Kilka godzin wcześniej mieliśmy nadzieję, że uda się dotrzeć do pobliskiej wioski przed zmrokiem. W końcu gubimy szlak. Stoimy na krawędzi nad skalnym uskokiem. Zejście w dół jest zbyt niebezpieczne. Pamiętam, że nad nami jest mała grota, w której mieszka berberyjski pasterz kóz.
Samotny nomada drzemie przy dogasającym ognisku. Budzimy go i gestykulując, prosimy o pozwolenie na nocleg w grocie. Cały jego majątek to koc, gruba dżelaba – kaftan z wielbłądziej wełny, proca, dzbanuszek na miętową herbatę, malutka szklaneczka i oczywiście stado kóz. Rozkładamy nasze prawie puste plecaki na ziemi. Na nich się położymy. Nie planowaliśmy biwaku, jesteśmy więc ubrani jedynie w cienkie bluzy. Po dwóch godzinach zaczynamy dygotać z zimna. Trudno mi sobie wyobrazić, jak ten człowiek może spać pod cienkim kocykiem w ubraniu co najmniej tak skromnym jak nasze. W końcu nie wytrzymuję i próbuję na nowo rozpalić ognisko. W grocie została już tylko jedna gałąź i muszę ją wrzucić do ognia. Znad krawędzi koca pilnuje mnie czujne spojrzenie. Mogę? Mrugnięcie i uśmiech. Czyli tak. Nad żarem ogniska przeczekujemy aż do świtu.
Jesteśmy w środku Atlasu Wysokiego. Nasza baza wypadowa znajduje się w Taghii – maleńkiej wiosce położonej na 2000 m n.p.m. Osada leży u zbiegu 3 kanionów – Akka n’Tazarte, Akka n’Taghia i Akka n’Kandate – każdy ma ok. 10 km długości. Okoliczne szczyty sięgają 3000 m n.p.m.
Miejscowa ludność to Berberowie, którzy hodują kozy, owce i uprawiają małe poletka. W głębi gór wznosi się wielkie plateau, które podczas letnich miesięcy jest domem wędrujących z Sahary nomadów Ait Atta. Aby się tu dostać, jechaliśmy terenowym samochodem przez 80 km od ostatniego miasteczka Ait Mohammed. Gdy droga się skończyła, wynajęliśmy muły, które doniosły nasze plecaki aż do Taghii.
Naszym celem jest rekonesans w głębi Atlasu, poznanie najrzadziej odwiedzanych kanionów, a także wspinaczka na okoliczne ściany. Jeszcze 10 lat temu labirynt kanionów stał zapomniany przez resztę świata. Dziś ruch turystyczny powoli się zwiększa. Prawie każda wieś ma swój gite d’etape – małe schronisko stworzone według francuskiego przepisu.
W Taghii gite jest prowadzony przez Saida Mesaouidi. Przystosował on kilka pomieszczeń na potrzeby turystów, a sam śpi z całą rodziną w jednym pokoju. Nocą wszyscy skupiają się wokół paleniska. Zaledwie drzwi dalej kwatery ma żywy inwentarz: muła, osła i dwie krowy.
Dotarliśmy tu w kwietniu. Byliśmy pierwszymi gośćmi w tym roku. – Zimą nikt do nas nie przyjeżdża, bo śnieg zasypuje drogi – opowiada Tahar, nauczyciel z miejscowej szkoły.
Z czasem docieramy do najdalszych kanionów. Zjeżdżamy w dół lub pniemy się przepaścistym szlakiem w górę. Wokół małe wodospady i ściany sięgające 800 m wysokości. To właśnie z ich powodu rejon ten staje się coraz bardziej popularny wśród wspinaczy na całym świecie. Podczas trzech wypraw w roku 2004 i 2005 właśnie tu polscy alpiniści wytyczyli najtrudniejsze polskie drogi na wielkich ścianach.
Nagle ścieżka się urywa. Urwisko spada w dół 200-metrową ścianą. Przed nami chybotliwy „mostek pasterzy”. Swobodnie narzucone drewniane konary składają się na kładki od wieków budowane przez berberyjskich pasterzy. Dzięki nim stada kóz mogą się szybciej przemieszczać. Kilka dni temu podobna konstrukcja zawaliła się, zrzucając mnie do lodowatego strumienia. Od tego czasu przejście po takim moście, szczególnie na tej wysokości, staje się dla mnie wyzwaniem.
Gdy wreszcie udaje nam się pokonać kaniony, uznajemy, że czas wracać do cywilizacji. Za nami miesiąc życia wśród Berberów. Wsiadamy do land rovera. Przepychamy się na siedzeniach z dwiema rodzinami. Gwałtowne szarpnięcie wyrywa wszystkich z letargu. Zerwane koło wyprzedza samochód, a przeładowany land rover chwilę sunie bez kontroli.
– Śruby się zerwały. Zaraz przykręcimy – nasz szofer, śmiejąc się, odkręca po jednej śrubie z pozostałych kół. Strach pomyśleć, że chwilę wcześniej jechaliśmy nad przepaścią po drodze szerokiej zaledwie na 2 metry.