Cały świat Kto: Magdalena Jurkowska-Bogusz

Z kim: Tomaszem Boguszem

O nas: Swoje pasje łączymy, prowadząc wspólnie bloga  www.z2strony.pl.

Październik 2011 r. Nie czuję palców. Mój nos to sopel lodu. Dookoła mgła, która zalała cały krajobraz. Idę ze spuszczoną głową, bo nie mam siły trzymać jej pionowo. Raki, które pierwszy raz w życiu mam na nogach, podobnie jak czekan w dłoni, staram się mocno wbijać w ośnieżoną grań. Jest naprawdę wąska.  Co ja tu w ogóle robię? Jaka ja jestem naiwna! Myślałam, że Huayna Potosí ze swoimi sześcioma tysiącami to będzie pestka. Idę i idę, a ten szczyt jeszcze tak daleko. Przecież ja nie dam rady, nie mam już siły. Nawet nie chcę myśleć, co by się stało gdybym popełniła błąd. Ale jest jeszcze lina. Żółta, cienka, wiem, że mocna, a przynajmniej chcę w to wierzyć. Wpięta w moją uprząż daje mi poczucie bezpieczeństwa i w jakiś dziwny sposób dodaje otuchy, bo wiem, że do drugiego końca podpięty jest on. Unoszę wzrok i widzę, jak odwraca się w moim kierunku, patrzy na mnie przez chwilę, po czym słyszę: „Mówiłem ci już, jaki jestem z ciebie dumny?”. Trudno uwierzyć, że były to aż trzy lata. 36 miesięcy, które zaczęły się tak niewinnie. Siedzieliśmy w samolocie do Nowego Jorku z biletem w jedną stronę. Nie wiedzieliśmy ani gdzie dojedziemy, ani też ile zajmie nam to czasu. Nic natomiast nie stanowiło dla nas problemu. Ani kasa, której mieliśmy niewiele, ani brak doświadczenia w podróżowaniu, ani płacząca do słuchawki mama, która nie mogła uwierzyć, że tak po prostu rzuciliśmy wszystko i ruszyliśmy przed siebie, ani nawet brak noclegu tuż po wylądowaniu. Wiedzieliśmy, że mamy siebie. I namiot.

Lipiec 2010 r. Jeszcze tydzień temu siedziałam za biurkiem w pełnym makijażu, w swoich butach na obcasie. Zadawałam trudne pytania kandydatom do pracy i jak wyrocznia decydowałam, kto przejdzie do następnego etapu. A teraz stoję w moich śmiesznych spodenkach w kratkę, z rozczochranymi włosami, trzymając w ręku wielki napis „WEST”, z wyciągniętym kciukiem i szerokim uśmiechem, licząc na łaskawego kierowcę, który zabierze ze sobą dwóch autostopowiczów.

fot. Getty images

I tak z Bostonu dojechaliśmy aż do Chicago, gdzie Tomasz, świeżo upieczony architekt, mógł na własne oczy zobaczyć realizacje, o których do tej pory czytał jedynie w gazetach. A ja z przyjemnością, totalnie zielona w tym temacie, słuchałam jego wykładu na temat prac Franka Gehry’ego i tego, jak świetnie wpisują się w klimat miasta. Czy o tym jak wejście do nowego gmachu Muzeum Sztuki Współczesnej zmusza odwiedzających do spojrzenia na miasto z innej perspektywy. O tym, z jakimi problemami musieli zmagać się projektanci pierwszych drapaczy chmur. Tu w Chicago nadarzyła się również pewna okazja. Stara, zardzewiała, ale na chodzie, niebieska honda. Sunęliśmy nią przed siebie, raz ja za kółkiem, raz Tomasz. Byliśmy w Bad-lands, a potem Yellowstone, gdzie do ruchu ulicznego włączały się bizony. W Salt Lake City i na słonej pustyni, gdzie noc spędziliśmy w miasteczku namiotowym miłośników najszybszych maszyn świata. W San Francisco, które przywitało i pożegnało mgłą, w której jednak udało nam się dostrzec słynny Golden Bridge. W Las Vegas w ciągu minuty przegraliśmy całą pulę, to znaczy 30 dol. przeznaczonych na hazard. Wielki Kanion poraził nas swoją wielkością, a parki Kalifornii zafundowały olbrzymie sekwoje i spektakularne widoki. Niestety w pewnym momencie samochód odmówił nam posłuszeństwa i dzięki dobroci poznanych ludzi, tuż przy granicy z Meksykiem, przez kilka tygodni mieszkaliśmy w amerykańsko-meksykańskim domu, szykując do sprzedania naszego gracika. Własnoręcznie wyczyściliśmy go z rdzy, zabawiliśmy się w samochodowych lakierników i nie dość, że kupca znaleźliśmy w ciągu jednego dnia, to jeszcze zarobiliśmy na aucie 400 dol.

Styczeń 2011 r. Cómo estás, Magda? – pyta Tomasz. To oznacza, że dziś muszę wstać pierwsza. Moja kolej przygotowania śniadania. Podgrzewam na patelni tortillę, dodaję trochę sera i podaję Tomaszowi, który ślęczy nad pracą domową, której jak zwykle nie chciało mu się odrobić wczoraj. Mgła, która jak pierzyna okrywa jezioro Atitlán, powoli zanika, a my siedzimy w klasie, patrząc jak nasza gwatemalska nauczycielka zapisuje tablicę hiszpańskimi słówkami. Tomasz przymyka oko. Zaraz mu opadnie głowa. Kopię go pod stolikiem, żeby się obudził, zanim nauczycielka odwróci się w jego stronę. Już w Meksyku przekonaliśmy się, że bez hiszpańskiego w tej części świata daleko nie zajedziemy. Po miesiącu nauki w Gwatemali mogliśmy ruszyć dalej. Chickenbusami, red devilami, czyli autobusami przewożącymi towary, zwierzęta i ludzi, dostaliśmy się na Kostarykę, potem do Panamy, by stamtąd przez archipelag San Blass dopłynąć motorówką do Kolumbii, by tutaj…

Kwiecień 2011 r. Młody sprzedawca zachwala maszynę. Używa słów, których nie zrozumielibyśmy nawet po polsku. Dlaczego? Bo o motorach to my wiemy tyle co kot o szczekaniu. Co prawda rok temu, przed wyjazdem, oboje zrobiliśmy kurs i nawet mamy prawko kategorii A. To musi wystarczyć, bo naprawdę chcielibyśmy kupić to tornado w cytrynowym odcieniu. Tylko jak tu go odpalić? Czy Tomasz pamięta? W życiu nie siedział na enduro, tego jestem pewna. A jak się przewróci? Nie dość, że wstyd przed chłopakami z salonu będzie, to jeszcze może coś zarysować. Ale Tomasz siada pewnie, jakby od małego jeździł jednośladem. Odpala bez problemu. To nic, że na odcinku 10 m gaśnie mu trzy razy. Najważniejsza jest mina profesjonalisty. Po kilku minutach wraca. A ja pytam, czy dobry jest ten motor. A on na to, że przecież pojęcia nie ma. „Ale to kupujemy czy nie?”. „Kupujemy, w drodze wszystkiego się dowiemy” – odpowiada. I tak sobie jechaliśmy przez 8 miesięcy na tej cytrynowej strzale. Czasami coś się urwało, z czegoś coś ciekło. Ale nasz metalowy rumak był niedościgniony i mknął nad oceanem, przez Andy i amazońską dżunglę. Spędziliśmy kilka dni z huaorańską rodziną. Próbowaliśmy zdobyć Chimborazo (6300 m n.p.m.), ale się nie udało, byliśmy za słabo przygotowani. W Peru byliśmy na Machu Picchu oraz nad jeziorem Titicaca. W Boliwii dotarliśmy do największej solniczki świata i bajecznych lagun w Parku Avaroa. Nie daliśmy się drodze śmierci i pokonaliśmy nasz pierwszy w życiu sześciotysięcznik, Huayne Potosi tuż obok La Paz. W Chile zależało nam na jednym – Patagonii. Spędziliśmy pięć dni na trekkingu po tamtejszych lodowcach, lasach i górach. W Argentynie skupiliśmy się na Buenos Aires, gdzie za pośrednictwem couchsurfingu zamieszkaliśmy u tajwańskiej rodziny. Wieczorami chodziliśmy na milongi, zajadaliśmy się asado i chińskimi pierożkami.

Marzec 2012 r. Ból głowy jest okropny. Ale mdłości chyba jeszcze gorsze. Wiszę na prawej burcie i zwracam morzu kolację. Tomasz ciągnie mnie za koszulkę. Martwi się, żebym nie wypadła. Jaki on kochany. A ja jedyne, o czym teraz marzę, to ląd, ziemia pod stopami. Bywało ciężko, sztormy, mała przestrzeń dzielona z innymi załogantami, często gęsto pijani kapitanowie. Ale magia żeglowania była silniejsza niż ból głowy i wymioty. Zwłaszcza gdy dopływaliśmy do Bora-Bora albo Tahiti. Osiem miesięcy spędziliśmy, żeglując przez Pacyfik na pokładzie
Tootsie, a potem Aquabi, takich żaglówek mierzących 45 stóp. W obu przypadkach były to jachtostopy. Wystarczyło być w odpowiednim porcie o odpowiedniej porze. Co do doświadczenia, to mnie brakowało, więc głównie zmywałam gary. Tomasz po kursie sternika morskiego wiedział nawet, jak ustawić do wiatru żagle. Na Galapagos pływaliśmy z 32 rekinami, totalnie dzikimi. Na Tuamotu natomiast rekina złowiliśmy. Pięć tygodni spędziliśmy na Fidżi, pijąc kavę z wodzami tamtejszych wiosek, zapuszczając nura przy rafie koralowej i wylegując się na białym piasku. Na Vanuatu natomiast zajrzeliśmy do bulgoczącego i plującego lawą wulkanu Yasuri.

Sierpień 2013 r. Wsiadamy do samolotu w środku australijskiej zimy. Po 30 godzinach lotu lądujemy w środku polskiego lata. Temperatura ta sama. Czy to już koniec? Tomasz jakby czytał w moich myślach, bo pyta: „To może teraz rowerami do Azji?”. Były to najpiękniejsze 3 lata w moim życiu. I nie tylko dlatego, że byłam w miejscach magicznych i wyjątkowych, ale dlatego, że podziwiałam je i odkrywałam z najbliższą mi osobą. Bo podróżowanie we dwoje ma to do siebie, że trudy dzieli się na dwa, natomiast szczęście mnoży razy dwa.