Pierwszym miejscem na Sri Lance, z jakim zwykle styka się przybysz z Europy, jest Kolombo. Miasto wyrosło wokół naturalnego portu znanego arabskim kupcom już w VIII w. i ciągnie się wzdłuż brzegów Oceanu Indyjskiego na długości 14 km. Nie brak w nim szerokich bulwarów, drogich hoteli i restauracji, budynków kolonialnych – pamiątek po Portugalczykach, Holendrach i Brytyjczykach, którzy kolejno nawiedzali wyspę począwszy od XVI w., a także imponujących świątyń, centrów handlowych, a nawet drapaczy chmur – dwóch łatwo rozpoznawalnych wież World Trade Center. Mało kto jednak zatrzymuje się na dłużej w tej dwumilionowej aglomeracji. Bliżej jej bowiem do czyśćca niż do raju – nie tylko z powodu korków i chaosu na ulicach, ale i gorąca. Orzeźwienie, jakie daje tu wiatr, można przyrównać do powiewu z magla pracującego pełną parą.

Z  Adamem, fotografem, mamy kilka dni na zwiedzenie najważniejszych miejsc Sri Lanki. Towarzyszyć nam będzie Jeremy, skarbnica (jak się ma okazać) wiedzy o wyspie. Na lotnisku na nasz widok przewodnik składa dłonie jak do modlitwy (nie, nie załamał się – wyglądamy dość przyzwoicie po 18-godzinnej podróży) i wita nas tradycyjnym lankijskim życzeniem długiego życia: Ayubowan.
Jedziemy na południe do małej turystycznej miejscowości Bentota, w której spędzimy noc. Kolombo zdaje się nie mieć końca, zlewa się w ciąg domów, sklepów, nowoczesnych budynków, warsztatów, straganów. Na szyldach królują napisy w językach angielskim i syngaleskim – każda z jego 56 liter przypomina różne wariacje @. Ulicami mkną, trąbiąc, autobusy, ciężarówki i tuk-tuki – trzykołowe motorki z budą – tanie i bardzo popularne krótkodystansowe środki transportu na Sri Lance. Na poboczach stoi wojsko uzbrojone w karabiny – od ponad 30 lat nie widać bowiem końca konfliktu z Tamilskimi Tygrysami, żądającymi utworzenia na północy i wschodzie wyspy samodzielnego państwa. W masie przechodniów ubranych po europejsku łatwo wyłowić wzrokiem kobiety w sari i kwefach, mężczyzn w sarongach i przemykających niczym pomarańczowe motyle buddyjskich mnichów. Za oknem migają na przemian kaplice z Buddą, Chrystusem, Matką Boską, św. Józefem, kopuły meczetów i stupy zwane na Sri Lance dagobami.



W Kolombo i okolicach większość stanowią chrześcijanie, ale o tym, że na wyspie dominuje buddyzm, można się przekonać już na międzynarodowym lotnisku Bandaranaike. Przybyszom z całego świata przygląda się posąg Buddy.
Mijamy miejscowość Mount Lavinia słynącą z hotelu o tej samej nazwie. Powstał on w 1877 r., a sławę przyniosła mu rola szpitala w filmie Most na rzece Kwai, który był realizowany głównie na Sri Lance zamiast w Tajlandii.  
W Beruwala zabudowa się rozrzedza, widać fale oceanu bijące o brzeg. Szybko zapada zmierzch, nad ulice wylatują ogromne nietoperze. To owocożerne rudawki, ale ich ciemne sylwetki przywodzą mi na myśl filmy Hitchcocka.
Następnego dnia jedziemy dalej na południe. Dobra asfaltowa droga A2 biegnie cały czas wzdłuż wybrzeża. Po lewej między palmami miga nitka torów kolejowych – od wody dzieli ją nie więcej niż 200 m, po prawej widać ocean. Piękne piaszczyste plaże i rafa koralowa uczyniły z południowo-wschodnich brzegów wyspy jeden z ważniejszych turystycznych kierunków. Miasteczka takie jak Hikkaduwa, pełne hoteli, restauracji i sklepów z pamiątkami, to prawdziwy raj dla surferów i miłośników snurklowania.   Tuż przed Hikkaduwą uwagę zwraca posąg Buddy otoczony wodą. Napis na kamiennej tablicy: Tsunami Honganji Vihara powinien zaniepokoić. Pomnik stanął tu w pierwszą rocznicę najtragiczniejszego na wyspie kataklizmu. Drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia 2004 r. w raju rozpętało się piekło – fala tsunami zwaliła się na plaże Sri Lanki. Świat obiegła wiadomość o zmytym z torów pociągu relacji Kolom-bo – Galle. Zginęła ponad połowa spośród ok. 1 500 pasażerów. Była to największa katastrofa kolejowa na świecie. Tsunami zabiło w całym kraju ponad 40 tys. osób. Poczynione przez nie spustoszenia widać do dziś. Im bliżej Galle, tym więcej pojawia się szkieletów budynków i przewróconych zardzewiałych łodzi. Nad samym brzegiem oceanu jest najgorzej – tam z domów pozostały tylko posadzki. Gdy wjeżdżamy do Galle, uwaga jego mieszkańców skupia się na ważnym meczu krykieta – gra jest jedną z wielu pamiątek po brytyjskich kolonizatorach (tyle że herbatę z mlekiem da się polubić...). Doskonały widok na międzynarodowy stadion roztacza się z murów rozległego fortu. Jego potężne mury i liczne bastiony zajmują niemal cały cypel tworzący naturalny port w Galle. Największą w Azji, dobrze zachowaną do dziś fortyfikację wznieśli Portugalczycy, którzy odkryli to strategiczne miejsce w 1505 r. Przez całą drogę wiodącą wzdłuż wybrzeża wypatrujemy charakterystycznych dla Sri Lanki sylwetek rybaków. Przed Koggala nasza cierpliwość zostaje wynagrodzona – niedaleko brzegu skuleni na palach wbitych w dno siedzą mężczyźni. Stilt fishermen, bo tak są nazywani, przypominają czaple wypatrujące zdobyczy, tyle że są uzbrojeni w wędki. Na nasz widok zeskakują (woda sięga im po szyję) i na wyścigi biegną po napiwek. Na tradycyjnym sposobie łowienia ryb kokosy zbijają jednak głównie sprzedawcy pamiątek – półki w sklepach uginają się od rzeźb rybaków.
Noc spędzamy w Hambantota, miejscowości nad oceanem, skąd tylko krok do granic najbardziej znanych parków narodowych Sri Lanki – Bundala i Yala. Pierwszy jest rajem dla miłośników ptaków, w drugim, największym i najczęściej odwiedzanym, łatwo zobaczyć słonie, wargacze i lamparty indyjskie. Ubolewam, że nie mamy czasu choćby na krótką wizytę. Następnego dnia musimy opuścić wybrzeże.   Pierwsze pagórki pojawiają się w Wellawaya. Za nami zostają termitiery, wyschnięte koryta strumieni i tamaryndowce porastające suchą nizinę. Droga robi się coraz bardziej kręta, wkraczamy w krainę wodospadów, które spływają ze szczytów wznoszących się nawet na 2 500 m! Po prawej stronie wyrasta nagle bajecznie kolorowa hinduska świątynia. Wygląda jak przeniesiona z innego świata. Po jej zdobionych dachach, pośród figur bogiń i boga Hanumana, przedstawianego jako człowiek z twarzą małpy, uganiają się makaki. To znak, że jesteśmy już blisko celu – w okolicach Nuwara Eliya mieszka wielu wyznawców hinduizmu.   Miasto i cały górzysty region słynie z herbaty. Stoki wzgórz wyglądają tu jak starannie wypielęgnowane żywopłoty z bukszpanu, z których wyrastają pojedyncze eukaliptusy. Betonowe tabliczki przy drodze informują, kto jest właścicielem plantacji i jaka jest jej powierzchnia. Chłodny wilgotny klimat najwyżej położonego miasta Sri Lanki (1 889 m n.p.m.) jako żywo przypomina Wyspy Brytyjskie. Od maja do grudnia temperatura nie przekracza tu 18ºC, zdarzają się nawet przymrozki. Nie ma co się dziwić, że już w XIX w. upatrzyli je sobie Brytyjczycy. Krótki spacer pozwala zrozumieć, dlaczego miasto jest nazywane Małą Anglią – zadbane ogrody wokół wystawnych willi, konie na pastwiskach, pole golfowe i Hill Club założony przez trzech dżentelmenów w 1876 r. Kobiety mogą już dziś korzystać z głównego wejścia do hotelu, ale podczas kolacji panów ciągle obowiązuje krawat, zaś kelnerów białe rękawiczki.
Jakieś 30 km od Nuwara Eliya wznosi się Szczyt Adama. Na szczycie tej stożkowatej góry znajduje się skała z wgłębieniem, które buddyści uznają za odcisk stopy Buddy, hindusi – boga Śiwy, zaś miejscowi muzułmanie i chrześcijanie wierzą, że pozostawił je Adam po wygnaniu z Raju. Góra jest celem pielgrzymek. Schody złożone z 4,5 tys. stopni pokonuje się w nocy, by stanąć na szczycie o wschodzie słońca i podziwiać niezwykły cień góry padający na równinę. Wyjeżdżamy o północy (Adam po prostu musiał wejść na Szczyt Adama). Kierowca pędzi krętymi drogami, hamując tylko dwa razy: by pokazać dziki ryjące pobocze i gdy przed samochód wyskakuje malutki kropkowany jeleń – zapewne kanczyl, najmniejszy na Sri Lance.

Z miejscowości Maskeliya, gdzie zaczynają się schody, wyruszamy o 1.30, uzbrojeni w latarki. Z ciemności dobiega szum potoków i wodospadów, w powietrzu unosi się zapach kwiatów. Na twarzy czuję pierwsze krople deszczu. Co pewien czas mijamy szkielety bud, które w okresie pielgrzymek, między grudniem a majem, zamieniają się w stragany. Pniemy się mozolnie, głęboko wdychając wilgotne powietrze. Mgła jest bardzo gęsta, ledwie przebija się przez nią światełko latarek. Gdy mija druga godzina wspinaczki, zaczynam wierzyć, że schody nie mają końca i wiodą prosto do nieba. Stopnie robią się tak strome, że można wchodzić po nich na czworaka. Nagle z mgły wyłania się betonowy budynek i po chwili siedzimy w ciepłej izdebce. Zaspany mężczyzna robi nam herbatę, sam żuje liść betelu na pobudkę. Przyszliśmy za wcześnie, jest 4.00. Zdejmujemy mokre ciuchy i pijawki przyssane do łydek i zapadamy w letarg. Łomotanie w drzwi oznajmia przybycie kolejnych osób. Gospodarz uchyla okienko – niebo z czarnego staje się sinoniebieskie. Wychodzę na zewnątrz. Mgła otula barierki i szare budynki – zaskakująco zwyczajne jak na tak ważne miejsce. Przewodnik staje przed metalową płytą zasłaniającą świętą skałę i rozpoczyna modlitwę. Gdy kończy, każe mi uderzyć w dzwon. Pociągam za ciężki od wilgoci sznur. Bammmm – przeciągły dźwięk rozprasza się we mgle.
Tego ranka nie zobaczymy wspaniałej panoramy roztaczającej się ze szczytu ani niezwykłego cienia góry w kształcie regularnego trójkąta. Schodzimy szybko, mgła się powoli rozrzedza, ukazując ciąg schodów. Pokonywanie ich w dół okazuje się większą udręką niż wchodzenie. Po kwadransie moje nogi drżą niczym telegraf, po godzinie idę jak robot. Chwilami chmury rozrywają się, odsłaniając las deszczowy porastający stoki. W wielu miejscach bieleją wodospady, a gigantyczne skalne ściany, mokre od deszczu, w bladych promieniach słońca lśnią niczym lustra. Mijamy buddyjski klasztor i dochodzimy do kamiennej bramy. Nie było jej widać w nocy, podobnie jak posągu Buddy.
Lilia wodna symbolizuje życie i oświecenie Buddy – kiełkuje w mule na dnie jeziora, wypuszcza pąk, który rośnie i zakwita w promieniach słońca. Jakaś kobieta wciska mi w rękę różowy kwiat i żąda 100 rupii. To nie sen po nieprzespanej nocy spędzonej na Adam’s Peak – znajdujemy się w miejscowości Dambula i szerokimi schodami idziemy do najbardziej niezwykłej świątyni Sri Lanki. Masywna skała wysokości 340 m stanowi dach tzw. Golden Temple – świątyni złożonej z pięciu jaskiń, z których trzy najstarsze pochodzą z I w. n.e. Ich ściany i sufity zdobią wspaniałe freski (w jednej znajduje się aż 1 500 wizerunków Buddy). Największa, zwana „Jaskinią wielkich Królów”, oprócz 16 stojących i 40 siedzących posągów Oświeconego kryje m.in. małą dagobę, figury Samana i Wisznu oraz króla Vattagamani, uważanego za fundatora tej świątyni.
W Dambula rozgałęziają się drogi wiodące do trzech starożytnych stolic Sri Lanki: na północny zachód – do świętego miasta Anuradhapura, na wschód – do Polonnaruwa, na południe – do Kandy. Pełniły one kolejno funkcję stolic, dziś wyznaczają tzw. Kulturalny Trójkąt. W jego środku oprócz Dambula znajduje się także skała Sigiriya. Wszystkie są wpisane na Listę UNESCO, żadnego nie wolno pominąć. Mimo że do Anuradhapura wyruszamy wczesnym rankiem, upał daje się już we znaki. Może dlatego ogromna biała dagoba wyłaniająca się za jeziorem Nuwara Wewa wydaje się być fatamorganą na błękitnym niebie. Od momentu założenia w IV w. p.n.e. Anuradhapura przez 14 stuleci była nieprzerwanie polityczną i religijną stolicą Syngalezów. Starożytne święte miasto z najstarszym na świecie drzewem, klasztorami, basenami i dominującymi w krajobrazie dagobami, zajmuje ok. 40 km2. Zostało opuszczone w 1017 r., niezwykłe ruiny przez niemal tysiąc lat porastała dżungla. Odsłonięto je dopiero w XIX w.
The Sacred Jaya Sri Maha Bodhi rośnie pośrodku piaszczystego dziedzińca. Odświętnie ubrani ludzie śpieszą do otaczających je kaplic z tacami pełnymi kwiatów lilii wodnych, plumerii i pękami kadzidełek. Niektórzy niosą kiełkujące orzechy kokosowe – to prośba o obdarzenie potomstwem. Święte drzewo wyrosło z sadzonki przywiezionej z Indii w III w. p.n.e. i posadzonej przez syngaleskiego króla Devanampiyatissę. Pochodzi z drzewa, pod którym Budda Siddhartha Gautama doznał oświecenia.
Sędziwe konary spoczywają na złotych podporach, dostępu do drzewa broni ogrodzenie z 22-karatowego złota. Przez 2 310 lat swego życia fikus wypuścił liczne odrośla, które dziś rosną na dziedzińcu jako samodzielne drzewa. Ich konary są owinięte tkaninami w różnych kolorach. Dominuje biały – to prośby o dziecko. Niebieskie i czerwone zawieszają studenci i uczniowie, prosząc o powodzenie na egzaminach.
Przechodzę kontrolę osobistą, zostawiam buty i boso ruszam ku największej świątyni buddyjskiej na Sri Lance. Ruwanneli Dagaba przestaje być mirażem. Potężny „dzwon” mierzy ponad 90 m z iglicą i ma średnicę niemal 300 m u podstawy. Przyglądam się rzeźbom dziesiątków słoni. To tzw. Elephant Wall upamiętniający zwierzęta wykorzystane do udeptywania kamieni w fundamentach. Żar leje się z nieba. Kobiety śmieją się, widząc, jak przestępuję z nogi na nogę, bo rozgrzane kamienne płyty parzą mnie w stopy.
Powoli okrążam dagobę, idąc zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Nigdy jeszcze nie widziałam takiej budowli z bliska i ze zdziwieniem stwierdzam, że do jej środka nie prowadzi żadne wejście. To po prostu lita bryła z oślepiająco białymi w słońcu, gładkimi ścianami. Nie mniejsze wrażenie robi na mnie Jetavana Dagaba. Mimo ułamanej iglicy nadal jest największą na świecie konstrukcją z cegieł. Do budowy zużyto aż 93 mln sztuk. Po wzniesieniu przez króla Mahasenę w III w. n.e. mierzyła 120 m, co w owym czasie czyniło ją trzecią pod względem wysokości budowlą – wyższe były tylko piramidy w Gizie. Kolejny ranek zastaje nas w drodze do Sigiriya. Granitowy monolit wyrasta z porośniętej lasem równiny na wysokość 183 m. W V w. n.e. król Kasyapa opuścił Anuradhapurę i obrał za swą siedzibę tę naturalną fortecę. Na jej szczycie kazał zbudować pałace, pawilony, baseny i ogrody. Po większości obiektów zostały tylko fundamenty, ale starożytny system hydrauliczny zasilający baseny i fontanny działa do dziś! Sigiriya słynie z fresków przedstawiających półnagie, obdarzone imponującym biustem królewskie na-łożnice. Motyw skały i fresków jest tak popularny na Sri Lance jak wieża Eiffla w Paryżu czy Big Ben w Londynie. Popołudnie przeznaczamy na zwiedzanie Polonnaruwy. Szosa do drugiej stolicy Syngalezów wiedzie przez suchy las tropikalny. Jeremy mówi, że na wyspie żyje dziko ok. 5 tys. słoni, a duża populacja zamieszkuje właśnie te okolice. Przyklejam nos do szyby, wpatrując się w gąszcz, gdy nagle – słoń! Stoi przy drodze i trąbą odrywa kępę zielska. Na oglądanie XII-wiecznych ruin Polonnaruwy warto poświęcić cały dzień. Niestety, czas nas goni, w pośpiechu oglądamy najważniejsze obiekty. Dalada Maluwa, otoczony murem kompleks świątyń, wprawia w zdumienie. Mimo że budowle są pozbawione sklepień, we fragmentach murów i rzeźbach objawia się kunszt ich architektów. Zaskakująca jest też skalna świątynia Gal Wiharaja, której najważniejszy element stanowią wykute w gigantycznym granitowym głazie cztery posągi Buddy. Niestety, skałę osłania szpetny metalowy dach, który skutecznie psuje nastrój tego miejsca.  


Legenda mówi, że w IV w. indyjska księżniczka Hemamali uchroniła przed zniszczeniem ząb Buddy, ukrywając relikwię w splecionych włosach i przewożąc na Sri Lankę. W 1592 r. ząb trafił do Kandy, gdzie jest przechowywany do dziś. Dalada Maligawa (świątynia Relikwii Zęba) jest najważniejszym na świecie buddyjskim sanktuarium i celem pielgrzymek. Dziesięć lat temu Tamilskie Tygrysy próbowały dokonać tego, co nie udało się przed wiekami. Wybuch ciężarówki pułapki zamienił budynek w stertę gruzów. Ocalała tylko część, w której była przechowywana relikwia. Można ją zobaczyć raz na 15 lat (najwcześniej w maju 2019 r.), a podczas codziennych ceremonii widać tylko złoty, zdobiony relikwiarz w kształcie dagoby. Sprzed świątyni w lipcu lub sierpniu każdego roku wyrusza Esala Perahera – uroczysta buddyjsko-hinduska procesja z udziałem słoni. Jej historia sięga IV w. n.e., jest formą uczczenia relikwii i hinduskich bóstw: Natha, Wisznu, Kataragama i Pattini. Przez 10 kolejnych dni parada idzie ulicami miasta – kulminacyjnym momentem jest ostatnia noc przypadająca na pełnię Księżyca. W tym roku perahera trwała od 7 do 17 sierpnia. Do Kandy dotarliśmy 9 sierpnia.

Nad rozgadanym tłumem zapełniającym chodniki płynie z głośników monotonny buddyjski śpiew. Dawno zapadł zmrok, nad miastem co chwila przelatuje rzęsisty deszcz. Jak większość białych turystów, od kilku godzin siedzę na specjalnej trybunie, czekając na peraherę. W oddali słychać wybuch, po nim serię pojedynczych wystrzałów. Chwila ciszy i znów strzały. To sygnał rozpoczęcia parady. Wstaję z krzesła – ulicą kroczą mistrzowie strzelania z bata. Między kolejnymi trzaśnięciami dobiega brzęk monet sypanych przez publiczność na asfalt. Po chwili pojawiają się mistrzowie ognia – w powietrzu wirują obręcze z zapalonymi pochodniami, ulica wypełnia się zapachem spalenizny. Po nich mężczyźni niosą buddyjskie flagi, ale słychać już huk bębnów. Powietrze drży, tancerze w biało--czerwonych strojach przesuwają się przed trybuną. Wreszcie na zakręcie wyłania się pierwszy przybrany lampkami słoń, za nim następne. Niektóre tańczą – kołyszą trąbami i kiwają się na boki w rytm dźwięków! Największy z nich niesie na grzbiecie palankin z repliką relikwiarza. Pierwotnie parada odbywała się z jego oryginałem, ale już dawno zaniechano tego ze względów bezpieczeństwa.
Dźwięk bębnów wręcz ogłusza, na twarzy czuję żar pochodni, które oświetlają barwny korowód, i mimo że jest parno, po plecach przebiegają mi dreszcze. Przed trybuną przesuwają się kolejne sekcje bębniarzy, tancerzy, słoni przystrojonych w niebieskie, czerwone, białe lampki. Siadam na krześle i dopiero teraz czuję zmęczenie – minęły ze trzy godziny. Gdy przejeżdżają wozy policyjne, tłum podrywa się i impreza kończy się tak nagle, jak się zaczęła.  
Bębny słyszę w mojej głowie jeszcze w drodze powrotnej do Kolombo, gdy zatrzymujemy się w miejscowości Peradeniya. Wizytę w XVII-wiecznym ogrodzie botanicznym ulokowanym w zakolu Mahaweli Ganga, najdłuższej rzeki Sri Lanki, wpisuję na listę obowiązkowych. Po obejrzeniu największego na świecie fikusa benjamina (jego korona ma ok. 60 m średnicy, plątaninę gałęzi podpierają liczne odrośla) pędzimy do tzw. Great Circle, gdzie królowie i dyplomaci z całego świata mają „swoje” drzewa. W 1960 r. był tu premier PRL-u i zasadził Saraca asoca (ponoć pod takim drzewem urodził się Budda). Po usilnych poszukiwaniach odnajdujemy je – kwitnie na czerwono. Kilka godzin później utykamy na zakorkowanych przedmieściach Kolombo. Już w samolocie patrzę na chmury i myślę sobie, że Warszawa bywa czasem piekłem, a tam właśnie wracam. Więc może ze Sri Lanki jest jednak bliżej do raju?
Jak herbata wygrała z kawą
Pierwsze sadzonki, przywiezione na Cejlon w 1824 r. z Chin, trafiły do Botanical Gardens w Peradeniya. Musiało minąć pół wieku, zanim herbata zrobiła karierę na wyspie. Pomogła jej w tym zaraza, która w 1869 r. zniszczyła wszystkie plantacje kawy. Szkot James Taylor jako jedyny z plantatorów dwa lata przed plagą obsadził herbatą część swojej plantacji. Okazało się, że herbaciane krzewy świetnie sobie radzą w wysoko położonych rejonach środkowej Sri Lanki. Tak rozpoczęła się kariera słynnej cejlońskiej herbaty (wyspa odzyskała niepodległość w 1948 r., w 1972 r. powrócono do dawnej nazwy Lanka, dodając „Sri”, co znaczy „wspaniała” lub „święta”). Na wyspie znajduje się dziś ok. 200 estates, czyli posiadłości należących do różnych właścicieli. Uprawy zajmują ponad 220 tys. hektarów, rosną one od poziomu morza do ok. 2 000 m. Najlepsze herbaty pochodzą z wysokości ponad 1 200 m (tzw. High Grown). Sri Lanka specjalizuje się w herbatach czarnych (ok. 300 tys. ton rocznie), ale jedna z najdroższych na świecie białych herbat, tzw. Silver Tips, także jest produktem cejlońskim. Ręczny zbiór sprawia, że herbata ta jest bardzo ceniona. Trudnią się tym kobiety, głównie Tamilki. Musi to być tzw. zbiór dokładny – zrywane są dwa najmłodsze listki z pączkiem.
Wszystkie gatunki prawdziwej herbaty (trzeba pamiętać, że zioła takie jak mięta czy rumianek nie są herbatą, mimo że tak są nazywane) pochodzą z krzewu Camellia sinensis. Smak i kolor zależą, podobnie jak w przypadku winorośli, od warunków, w jakich rosną krzewy (wysokość n.p.m., pogoda), sposobu zbioru i dalszych procesów, jakim są poddawane liście. W przypadku czarnej herbaty klasyczna obróbka składa się z następujących etapów:
1. Więdnięcie – liście rozłożone na sitach, w temperaturze nie wyższej niż 28°C, w ciągu 16–18 godzin tracą blisko połowę wilgoci. 2. Utlenianie, zwane również fermentacją, której herbata zawdzięcza aromat, smak i kolor – czas trwania zależy od różnych czynników, m.in. pogody oraz wysokości nad poziomem morza, na której znajdują się plantacje (w okolicach Nuwara Eliya trwa ono ok. 2 godz. 50 min). Proces utleniania obejmuje: rolowanie zwiędłych liści w specjalnych maszynach (ok. 20 min), dzięki czemu „uruchamia” się w nich proces fermentacji, następnie rozdrabnianie (11 min) i leżakowanie na tzw. stołach fermentacyjnych do końca ustalonego czasu utleniania. 3. Suszenie – herbata trafia na ok. 20 min do pieca z nawiewem, gdzie w temperaturze 120°C zostaje przerwany proces fermentacji. Wysuszona herbata jest pozbawiana włókien i przesiewana na sitach o różnej wielkości oczek. Każda z otrzymanych frakcji ma swoją nazwę. Na Sri Lance największy liść (niełamany) to tzw. OP, czyli Orange Pekoe, drobniejszy to BOPF (Broken Orange Pekoe Fannings) – najczęściej stosowany w torebkach ekspresowych, a jeszcze drobniejszy to DUST (czyli dosłownie pył). Niektórzy złośliwie (i niesłusznie) twierdzą, że to kurz zmieciony z podłogi w magazynie herbaty.
Wielkość frakcji ma wpływ na moc herbaty – pył ma duży kontakt z wrzątkiem i zaparza się bardzo szybko, natomiast duże liście wolniej „wypuszczają” zawarte w nich barwniki i aromaty. Niemożliwa jest więc do uzyskania kombinacja: mocna herbata – duży liść.

No to w drogę
■ Powierzchnia: 66 tys. km2, czyli ok. 1/5 powierzchni Polski. Wyspę zamieszkuje 21 mln osób.
■ Religie: buddyści ok. 70 proc., hinduiści 16 proc., muzułmanie
7 proc., chrześcijanie 7 proc.
■ Języki: syngaleski i tamilski
(oficjalne) oraz angielski.
■ Waluta: rupia lankijska (LKR); 1 USD = 106 rupii. ■ Na pobyt na zachodnim wybrzeżu najlepszy jest czas między październikiem i marcem. Południowo-zachodni monsun przynosi deszcz nad zachodnie, południowe i centralne obszary wyspy od maja do lipca. ■ Polacy nie potrzebują wizy. Zezwolenie na wjazd w celach turystycznych, ważne 30 dni, otrzymuje się na lotnisku w Kolombo (stempel w paszporcie). Można je przedłużyć na 2 miesiące w Controller of Immigration & Emigration, No. 41, Ananda Rajakaruna Mawatha, Colombo 10. Wizę na dłuższy pobyt można dostać w Ambasadzie Sri Lanki w Warszawie. www.srilankaembassy.pl ■ Z Polski nie ma bezpośrednich lotów, trzeba się przesiąść w jednym z europejskich miast. Do Kolombo latają Sri Lankan Airlines, British Airways, Catar Airlines, Emirates Airlines. Najtaniej wyjdzie przelot linia-mi Swiss z przesiadką w Zurychu – 2 750 zł w dwie strony. ■ Wynajęcie samochodu osobowego z kierowcą kosztuje przynajmniej 30 USD za dzień (bez paliwa, dystans do 80 km). Powyżej 80 km – to wydatek minimum 55 USD za dzień plus ok. 50 rupii za każdy kolejny kilometr.
www.malkey.lk
■ Transport publiczny jest bardzo tani. Za przejechanie trzech przystanków płaci się 10 rupii. Bilet na pociąg I kl. z Kolombo do Kandy kosztuje 200 rupii, na autobus ok. 250 rupii.
■ Tuk-tuki, trzykołowe taksówki, są wygodne i tanie, cena zależy od odległości, przejazd w mieście kosztuje ok. 300–400 rupii. ■ Baza noclegowa na południowo-zachodnim wybrzeżu i w centrum wyspy jest dobrze rozwinięta, zaś na północy i wschodzie praktycznie nie istnieje.
■ Bentota Beach Hotel – pokój 2-os. od 100 USD.
■ Hotel Serendib, Bentota – od 75 USD za pokój 2-os.
■ Tissawewa Resthouse, Anura-dhapura – dobra lokalizacja na Starym Mieście, pokój ok. 59 USD.
■ Chaaya Village, Habarana (dobre miejsce wypadowe do Anuradhapura, Polonnaruwa i Sigiriya) – pokój 2-os. od 104 USD.
■ Tea Trails – luksusowe bungalowy w kolonialnym stylu otoczone plantacjami herbaty w okolicach Nuwara Eliya. Pokój 2-os. kosztuje od 143 euro od os. za noc (posiłki w cenie). www.teatrails.com
■ Króluje rice and curry, czyli dużo ryżu w towarzystwie bardzo pikantnych potraw, np. dhal curry (z zielonej soczewicy), brinjal pahi (z bakłażana). Palenie w ustach złagodzi starta świeża kopra (wiórki kokosowe). Na śniadanie dobry będzie hopper, czyli naleśnik z mąki ryżowej usmażony np. z jajkiem. Smaczne jest też zsiadłe bawole mleko z kitul treacle (syropem z palmy kitul).
■ Lankijczycy jedzą ręką (prawą), po posiłku dostają do umycia palców miseczkę ciepłej wody z limonetką (neutralizuje zapach curry). ■ Lepiej nie zapuszczać się we wschodnie i północne regiony wyspy ze względu na działalność separatystów tamilskich.
■ Najlepszy kurs walut jest na lotnisku, gorszy w hotelach. Można wymieniać dolary, funty i euro.
■ Warto przygotować trochę banknotów o niewielkich nominałach (najlepiej po 100 rupii) na drobne napiwki. Są oczekiwane przy każdej okazji (np. za sfotografowanie się ze słoniem) i skutecznie odchudzają portfel.
■ Potrzebne są wtyczki typu angielskiego (z trzema bolcami), najlepiej zabrać ze sobą adapter.
■ Nietaktem jest podawanie czegokolwiek lewą ręką (nieczystą). ■ Wskazane szczepienie przeciw żółtaczce A i B, durowi brzusznemu i tężcowi oraz profilaktyka przeciwmalaryczna. www.szczepienia.pl Rzeźby z drewna, maski, batiki, biżuteria (wyspa słynie z szafirów), arak – mocny alkohol z mleka kokosowego (polecany jest Arac Old Reserve). Na bazarze w Nuwara Eliya i w centrum handlowym Odel w Kolombo można okazyjnie kupić markowe ubrania. ■ Bilet do świątyni w Dambula kosztuje 11 USD, ogrodu botanicznego w Peradeniya 6 USD, łączny bilet do Anuradhapura, Sigiriya
i Polonnaruwa 40 USD (pojedynczy wstęp 22 USD). Miejscówka na peraherę w Kandy to wydatek 100 USD, fotografowanie w świątyni Relikwii Zęba – 150 rupii (za kamerę płaci się 300 rupii).
■ Przejażdżka na słoniu (2 godz.) nad jeziorem w Habarana (obok hotelu Chaaya Village) kosztuje 36 USD. Na pamiątkę otrzymuje się dyplom z papieru czerpanego zrobionego z… kupy słonia. Masaż ajurwedyczny (1,5 godz.) z sauną kosztuje ok. 30 USD (plus napiwek dla masażysty). ■ Konsulat Generalny RP,
Deputy Chairman’s Office, Phoenix Ventures Ltd., 409 Galle Rd., Colombo 03, tel. (00-9411) 256 56 122, faks (00-9411) 266 96 39. www.srilankatourism.org
www.lankalibrary.com
www.nuwaraeliya.org ■ Sri Lanka – Bradt Travel Guides; ■ Fontanny raju – Arthur C. Clarke, nowela s.-f., w której fikcyjna wyspa Taprobane była wzoro-wana na Sri Lance (autor mieszkał tam ponad 50 lat).