, co właściwie zjadłam w çorbaci: mózg z barana.

 

Porcja tradycji

Turcja, a przynajmniej jej bardziej turystyczna zachodnia część, zapewnia Europejczykom miękkie lądowanie w islamie. Nie jest to kraj arabski, jak sądzi wiele osób, a stosowany tam alfabet łaciński, wprowadzony przez ojca narodu Atatürka, pozwala łatwo odczytać słowo pisane. (Skoro o języku mowa – wypytywaliśmy naszego przewodnika Feyziego o „dziękuję” po turecku. Podpowiedział nam, że brzmi to trochę jak polskie „czesze kurę” – teşekürederim. Nie wiem, ile razy uczesaliśmy tę kurę w ciągu tygodnia, ale można liczyć w setki).

Z pobożności i konserwatyzmu mieszkańców słynie Konya. Miasto nadal jest ośrodkiem sufizmu i celem pielgrzymek, to tu w XIII w. powstał Zakon Tańczących Derwiszy, którzy poprzez wirujący taniec dążyli do zbliżenia się do Boga. W klasztornych budynkach mieści się dziś Muzeum Mevlany – założyciela zakonu – i jego grób. Tak jak Rosjanie szturmują kościół św. Mikołaja, tak wierni sunnici ramię w ramię z turystami szturmują muzeum. Zgromadzono w nim prawdziwe bogactwa: stare księgi, w tym dwie napisane przez samego Mevlanę, różańce i szaty derwiszy, instrumenty używane podczas rytualnego transowego tańca.

Na ścianie widnieje sentencja Mevlany: Ya oldugun gibi görün ya göröndügün gibi ol, co znaczy: „Albo bądź taki, jaki się pokazujesz, albo pokazuj się takim, jakim jesteś”. Pośrodku muzealnej sali stoi szklana gablota, a w niej zdobiona masą perłową szkatuła z włosem z brody Mahometa – jedną z najcenniejszych relikwii w islamie. Co chwila podchodzi do niej jakaś osoba i wącha, wierząc, że ze szkatuły wydobywa się ładny zapach. Zbliżam nos do gabloty i zatrzymuję go w miejscu wypolerowanym przez tysiące innych nosów, gdzie widnieją małe otwory. Wciągam powietrze – pachnie wspaniale.

Czy mamy okazję zobaczyć tańczących derwiszy? Oczywiście. Coś, co kiedyś było modlitwą, stało się mega atrakcją turystyczną i pojawia się w programie wielu wycieczek po Turcji. Już po pokazie zastanawiamy się, dlaczego po kwadransie wirowania derwisze nie przewracają się z powodu zawrotów głowy. Sekret tkwi w ustawieniu głowy pod odpowiednim kątem – takim samym, pod jakim oś Ziemi jest odchylona od pionu, czyli o blisko 23 stopnie. Jak oni na to wpadli?

 

Porcja wszystkiego

A teraz pora na coś, co wymyka się sklasyfikowaniu, bo jest wspólnym dziełem natury, czasu i człowieka, sztandarową atrakcją i must see Turcji. Mowa o Kapadocji. O tej krainie napisano już chyba wszystko, poza tym, że leży daleko od wybrzeża i trzeba poświęcić prawie cały dzień na dojazd. Najpierw przekraczamy porośniętą wspaniałymi cedrami przełęcz w górach Taurus oddzielających brzegi Morza Śródziemnego od wnętrza kraju.

Dopiero za Konyą krajobraz się wypłaszcza i na horyzoncie pojawia się pokryty śniegiem stożek. To wulkan Hasan (3253 m), jeden z „twórców” Kapadocji. Z wyrzuconych przez niego popiołów powstała miękka skała, w której deszcz i wiatr wyrzeźbiły fantastyczne formy.

Później droga biegnie wśród łagodnych zielonych wzgórz niczym z tapety Windows. Wreszcie mijamy miasto Aksaray zwane bramą Kapadocji i zatrzymujemy się w wiosce Saratli. Tu mamy przedsmak tego, co czeka nas w tej przedziwnej krainie – jedno z kilkudziesięciu podziemnych miast, z których do zwiedzania udostępniono tylko kilka. Kiedyś żyli w nich ludzie, chronili się przed chłodem i upałem, w nich także przed rzymskimi i muzułmańskimi prześladowaniami ukrywali się chrześcijanie. Zagłębiamy się w kilkupoziomowy labirynt korytarzy, pomieszczeń, schodów, wąskich przejść wydrążonych w skale koloru kawy z mlekiem. Wszystko jest oświetlone żarówkami i oznaczone strzałkami – na szczęście, bo można byłoby zostać pod ziemią dłużej, niż się zamierzało. Po wyjściu, mimo protestów przewodnika (będziemy mieć mało czasu w Kapadocji!), pędzimy na skraj wioski, skąd dobrze widać wulkan Hasan.

Bodaj najbardziej obleganym miejscem w Kapadocji jest Park Narodowy Göreme – muzeum pod gołym niebem z ponad 30 wykutymi w skałach kościołami. Pochodzą z wieków IX–XI, w wielu zachowały się wspaniałe freski – dzięki temu, że nie dotarli tu ikonoklaści, przeciwnicy oddawania czci wizerunkom Boga i świętych. Niestety, żeby je zobaczyć, trzeba odstać w długiej kolejce, a za wejście do wybranych świątyń uiścić dodatkową opłatę.

Szczęśliwie wspaniałości nie brakuje także poza muzeum. Jest Dolina Ihlara z ponad 60 kościołami, wioska Üçhisar z cytadelą wykutą w skale, miasteczko Çavuşin, wiele dolin w okolicach Göreme. Wszędzie widać żebra, kopce, grzyby i inne niezwykłe formy skalne – organiczne, obłe, pozbawione kątów prostych, co cieszy oko zmęczone kanciastymi tworami architektury. Wszystko to wygląda jak pierwowzory dzieł Antonia Gaudiego. Albo po prostu jak świat z bajki.

CZAS: 8 DNI

KOSZT: OK. 2,6 TYS. ZŁ (BEZ RAFTINGU I WYCIECZKI DO KAPADOCJI)

 

INFO

Powierzchnia: blisko 784 tys. km2.

Ludność: ok. 79 mln mieszkańców, z czego 18 proc. to Kurdowie.

Język: turecki.

Religia: islam (większość wyznawców to sunnici).

Waluta: lira turecka (TRY), 1 euro = 2,50 liry.

TRANSPORT Na krótkich dystansach najlepiej jeździć dolmuszem, czyli zbiorową taksówką (zwykle minibusem), która odjeżdża, gdy uzbiera się wystarczająca liczba pasażerów. Na dłuższych trasach kursują autobusy, np. bilet na nocny autobus ze Stambułu do Antalyi kosztuje ok. 70 tys. lirów, do Ankary ok. 60 tys. lirów. Rozkłady jazdy autobusów ze Stambułu, czas podróży, nazwy przewoźników można znaleźć na stronie www.turkeytravelplanner.com/go/Istanbul/Transport/intercity_bus_table.html

BILETY Bilet do twierdzy w Kale kosztuje 9 lirów, do kościoła św. Mikołaja i grobowców – po 10 lirów, do Chimery 3,75 liry, do teatru Aspendos i do muzeum w Göreme po 15 lirów. www.muze.gov.tr W turystycznych miejscach często podawane w euro (można płacić w tej walucie). Szklaneczka herbaty w restauracji kosztuje 3 liry, kawa 4–5 lirów, kilogram  lukum w sklepie ze słodyczami 18 lirów.

NIEPEŁNOSPRAWNI Niektóre zabytki, np. kościół św. Mikołaja, są przystosowane dla turystów na wózkach. Niestety podziemne miasta i kościoły Kapadocji pozostają niedostępne. turcja.org.pl www.turkeyrafting.com www.360tr.com – wirtualne wycieczki po atrakcjach Turcji.