Szósta rano. Stoję na lotnisku w Lesznie. Oto spełniam jedno ze swoich największych marzeń. Robię kurs paralotniowy! Wcześniej często śniłem o lataniu. Ale na jawie strach dzieli mnie od przestrzeni, w którą mam się wznieść. Jestem przerażony.

– Wykonujesz wszystkie moje polecenia. Nie robisz nic sam! – oświadcza Andrzej, podpinając mnie do liny i sprawdzając połączenie radiowe przez krótkofalówkę, którą mam przypiętą przy samym uchu. Drugi koniec liny jest przymocowany do wyciągarki – pokracznej maszyny stojącej po przeciwnej stronie lotniska. Jedyne jej zadanie polega na nawijaniu linki na bęben. Dzięki temu przyczepiony do liny paralotniarz wznosi się na kilkadziesiąt, kilkaset metrów. Na takiej wysokości ma już drogę wolną. Może powoli zlecieć na lądowisko lub wykorzystać termikę i wznieść się nawet na 2000 m. To dotyczy oczywiście doświadczonych pilotów. Nowicjusze, tacy jak ja, wykonują tylko kilka tzw. kangurzych skoków. Krótkie bezpieczne loty na wysokość 10 m, bez wyczepiania się z linki holu, mają nas przygotować do popołudniowej jazdy bez trzymanki. Do lotu „bez smyczy”.

Przed południem niebo pokrywa się puchowymi kłębami, zwiastunami idealnych warunków do latania dla zaawansowanych paralotniarzy. Mocno operujące słońce ogrzewa powietrze przy gruncie. Pod wpływem wiatru nagrzany „bąbel” odczepia się od podłoża i wędruje do góry. Takie właśnie bąble, zwane w meteorologii kominami termicznymi, wykorzystują ptaki i doświadczeni piloci paralotni, lotni i szybowców do zdobywania wysokości. Ograniczeniem jest dla nich „punkt rosy”, czyli wysokość, na której tworzą się charakterystyczne chmury – cumulusy. Wprawny pilot spod jednej chmury „skacze” pod drugą i kolejną. Przy dobrze opracowanym planie lotu i sprzyjających warunkach może pokonać kilkaset kilometrów. – A co, gdy wyląduje się na drugim końcu kraju? – pada pytanie. – Jak to co? Łapiesz stopa i zaczyna się druga część przygody! – słyszy w odpowiedzi. Bardziej zacięci piloci umieszczają w internecie dane swoich lotów z urządzeń GPS i rywalizują o miano króla przestworzy.

Szósta wieczorem. – Teraz będziemy latać – oświadcza Andrzej. Już umiem podpiąć się do linki holu, sprawdzam połączenie radiowe. Po paru krokach glajt porywa mnie ku górze. Ziemia się oddala. Ciało mam sztywne jak kłoda, wiszę w uprzęży niczym manekin. Boję się nawet oddychać. – OK, teraz się wyczep i od razu daj 180 stopni w lewo. Pod stopami mam 120 m powietrza. Skręcam wprost na panoramę Leszna skąpanego w purpurze zachodzącego słońca. Na ten widok przestaję na chwilę słyszeć komendy płynące z krótkofalówki.

Poranna rosa na murawie lotniska przemacza buty. Trochę nas to rozbudza. Latamy do dziesiątej, kiedy powietrze zaczyna mocno „pracować”. Wykonujemy niskie loty pierwszego etapu kursu podstawowego. Za każdym razem pewniej, bardziej świadomie, na większym luzie. Takich lotów, do 120 m wysokości, należy zrobić 20.

Startuje Tadek. Hol wyciąga go na parędziesiąt metrów. Skrzydło ucieka w prawo. – Lewa, mocniej ta lewa! – coraz dobitniej ordynuje Andrzej przez krótkofalówkę. Żadnej reakcji, sytuacja wygląda na krytyczną. Instruktorzy zachowują jednak spokój i opanowują sytuację, choć nam, kursantom, wyobraźnia zaczyna działać. Na holu trzeba nieustannie kontrolować kurs paralotni na wyciągarkę. W przeciwnym wypadku może nastąpić tzw. lockout, skrzydło zanurkuje w kierunku ziemi. Nie trzeba chyba wyjaśniać, czym się to kończy.

Skąd się biorą wypadki na paralotniach? Oczywiście ze złej oceny pogody, ale często z bezmyślności i przecenienia własnych umiejętności. – Niektórzy robią wyciągarkę za samochodem, mimo że wcześniej nie odbyli kursu. Nie mają pojęcia, jak sterować skrzydłem – wyjaśnia Andrzej.

Po południu pogoda się psuje. Latania nie ma. Nic to, stwierdzają instruktorzy, jest ogrom teorii do zrobienia. Budowa glajtu, aerodynamika, meteorologia, nawigacja, prawo lotnicze, zasady etyczne, sprzęt. W przerwach śledzimy poczynania uczestników najbardziej ekstremalnych zawodów paralotniowych na świecie – Red Bull X-Alps. Pokonują dystans z Salzburga do Monte Carlo przy użyciu tylko paralotni i nóg. To 800 km w linii prostej. Mają na to 14 dni. Po drodze muszą zgłosić się w punktach kontrolnych przy najważniejszych górach Europy. Najlepszy jest Szwajcar Chrigel Maurer. Czwartego dnia przelatuje 320 km! Trasę zawodów pokonał, lecąc 1321 km i biegnąc 486 km. Drugi zawodnik, Rumun Coconea, jest lepszy w bieganiu – do mety dotarł 47 godz. po Maurerze. Przeleciał 826 km, natomiast z kilkunastokilogramowym plecakiem przebiegł 981 km. To są nadludzkie wyczyny.

Nadludzki wyczyn czeka nas kolejnego dnia. Zaczynamy drugi etap kursu – 10 lotów wysokich, do 400 m, z wykonywaniem paru ćwiczeń bezpieczeństwa. Musimy m.in. „założyć uszy” czy „jednostronną klapę”. Chodzi o to, by w kontrolowany sposób złożyć pół skrzydła i tak lecieć. Wszystko w celu wyrobienia odpowiednich nawyków. Wszak „powietrze pracuje”, a paralotnia jest tylko kawałkiem materiału.

Paralotnie są produkowane w klasach: standard (szkolno-rekreacyjne), performance (rekreacyjno-sportowe) i competition (wyczynowe). Pierwsze z nich to bezpieczne i stabilne skrzydła. Trzeba się bardzo postarać, żeby lecąc na nich, doprowadzić do sytuacji zagrożenia. (Oczywiście nawet one nie podołają złym warunkom atmosferycznym). W miarę rozwoju umiejętności można przesiadać się na bardziej dynamiczne skrzydło. Im wyższej klasy sprzęt, tym łatwiej nim „wykręcać” do góry w warunkach termicznych. Ale uwaga – jednocześnie jest on bardziej podatny na złożenia, a więc mniej bezpieczny.

 


 


Kilka miesięcy później droga prowadzi mnie do Grenoble, a dokładnie do St-Hilaire du Tou-vet. To jedno z piękniejszych miejsc do latania w Europie. Dlaczego tam jadę? Postanowiłem kontynuować przygodę z paralotniami. Po dwóch etapach kursu na tyle oswoiłem się z wysokością, że postanowiłem zrobić trzeci etap – w wysokich górach.

W takim terenie wykorzystuje się wiatry dolinne powstające wskutek nagrzewania się stoków. Przy w miarę jednostajnym wietrze latanie „na żaglu” to niezła frajda. Trzeba jednak zachować czujność, bo taki wiatr ponad granią wypłaszcza się i istnieje groźba, że zepchnie nas na zawietrzną stronę góry, gdzie występują niebezpieczne rotory, czyli zawirowania powietrza. Jakie szanse ma paralotnia w spotkaniu z rotorem? Takie jak jabłko w zetknięciu z nożami sokowirówki.

Pod kilkusetmetrową ścianę przeciętą wodospadem, na której jest startowisko, zajeżdżamy nad ranem. Tego dnia nie polatamy. Leje. Jak mówią starzy wyjadacze – paralotniarstwo uczy cierpliwości. Można przejechać pół Europy, czekać tydzień i tylko raz lub dwa wznieść się w powietrze. Ale te dwa loty są tego warte.

Stoję na startowisku opadającym w kilkusetmetrową przepaść. Przede mną czeka parunastu glajciarzy. Za mną przygotowuje się kilkudziesięciu następnych. Tak dużo ludzi pojawiło się tu ze względu na zbliżające się największe na świecie wydarzenie paralotniowe – w St-Hilaire du Touvet co roku we wrześniu odbywa się Festiwal Ikara. To kilkudniowe szaleństwo, podczas którego piloci miękkich skrzydeł pokazują, że granic nie ma. Zarówno w konkursie na najlepsze przebranie, w akrobacjach, jak i w imprezowaniu.

Zbliża się moja kolej. Mam wykonać pierwszy wysokogórski lot w życiu. Podobno lepiej latać z tak wysokiej krawędzi. Od razu ma się wysokość. A w paralotniarstwie czym wyżej, tym niby bezpieczniej. Dlaczego tak faktycznie jest, przekonam się za kilka tygodni, w innym miejscu. Teraz stawiam krok w przepaść. Żagiel podrywa mnie do góry. Odlatuję. W każdym wymiarze.

Nagle mój wariometr, podstawowe wyposażenie każdego pilota, zaczyna wariować. Pipczy jak wniebowzięty! Każdy pilot jest skazany na słuchanie jego natrętnego dźwięku, gdyż ludzie, w odróżnieniu od ptaków, nie mają zdolności odczuwania drobnych zmian ciśnienia powietrza. A musimy wiedzieć, czy wznosimy się, czy opadamy. Urządzenie to jest na tyle zmyślne, że wygrywa melodię w zależności od prędkości wznoszenia. Jak tylko znajdziemy strefę wznoszeń, o czym wario nas poinformuje pipczeniem, staramy się tam krążyć i zdobywać wysokość. Ja jednak opadam w strefie idealnego wznoszenia, bo nie umiem, nie wiem, boję się. Podobno to normalne.

Prawdziwą lekcję daje mi następnego dnia Marcin, zabierając mnie na lot tandemowy, podczas którego będę mógł robić zdjęcia. Lecimy wzdłuż zbocza, muskając skały stabilem (boczną stroną paralotni). Marcin ma kilkunastoletnie doświadczenie w prowadzeniu takiego statku powietrznego, wyłapuje miejsca, gdzie najbardziej wieje. Rzuca nami w każdą stronę. Serce mam w gardle. Myślałem, że w paralotniarstwie najgorszy jest strach przed wysokością. Po wielu lotach już wiem, że każdy z etapów nauki latania to pokonywanie strachu. A raczej oswajanie się z nim. Bo ci najbardziej doświadczeni przyznają, że przy każdym locie się boją. Mówią, że jak człowiek przestaje się bać, powinien przestać latać.

Mkniemy na południe, do Słowenii. Na Lijak, kolejną kultową miejscówkę. Jest przełom października i listopada. Kiedy nad ranem dojeżdżamy na miejsce, wschodzące słońce rozświetla zbocze olbrzymiej góry. To z niej będziemy przez następne parę dni latać. Pogoda wydaje się idealna. Nie jesteśmy niestety jedynymi, którzy upatrzyli sobie to miejsce w tym czasie. Na startowisko ściągają Węgrzy, Słowacy, Polacy, Włosi, Austriacy. Już nawet nie ma gdzie rozłożyć skrzydła. W południe na niebie pojawia się tyle glajtów, że powietrze wygląda jak akwarium z kolorowymi rybkami.

Od razu po wystartowaniu lecę w miejsce, gdzie jeszcze w miarę można utrzymać się „na żaglu”, a gdzie nie ma tłoku. Podziwiam zbocza skąpane w popołudniowym świetle i barwach jesieni. Nagle paręnaście metrów przede mną zderza się stabilami dwóch paralotniarzy. Piloci krzyczą na siebie, nie patrząc w przód. A ja lecę prosto na nich. Zanim zdążę zareagować, mój stabil uderza w jedną z paralotni. Skrzydło się składa. Robię piruet, tracę orientację. Bez zastanowienia wyrzucam zapasowy spadochron. Jestem 50 m nad ziemią. Zaczynam spadać głową w dół. Moja paralotnia nurkuje pode mnie. Później zapas wypełnia się powietrzem i spowalnia opadanie. Ląduję na drzewach.

Po paru godzinach moi kompani przychodzą z pomocą. Ściągamy skrzydło. Nie przestaję dygotać. Jestem zły. I niepewny, czy sytuacja była na tyle niebezpieczna, żeby wyrzucić zapas. Andrzej nie ma wątpliwości. Nie mogłem wiedzieć, co się stało ze skrzydłem podczas zderzenia. Czy się rozdarło, czy wyszło cało. Byłem 50 m nad ziemią. Liczyła się każda sekunda. Na wysokości kilkuset metrów można odczekać, starać się ustabilizować skrzydło. Jest na to czas. Dlatego, choć jest to sprzeczne z odczuciami początkującego pilota, czym wyżej, tym bezpieczniej.  

Podniesiony na duchu przez swoją ekipę wpinam się następnego dnia w uprząż i wlatuję nad eksplodujące jesienią wzgórza.

Tomek Gola, 2012