Afryka Zachodnia
Kto: Andrzej Walczak
Z kim: Teresą Walczak
 

O nas:

Odkąd oboje zostaliśmy emerytami, przynajmniej przez sześć miesięcy w roku podróżujemy kamperem. Pozostałe miesiące to przygotowania do podróży i czas dla wnuczki Justynki. Uprawiamy też paralotniarstwo.

Pewnego dnia powiedzieliśmy z żoną „nie” temu, że emeryt ma pomnażać swoją masę spadkową czy spłacać kredyty swoich dzieci. Postanowiliśmy ruszyć w podróż. Po zsumowaniu naszych „średniokrajowych emerytur” okazało się, że się da. Trzeba tylko chcieć. Bardzo chcieć! Najpierw zamieniliśmy naszą przyczepę kempingową, którą przez lata zwiedzaliśmy Polskę, na kampera. To nasz nowy „mały biały domek”, z częścią kuchenną, lodówką, łazienką z prysznicem, sypialnią, telewizorem. No cóż, bezpowrotnie minęły nasze młodzieńcze czasy, gdy mogliśmy tolerować spanie pod drzewem, kąpiel w strumyku, czy też regularne spożywanie konserw. A potem wybraliśmy sobie cel wyprawy.
 

Wielkie przygotowania

Każdej podróży nadajemy jakiś konkretny tytuł. Tak było i w Gruzji, na Krecie czy też na Wołyniu... Tak też było przy ostatniej wyprawie do Afryki Zachodniej. Nazywamy ją podróżą „śladami Maurów”. Dlaczego Maurowie? No cóż, władali przez 700 lat prawie całym Półwyspem Iberyjskim. Gdzie są dzisiaj? Dlaczego wstydzimy się dzisiaj ich dziedzictwa?
Teraz zaczynają się kilkumiesięczne przygotowania do wyjazdu. Przygotowania we dwoje. Bo zwykle ja wytyczam trasę (Polska, Portugalia, Maroko, Sahara Zachodnia, Mauretania, Senegal, Gambia), określam czas ośmiu miesięcy, w których powinniśmy wystarczająco poznać te rejony. Zbieram przewodniki, mapy i informacje. (Oj, o informacje o karawaningu w Afryce ciężko!). Przygotowuję też kampera i staram się pozyskać sponsorów.

W tym czasie żona planuje i organizuje nasze bytowanie, dowiaduje się, jaka będzie aprowizacja. Jakie  szczepienia. Organizuje produkty na święta: te bożonarodzeniowe i te wielkanocne. Sprawdziła się zasada, że ja odpowiadam za wszystko, co jest na zewnątrz kampera, a żona za jego wnętrze.   

W końcu, 15 września 2012 r., wyruszamy z Krakowa. W ciągu trzech dni docieramy zaledwie do Francji. Nie pędzimy na złamanie karku. Jest czas na posiłek, kawę i wieczorne rozmowy. Na zrobienie zdjęć i nakręcenie filmu. Bo przecież tyle ciekawych rzeczy widzimy dookoła. We Francji zwiedzamy zamki w Fontainebleau, Chartres, Mont Saint-Michel.
Każdego wieczoru siadamy nad mapą i planujemy wspólnie kolejny dzień. Nie ma żadnej tragedii, gdy zatrzyma nas gdzieś jakiś urokliwy targ czy inna fiesta. Najwyżej w kolejne miejsce dojedziemy dzień później.

Dwa miesiące spędzamy w Portugalii. Niczym w slalomie narciarskim zjeżdżamy z góry na dół, do Algarve. Dziesiątki miast, muzeów, atrakcji turystycznych. Większość zwiedzamy wspólnie. Czasami jednak jedno z nas mówi, że po obiedzie, przykładowo, zostanie w kamperze, a drugie w tym czasie idzie na spacer po starówce. Bo w naszych wszystkich podróżach we dwoje obowiązuje jedna generalna zasada – nic nie musimy. Większość czasu spędzamy poza kamperem razem. Ale bywa i tak, że żona idzie na wielki targ, a ja do katedry. Wtedy wieczorem wymieniamy się spostrzeżeniami.


 

Poza szlakiem

Co nam szczególnie utkwiło z portugalskiej części naszej podróży? Na pewno wioska Vilarinho Seco – nieuwzględniana (jeszcze) w przewodnikach – gdzie człowiek czuje się jak w średniowieczu. Wspaniale było wspólnie uczestniczyć i chrząkać na koncercie fado w Coimbrze. Tak, tak – chrząkać, bo tak nakazuje tradycja w kolebce tego gatunku muzyki. Bo jeśli fado, to tylko w Coimbrze, to tylko muzycy mężczyźni, to tylko czarne peleryny.


I jeszcze jedna malutka miejscowość – Mértola. Miała być punktem przelotowym, a zatrzymała nas na trzy dni. Spędziliśmy tu czas na wspaniałych spacerach i zwiedzaniu. A może lepiej powiedzieć: wspólnym duchowym degustowaniu aż jedenastu muzeów? Ktoś zapyta, a gdzie Lizbona? Gdzie Sintra? Byliśmy, widzieliśmy i pozostawiamy te miejsca masowej turystyce. Na równi z marokańskim Agadirem. Zdziwienie? No cóż, po dwóch miesiącach możemy mieć jakieś własne zdanie? De gustibus non disputandum est.


Wspomniałem o Agadirze, czyli czas na Maroko. Najpierw promem przeprawiamy się z Hiszpanii do Tanger Medu. Potem wspólnie uczymy się Afryki. Uczymy i weryfikujemy wiadomości wydobyte z netu, a szczególnie różnych forów dyskusyjnych.

Jaki wniosek? Taki, że współczesny podróżnik po Czarnym Lądzie to głównie turysta dowieziony do Agadiru. Na drugim miejscu to „sprinter” gotowy w ciągu 4–5 tygodni objechać swoim enduro lub innym 4x4 kilkanaście tysięcy kilometrów, przez kilka zachodnioafrykańskich krajów. Zaledwie drobny ułamek to wędrowcy, którzy pieszo, rowerem czy innym pojazdem tygodniami podróżują po danym kraju. Dla których nie ma kompromisu pomiędzy byłem a zwiedziłem czy też poznałem dany kraj lub region. Być można w danym państwie i kilka godzin. Zwiedzić można to, co oferuje organizator lub przewodnik pisany. Poznajemy coś dopiero wtedy, gdy obcujemy z ludźmi. Mieszkamy i żyjemy obok nich, choćby przez dni kilka. Gdy idziemy w teren za ich podpowiedziami. Gdy słuchamy ich opinii i opowiadań.


Tak właśnie postępowaliśmy przez kilka miesięcy w Maroku, Saharze Zachodniej i Mauretanii. Od Marokańczyków dowiedzieliśmy się o ich „francuskiej rekolonizacji” i o Saharze Zachodniej, którą teoretycznie wszyscy chcą, ale nikt nie ma na nią pomysłu. Saharyjczycy, czyli mieszkańcy Sahary Zachodniej, twierdzą, że ciągle są pod okupacją marokańską. Mauretańczycy, choć przyjęli nazwę od Maurów, mają z nimi mało wspólnego.

 

Z wizytą u Maurów


W swoim „małym białym domku” tworzymy z żoną prawie jeden organizm. Dwie pary oczu lepiej wypatrują ciekawostek niż jedna. Kierujący może się skupić na jeździe, a siedzący obok pasażer na wypatrywaniu. Stając na nocleg koło jakiegoś namiotu nomadów lub posterunku żandarmerii, jesteśmy bardziej rozpoznawalni od pojedynczego wędrowcy. Daruję sobie w tym miejscu slogany w rodzaju: wspólnie przeżywaliśmy głęboko zachód słońca czy też wyłaniającą się na horyzoncie górę. Miejsc takich spotkaliśmy na swej drodze dziesiątki i trudno powiedzieć, które nas bardziej zachwyciły. Ale w naszej pamięci na pewno pozostały wizyty w domach, a najczęściej namiotach rodzimych mieszkańców. Jedzenie rękami z jednej miski kuskusu z odrobiną koźlęciny. Wieczorna gra patyczkami na piasku. Bezinteresowne podarowanie nam przez starą Mauretankę cennej pamiątki po swoim zmarłym mężu – medalu wojskowego, którym był odznaczony w czasie wojny z Marokiem.
Co z Senegalem i Gambią? Już na terenie Mauretanii spotkaliśmy polskie małżeństwo wracające samochodem terenowym z Senegalu i Mali. To oni podpowiedzieli nam, że droga asfaltowa zaprowadzi nas tylko do Dakaru, który nawet jak na warunki afrykańskie jest jednym wielkim slumsem. Natomiast wszystko to co ciekawe w tym kraju znajduje się wzdłuż rzeki Senegal, gdzie można dotrzeć raczej samochodem terenowym. Stąd nasza zmiana planu i jazda w kierunku środka Sahary.


Co warto podkreślić w naszym beztroskim podróżowaniu we dwoje? To jest coś, co powinno łączyć dwie osoby w czasie takiej podróży. Co nie powoduje konfliktu, gdy przebywamy ze sobą na trzech metrach kwadratowych, części mieszkalnej kampera. Tradycyjne święta we dwoje, na obcym kontynencie, choć ze wszystkimi tradycyjnymi potrawami. Może z wyjątkiem wielkanocnej kiełbasy, która była z wielbłąda.