Szwajcarska dziura. I to nawet nie w serze, bo tutaj w Meiringen, niewielkiej mieścinie w kantonie Berno, produkuje się bezy. W cukierni niedaleko rynku można je dostać w dowolnym rozmiarze – od malutkich, podawanych z espresso, po te wielkości sporego bochenka chleba. – W 1985 r. pobiliśmy nawet rekord Guinnessa! Zużyliśmy wtedy 2,5 tys. jaj i 120 kg cukru. Ale to była kwestia honoru. Bo gdzie jak nie tu ten rekord miałby być pobity! – emocjonuje się pracownik małej fabryczki. I wyjaśnia, że na całym niemal zachodzie Europy beza to meringue. Albo podobnie, np. meringa po włosku, merenga po hiszpańsku, marenki po fińsku. Bo to właśnie tu, w Meiringen, w 1600 r. włoski mistrz Gasparini stworzył ten jakże prosty, a jednocześnie wyrafinowany deser. Dowiaduję się, że pierwszym monarchą, ktory poznał się na przysmaku, był polski król Stanisław Leszczyński przebywający wówczas w Nancy. Największe zaś zasługi w promowaniu „słodyczy z Meiringen” poczyniła jego corka Maria Leszczyńska, która to zaczęła serwować go w Wersalu (to ona wymyśliła, jak należy bezę jeść). Potem było już z górki i meringues dotarły „nawet do Anglii”, po drodze gubiąc w nazwie kilka liter. – To najbardziej szwajcarski z deserów. Ale wiedzą o tym tylko Szwajcarzy, i to też nie wszyscy – zdradza nam z nutką dumy (i domyślnej pogardy do powszechnie znanej wszystkim czekolady) cukiernik.

 Ale to dopiero początek długiej listy niespodzianek. W czasie mojego tygodniowego pobytu w Szwajcarii odkryję niejedną tajemnicę. Do Meiringen przyjechałam zresztą dla jednej z nich. Tak jak tysiące angielskich turystów na przełomie XIX i XX w., którzy chcieli zobaczyć miejsce domniemanej śmierci Sherlocka Holmesa. To tu bowiem Arthur Conan Doyle umieścił akcję swojej ostatniej – jak zakładał – książki. Kluczowa scena ma miejsce 4 maja 1891 r. nad pobliskim wodospadem Reichenbach. Profesor Moriarty, psychopata i wróg Holmesa, dopada go po długiej pogoni przez całą Szwajcarię. Po zaciekłej walce nad urwiskiem wpadają razem w przepaść…

Dlaczego Conan Doyle wybrał akurat ten alpejski kraj w środku Europy? I akurat taką niepozorną mieścinę? Odpowiedź znajduję na rynku, w anglikańskim kościołku z 1891 r. (dziś mieści się w nim Muzeum Sherlocka Holmesa z wiernie odtworzonym pokojem z Baker Street oraz oryginalnymi gazetami z 1910 r. przestrzegającymi szwajcarską młodzież przed zgubnym wpływem angielskiej literatury detektywistycznej). Antropolodzy kultury uważają, że to właśnie Szwajcaria jest ojczyzną turystyki. To tu na początku w XIX w. zaczęli przyjeżdżać młodzi Anglicy, by nabrać tężyzny w czasie chodzenia po górach i odpocząć od nauki. Za nimi pojawiły się damy, rodziny z dziećmi. Także w Meiringen, które słynęło z malowniczego wąwozu rzeki Aare. Pod koniec XIX w. Anglików było tu tak wielu, że wybudowano dla nich kościół. Arthur Conan Doyle, który sam spędził tu wakacje, doskonale wiedział, że już samo miejsce rozpali wyobraźnię rodaków. I miał rację. Książka biła rekordy popularności, czytelnicy słali zrozpaczone listy. Pisarz dał za wygraną i w następnym opowiadaniu przywrócił sprytnie Sherlocka do życia. W 1899 r. nad wodospadem Reichenbach wybudowano kolejkę. Wciąż działa i uwodzi staromodnym wdziękiem.

My szukamy większych wrażeń. Te czekają całkiem niedaleko, w drodze nad górskie jezioro Gelmer. Najpierw przechodzimy przez 70-metrowy wiszący nad wodospadami most Handeck. Każdy krok powoduje ruch całej konstrukcji.

Niby wiem, że liny są stalowe i że w Szwajcarii takie rzeczy robi się porządnie. Nagrodą ma być widok pode mną, czyli na wodospad. Super, tylko dlaczego ręce mi się trzęsą? I zaczyna działać wyobraźnia. Szarlik, Sherlock, brzmi podobnie… Przed nami przejażdżka funikularem Gelmer. Brzmi niewinnie, a oznacza kolejkę, ktora wjeżdża pod gorę pod kątem nawet 106 stopni. Czyli prawie pionowo! Na dodatek siedzenia ustawione są tak, że zawsze patrzy się w dół. Siedząca koło mnie Szwajcarka twierdzi, że dopiero droga powrotna robi wrażenie i że to lepsze niż rollercoaster. Już wiem, że znad jeziora do pobliskiego miasteczka zejdę pieszo.

 

Można marudzić, że za czysto, że trawa za zielona, a szczyty kiczowato obsypane śniegiem. No i jeszcze te szczęśliwe krowy wchodzące w kadr! A jednak będę się upierać, że szwajcarskie krajobrazy są jednymi z najpiękniejszych na świecie. Niech świadczy o tym to, że zdjęcia kręcą tu filmowcy z Bollywood, a oni landszafty muszą mieć naprawdę zjawiskowe.

Jestem w Interlaken, sześciotysięcznym mieście u podnóża Alp Berneńskich. Pełno tu XIX-wiecznych luksusowych hoteli, a od niedawna także restauracji indyjskich. Wszystko z uwagi na licznych zamożnych turystów z Indii, którzy przyjechalitu tropem swoich ulubionych filmów. Jedną z większych atrakcji kurortu jest widok z głównej ulicy na Wielką Trojkę, czyli szczyty: Jungfrau (4158 m n.p.m.), Monch (4107 m n.p.m.) i Eiger (3970 m n.p.m.), najbardziej okrutnej góry w historii alpinizmu. Na przełęcz między Jungfrau i Monchem, czyli Dziewicę i Mnicha, można wjechać pociągiem. Końcowa stacja kolei zębatej znajduje się na wysokości 3454 m n.p.m. i jest najwyżej położoną w Europie. I w tym roku obchodzi setne urodziny!

Samo Interlaken położone jest – jak nazwa wskazuje – między jeziorami: Thun i Brienz. Oba mają niezwykły seledynowy kolor, który zawdzięczają przynoszonym przez rzeki minerałom. Można zrobić sobie po nich romantyczną wycieczkę statkiem (obowiązują te same karnety Swiss Pass co na kolej), można objechać je na rowerach. Wybieramy tę ostatnią opcję. Tyle że bicykle mamy siedmiomilowe! Tak przynajmniej wydaje nam się po naciśnięciu pedałów w naszych elektrorowerach. Bez problemu śmigamy z prędkością 25 km/h, wjeżdżamy pod gorę z uśmiechem na twarzy i mimo pokonanych kilometrów nie jesteśmy w ogóle zmęczeni. Może w Warszawie miałabym wyrzuty sumienia, ale nie tu! Po pierwsze liczne wzniesienia usprawiedliwiają niewielką pomoc baterii (ta działa tylko wtedy, gdy naciskamy pedały; wystarcza na kilka godzin jazdy, potem trzeba ją doładować prądem). Po drugie na e-rowerach jeżdżą sami Szwajcarzy, i to masowo (wiem, bo zaczęłam liczyć mijających mnie rowerzystów). Po trzecie główna firma produkująca e-bike’i Flyer, jest szwajcarska. I to ona stoi za całym systemem wypożyczalni. – Na e-bike’u możecie dziś przejechać cały kraj – zapewnia nas Miriam Wette z wypożyczalni w Interlaken, tuż przy Swiss Mountain Market.

 

Do Fryburga docieramy pociągiem. Ten region to Szwajcaria w pigułce. – Mamy spore góry, czyste jeziora, średniowieczne miasta, jemy mnóstwo sera… No i to tu przebiega granica między francusko- a niemieckojęzyczną częścią kraju – podkreśla Andresa z lokalnej organizacji turystycznej. Sama mówi płynnie w obu językach (a także po angielsku i portugalsku), tak jak większość mieszkańców okolicy. A jednak wciąż nie mogę zrozumieć na jakiej zasadzie wybiera język, którym zwraca się do nieznajomej osoby. – Na przykład ta dziewczyna naprzeciwko z pewnością jest niemieckojęzyczna. Skąd wiem? Po okularach. Ktoś kto mówi po francusku, z pewnością by czegoś takiego nie założył – stwierdza całkiem serio. I – ku mojemu zdziwieniu – akurat w tym przypadku ma rację. Tej tajemnicy nie odkryłam do końca swojego pobytu w Szwajcarii.

Sam Fryburg jest francuskojęzyczny, elegancki i lubi dobrze zjeść. Przekonujemy się o tym już pierwszego wieczora w restauracji hotelu De Ville na starym mieście. To miejsce zupełnie zjawiskowe, bardziej przypominające prywatne mieszkanie niż ekskluzywną restaurację nagradzaną gwiazdkami Michelina. Wszystkie stoliki w salonie są zajęte, my siadamy na balkonie z widokiem na stare miasto oraz kwiatki w doniczkach. I – przeglądając albumy o sztuce współczesnej, także polskiej – czekamy na popis monsieur Frederika Kondratowicza, czyli jednego z najlepszych szwajcarskich szefów kuchni, którego dziadkowie przyjechali do Fryburga z Poznania. Najpierw jest sorbet z ogórka i mrożone gazpacho, potem sałatka z kwiatkami (tymi samymi, które rosną w doniczkach) i buraczkami, ryby z pobliskich jezior, czekoladowy suflet w towarzystwie galaretki z bazylii... Menu zmienia się tu co sezon, danie główne codziennie.

O 22 mistrz, postawny blondyn o słowiańskiej urodzie, wychodzi do gości i pyta o wrażenia. A my jego – o korzenie i polskie inspiracje. Okazuje się, że chef w ogóle nie zna polskiego, z wyjątkiem słowa „pierogi”. Te serwuje u siebie jesienią. A tajemnica jego kuchni? – Buraki, które namiętnie dodaję do swoich dań – śmieje się.

Nie zdradził jednak, gdzie je kupuje. Może pod swoimi oknami? W każdą sobotę rano na starówce odbywa się bowiem targ, na którym można kupić owoce, warzywa, miód, ser, chleb, szynkę z kością, bezy (a jednak!) przełożone po frybursku bitą śmietaną , a także cięte kwiaty. To nie żaden ukłon w stronę turystów, ale tradycja, z którą nikt nie ośmiela się walczyć. Nawet włodarz miasta Pierre-Alain Clement, którego nasz przewodnik wypatruje wśród kupujących. Burmistrz serdecznie zaprasza nas na drugą niedzielę września, kiedy to na starym mieście odbywa się święto Benichon. Na czym polega? Na jedzeniu od rana do późnego popołudnia! Choćby cuchaule, czyli mlecznych bułeczek posmarowanych słodką cynamonową musztardą.

Stare miasto i bez imprezy robi wrażenie. Domy z czerwoną dachowką, fontanny, kościoły i basen wybudowany 1925 r., wciąż działający, choć ma status zabytku. Ale to, co mnie najbardziej interesuje, to gotycka katedra, z której słynie miasto. W przeciwieństwie do tych najbardziej znanych, francuskich, ma tylko jedną wieżę, za to wysoką na 20 m. Wewnątrz organy, na których grał m.in. Franciszek Liszt.

I potężne witraże w stylu art nouveau autorstwa Jozefa Mehoffera. Jak to się stało, że młody, nieznany wówczas na Zachodzie malarz z Polski dostał tak poważne zlecenie? – Po prostu był najlepszy. Wziął udział w konkursie zorganizowanym w 1895 r. przez miasto i wygrał – mówi Marc Gianora, przewodnik.

Pierwszy witraż powstał w 1900 r., ostatni w 1918 r. – Proszę spojrzeć, jakie są zmysłowe! Na początku XX w. budziły wręcz zgorszenie! – pokazuje świętych z przymkniętymi oczami w objęciach nagich kobiet. Są i polskie cytaty, na przykład krakowskie kościoły, które artysta wplótł w szwajcarskie krajobrazy. Krążymy między niemieckojęzycznym Murten a francuskojęzycznym regionem La Gruyere. Ten ostatni słynie z produkcji twardego sera o waniliowym aromacie, czyli le gruyere. Im starszy, tym bardziej wyrazisty w smaku.

To z niego robi się klasyczne szwajcarskie fondue. Próbujemy go w miasteczku Gruyeres, w restauracji La Leur de Lys z 1653 r. Rozpuszczony ser popijamy różowym winem. Na koniec kawa z podwójną śmietanką podaną w czekoladowym naparstku. To kolejna atrakcja regionu, dla której wielu Szwajcarów jest w stanie solidnie zboczyć z trasy. Z pełnymi brzuchami zwiedzamy zamek, jeden z najwspanialszych w kraju. Jego obecny kształt pochodzi z końca XIII w., w środku jednak mamy cały przegląd epok – od średniowiecza po współczesność. Trafiamy nawet na salę z fantasy! Jak się okazuje, mieszkańcy, a zwłaszcza dyrektor muzeum, mają słabość do obrazów elfów i innych fantastycznych stworów. Mało tego, tuż przy bramie zamku znajduje się knajpa H.R. Gigera, szwajcarskiego artysty – wizjonera, współautora Aliena w filmie Obcy – ósmy pasażer Nostromo (za te efekty dostał w 1980 r. Oscara). W barze w Gruyeres dominuje styl mrocznego science fiction. Co tu kryć, w takim miejscu trzeba się napić.

 

Drugim wyjściem jest udanie się do jednej z lokalnych winnic. My trafiamy do Le Petit Chateau w Motier, w regionie Mont Vully, prowadzonej przez rodzinę Simonet. Pisząc „rodzinę”, mam na myśli dosłownie cztery osoby: ojca, matkę i dwóch synów. – Wszyscy nazywali swoje winnice „starymi zamkami”, zamczyskami, jakimiś chateau. Moj tata zrobił żart i nazwał ją „zameczkiem”, czyli właśnie Le Petit Chateau – śmieje się Fabrice, który niedawno skończył dziewięcioletnie studia enologiczne w Alzacji, Genewie i Nowej Zelandii. Jego brat zdobywał natomiast szlify w Australii i Nowej Zelandii. – Nie trzymamy się kurczowo tradycji. Lubimy eksperymentować.

Także z ekologiczną produkcją zgodną z fazami księżyca – mówi tajemniczo Fabrice. Najpierw prowadzi nas do winorośli i pokazuje wszystkie 50 odmian, które uprawia. To najpopularniejsze to chasselas, z którego wychodzi jasny, lekki i arcysmaczny trunek.

Następnie idziemy do piwnicy pełniącej również funkcję sklepu i miejsca na degustację. Po chwili słychać pukanie. Do środka dziarskim krokiem wchodzi starsza pani o rumianych policzkach. Wymiana uprzejmości, krotka konwersacja, szeroki, szczery uśmiech. – To Annemarie Kocher, nasza najlepsza klientka. Ma 93 lata i codziennie wypija przynajmniej butelkę. A nawet trzy. Właśnie złożyła kolejne zamowienie – mówi po jej wyjściu Fabrice. Czyżbym odkryła kolejną szwajcarską tajemnicę, tym razem żywotności i dobrego humoru?

Tekst: Anita Szarlik