Wyzwaniem była nie tylko duża wysokość nad poziomem morza czy fatalna nawierzchnia – szuter, luźne kamienie, tarka, piach lub wszystko naraz. Z tym spotkaliśmy się już w innych krajach Ameryki Południowej. Unikat na skalę światową stanowiła kompletna dezorientacja. I nie chodzi wyłącznie o brak oznakowań drogowych czy całkowitą niedostępność precyzyjnych map. Każdy, kto wjeżdża do południowej Boliwii, musi przedefiniować sobie znaczenie słowa „droga”. Tutaj to po prostu wyjeżdżony kawałek gruntu, bez wyraźnych granic i stałego przebiegu, ponieważ zmienia się on po każdej porze deszczowej. Ślady kół co chwila rozbiegają się na boki, aby za kilka kilometrów znów się połączyć – albo wyprowadzić w pole. Wystarczy kawałek równiny i nagle w miarę czytelna trasa rozdziela się na setki ścieżek, jakby każdy boliwijski kierowca brał sobie za punkt honoru wytyczenie nowego traktu. Od tablicy granicznej z napisem „Boliwia” niemal jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki gładki chilijski asfalt zamienił się w piekło – piekło dla naszych rowerów. Już na pierwszych kilometrach musieliśmy je pchać przez grząski piach. W sakwach nie było nic zbędnego – trochę ciuchów, sprzęt biwakowy, filtr do wody z bukłakami, w których mogliśmy przewozić maksymalnie 26 litrów wody, oraz żarcie wyliczone na blisko 14 dni. Nie mogliśmy go zabrać więcej, liczył się każdy gram. Te dwa tygodnie musiały nam wystarczyć na przejechanie przez południową część boliwijskiego Altiplano – rozległego płaskowyżu otoczonego wysokimi szczytami. Na salarze też dochodzi do wypadków samochodowych. Dżipy mogą zderzyć się we mgle. (Fot. Agnieszka i Mateusz Waligórowie) Szerokiej drogi Chcieliśmy jak najszybciej przejść przez granicę, by jeszcze przed zmrokiem dotrzeć do schroniska przy lagunie Blanca (białej). Było to wprawdzie tylko 10 km, ale w Boliwii pokonanie takiego dystansu może zająć nawet cztery godziny. Punkt graniczny składał się z budy, szlabanu i samochodu, w którym celnicy, chroniąc się przed zimnem, grali w karty. Urzędnik ze słowami „Witamy w Boliwii, szerokiej drogi!” wbił nam pieczątki do paszportów. Po dwóch godzinach dotarliśmy na miejsce noclegu. Budynek, choć nieogrzewany, chronił przed wiatrem i mrozem. Po kolacji – zmęczeni, zawinięci w puchowe śpiwory podjęliśmy decyzję: zostawimy rowery i spróbujemy wejść na wulkan Licancábur! Jego wierzchołek widzieliśmy ze schroniska. Ten niemal sześciotysięczny szczyt góruje nad lagunami Verde i Blanca. Od dawna wygasły kryje w swym kraterze niewielkie jeziorko, cel naszej wspinaczki. Pogodny, niemal bezwietrzny poranek i silny mróz nastrajały nas bardzo optymistycznie. Wejście na wulkan wydawało się  niezbyt forsowną wycieczką. Z lokalnym kierowcą pojechaliśmy autem 4x4 do nieodległych inkaskich ruin, skąd w stronę Licancábura wychodzi kilka ścieżek. Po odprawieniu rytualnych obrzędów w ruinach, rozsypaniu koki dla Pachamamy (Matki Ziemi), zdani na opatrzność inkaskich bóstw ruszyliśmy w kierunku wskazanym przez kierowcę. To właśnie w Andach odkryłem pewien fenomen – wyznaczonej ścieżki nie sposób dojrzeć, jeśli obserwuje się ją z niewłaściwego miejsca. Wystarczy przejść kilka kroków, żeby stała się widoczna. Dlatego tak łatwo się tu zgubić. Zgubiliśmy się także my. Skapitulowaliśmy po kilku godzinach podejścia w sypkim piargu. Prócz zmęczenia czułem duże rozczarowanie. Góra, która miała być tylko jednym z epizodów w rowerowej przecież podróży, całkowicie mną zawładnęła.


Następnego dnia silny wiatr i napływające chmury zwiastowały pogorszenie pogody. Mimo to zdecydowaliśmy się na kolejną próbę zdobycia wierzchołka. Wdrapywaliśmy się na czworakach ścieżką kluczącą między skałami. Na 5700 m n.p.m. daliśmy sobie spokój. Wchodzenie na andyjskie wulkany przypomina wspinaczkę na bardzo stromą wydmę. Grunt usuwa się spod butów, tak że na każde dwa kroki wzwyż przypada jeden w dół. Decyzję o odwrocie uważałem za słuszną, dlatego wróciliśmy do schroniska zadowoleni, chociaż zmęczeni. Musieliśmy jechać dalej, nasze zapasy jedzenia się kurczyły. Porośnięta kaktusami wysepka Incahuasi pośrodku salaru. (Fot. Agnieszka i Mateusz Waligórowie) Woda to życie Kolejne dni wyglądały podobnie – pobudka, gdy tylko słońce ogrzało ściany namiotu, później rozmrażanie lodu na herbatę, przygotowanie śniadania i w drogę. Nigdy nie mogliśmy być w stu procentach pewni, że uda nam się dotrzeć do wody pitnej. To ryzyko, prócz fatalnej nawierzchni dróg, najczęściej zniechęca rowerzystów przemierzających długodystansowo Amerykę Południową przed wjechaniem na tę część Altiplano. Dlatego trzeba zabierać ze sobą większe zapasy wody, a to z kolei sprawia, że rowery są bardzo obciążone i trudniej się nimi jedzie. Nam na szczęście nie sprawiały większych kłopotów. Pod wpływem opowieści innych podróżników byłem wyczulony na punkcie wytrzymałości rowerów i zrobiłem ich przegląd jeszcze w San Pedro de Atacama. Boliwijskie drogi mają na swoim koncie niejeden pęknięty bagażnik. Pośród niesamowitych krajobrazów, jak choćby pustyni Salvadora Dali – miejsca występowania surrealistycznych skalnych form, dotarliśmy do gorących źródeł. Nie mogliśmy sobie odmówić kąpieli. Gorąca woda zregenerowała nasze siły nadwątlone w poprzednich dniach. Musieliśmy jednak zachować ostrożność – z kąpieli wychodziło się wprost na trzaskający mróz. Ale rozgwieżdżony nieboskłon i magia tej chwili na zawsze będą dla mnie symbolem symbiozy człowieka z naturą. Wśród tych wszystkich cudów natury nie byliśmy oczywiście sami. Codziennie mijały nas dżipy z kierowcami doskonale znającymi teren, kucharkami, zapasami żywności i turystami. Rowerzysta musi liczyć na siebie. Ze strony podróżujących samochodem czasem spotyka go szacunek, nawet podziw, ale częściej musi znosić piętno turysty drugiej kategorii. Czy to na drodze, czy w miejscach biwaków pierwszeństwo mają turyści zorganizowani. Ale coś za coś. Cyklista może się cieszyć nieograniczoną wolnością odkrywania uroków okolicy we własnym tempie i w samotności. Obecność dżipów była jednak dla nas ważna. Szukając drogi, nie raz sugerowaliśmy się pozostawionymi przez nie śladami. Na szczęście pokonywanie odległości przychodziło nam łatwiej, niż się spodziewaliśmy, choć i tak musieliśmy zawiesić nasz „kodeks honorowy” zakładający minimum 60 km dziennie. Laguna Colorada to płytkie słone jezioro przy granicy z Chile. (Fot. Agnieszka i Mateusz Waligórowie)


Kolorowy spektakl Utworzony na Altiplano rezerwat przyrody Eduardo Avaroa to prawdziwa kolekcja fowistycznych pejzaży. Białe, zielone i czerwone jeziora. Góry w najdziwniejszych odcieniach bieli, piasku i czerwieni. Do tego flamingi, gorące źródła, wulkany i gejzery. Rezerwat trzymał nas w ciągłym zachwycie nad nieziemskością krajobrazów. Laguna Colorada okazała się faktycznie czerwona, a właściwie w odcieniu intensywnego różu. Tak jakby wszystkie żerujące tam flamingi brały od niego barwę albo przeciwnie, użyczyły jezioru swego koloru. Kamienne drzewo strzegło granic rezerwatu. Dalej na północ i kilkaset metrów poniżej rozciągała się solna pustynia Salar de Uyuni – ostatni cel przeprawy przez Altiplano. By tam jednak dotrzeć, musieliśmy pokonać około 200 km jeszcze bardziej odludnych okolic i, w co trudno uwierzyć, jeszcze gorszych dróg. Już wcześniej docierały do nas niepokojące wieści od innych rowerzystów, którym nie udało się wjechać na Salar de Uyuni ze względu na pokrywającą go wodę. Taki też widok zastaliśmy po dojechaniu na miejsce – tafla wdzierała się w głąb na trudną do oszacowania odległość. Głos rozsądku mówił nam, że może to być zbyt niebezpieczne. Oczywiście dla rowerów, które przecież miały nam służyć przez następne tysiące kilometrów południowoamerykańskich bezdroży. Nałożyliśmy wprawdzie dodatkową warstwę smaru, ale wydawała się niewystarczającą barierą dla solnego żywiołu. Nie wahaliśmy się długo. Początkowo woda sięgała kostek. Później musieliśmy zsiąść z rowerów i pchać je, brnąc po kolana w lodowatej brei. Po kilkuset metrach dotarliśmy do suchej części salaru. Cieszyliśmy się jak dzieci. Początkowe obawy, czy poradzimy sobie bez GPS-u, okazały się zupełnie nieuzasadnione. Widoczny z każdego miejsca wulkan Thunupa był wyśmienitym punktem odniesienia. Pomagały też dżipy przemieszczające się regularnie w najbardziej popularnych kierunkach. Takim żelaznym punktem programu jest kaktusowa wyspa Incahuasi leżąca w centrum pustyni. I tu nasza rowerowa niezależność okazała się błogosławieństwem. Mieliśmy wyłącznie dla siebie zachód i wschód słońca oraz rozgwieżdżoną noc na wysepce. Dopiero nad ranem opanowali ją turyści, zamieniając to niesamowite ciche miejsce w roztrajkotany bazar. Uciekliśmy czym prędzej. Kolejny dzień na największej solniczce świata był równie trudny co poprzedni – nierówne podłoże salaru porządnie nas wytrzepało. Udało nam się jednak osiągnąć dawno już zapomnianą prędkość 20 km/h, co bardzo poprawiało humory. Płaski i całkowicie biały krajobraz oddziaływał na wyobraźnię. Zacierają się tu odległości, dzięki czemu można robić zabawne zdjęcia, wykorzystując złudzenie optyczne. Słońce zniżało się już nad horyzontem, gdy klnąc pod nosem, znów przedzieraliśmy się przez roztwór soli sięgający kolan. Po pokonaniu niemal 100 km w oślepiającej bieli dotarliśmy do dziwacznych zabudowań. W tych okolicach domy i hotele są wznoszone niemal wyłącznie z soli i pędów kaktusów, czyli budulców najłatwiej dostępnych. Nie jest to wcale luksus, jak chcieliby wierzyć niektórzy, ale konieczność. Nie zmienia to faktu, że nocleg w budynku, którego ściany, sufit, podłoga, a nawet większość sprzętów wykonano z soli, jest niezwykłym przeżyciem. Spotkanie z dżipem na takim odludziu jest wydarzeniem. (Fot. Agnieszka i Mateusz Waligórowie)


Coś się kończy, coś się zaczyna Po wielu dniach wymuszonego postu Uyuni wydało nam się rogiem obfitości. W tym prowincjonalnym miasteczku leżącym w pobliżu salaru nareszcie mogliśmy zaznać dobrodziejstwa taniej boliwijskiej żywności. Altiplano pozbawiło nas dobrych kilku kilogramów – nasze ciała domagały się jedzenia, szybko i dużo. Oczywiście skończyło się przewidywalnie. Żołądkowa rewolucja na kilka dni rozłożyła mnie na łopatki. W tym czasie Agnieszka nie odmawiała sobie koktajli owocowych, galaretek z bitą śmietaną i smażonych kiełbasek. Samo Uyuni nie miało w zasadzie wiele do zaoferowania. Dla nas było jednak ostoją cywilizacji, a my korzystaliśmy z jej dobrodziejstw – prysznica, elektryczności bez ograniczeń i hałasu agregatu, sklepów, piwa. Salar przypomniał nam o sobie kilkanaście tygodni później, jeszcze zanim wyruszyliśmy z La Paz. Podstępna sól osadziła się w obręczach kół i przeżarła kilkanaście nypli – drobnych elementów utrzymujących szprychy w obręczy. Na szczęście odkryliśmy to nie na trasie, ale w czasie przeglądania naszego sprzętu. Udało nam się przejechać przez Altiplano. Błądziliśmy, cierpieliśmy z zimna podczas lodowatych nocy, a wszystko to z żołądkiem ściśniętym z głodu. Był to jeden z trudniejszych, ale i piękniejszych terenów, które przyszło nam przemierzać w trakcie naszej rowerowej podróży. Tak rozgwieżdżonych nocy, szalonych krajobrazów i różowych flamingów nie znajdzie się w całej Ameryce Południowej. Czy to wystarczający powód, żeby tam jechać? Dla nas tak. Boliwijskie drogi to liga sama w sobie. Wie o tym każdy rowerzysta. (Fot. Agnieszka i Mateusz Waligórowie)  Agnieszka i Mateusz Waligórowie. (Fot. Agnieszka i Mateusz Waligórowie) Warto wiedzieć:

  • 646 km przejechaliśmy w Boliwii. Rekordowy odcinek dzienny wyniósł 89 km
  • 4928 m to maksymalna wysokość n.p.m., na jaką wjechaliśmy rowerami
  • 11 dni spędziliśmy w Boliwii na wysokości powyżej 4000 m n.p.m.
  • 13 dni rekordowy czas, kiedy nie korzystaliśmy z prysznica (bo go nie było)

NO TO W DROGĘ: Altiplano (Boliwia) - trasa którą przebyli Agnieszka i Mateusz WALUTA ■ Boliwiano (BOB); 1 boliwiano = ok. 50 gr. WIZA ■ Bezpłatna wiza na maksymalnie 90 dni w roku kalendarzowym. KIEDY ■ Pora deszczowa trwa od października do kwietnia, pora sucha (zima) od maja do sierpnia. Zimą nie trzeba się obawiać gwałtownych burz nawiedzających Altiplano. Z drugiej strony temperatura spada wtedy w nocy nawet do –20°C. DOJAZD ■ Najtańsza opcja to lot do któregoś z krajów sąsiadujących z Boliwią, np. do Peru. Stamtąd dojedzie się bezpośrednim autobusem m.in. do La Paz. NOCLEGI ■ Koszt 15–30 boliwiano. W La Paz gościliśmy w casa de ciclistas (dom rowerzysty) – jednym z kilku rozrzuconych po całej Ameryce Południowej. Te przyjazne miejsca udzielają schronienia rowerzystom w trasie za symboliczną opłatę bądź za darmo. Stają się głównymi punktami spotkań podróżników rowerowych, wymiany doświadczeń oraz oczywiście części do rowerów. JEDZENIE ■ Bardzo rzadko spotyka się sklepy (oferują głównie słodycze i napoje gazowane). Mięso, mleko i świeże owoce oraz warzywa dostępne są tylko w Uyuni. Posiłki oferowane w refugio kosztują 15–30 boliwiano. WATRO WIEDZIEĆ ■ Litr paliwa kosztuje 6 boliwiano (używaliśmy go do gotowania). ■ Wstęp do Reserva National Eduardo Avaroa – 150 boliwiano (miejscowi płacą tylko 30). Bilet jest ważny na cztery dni pobytu, ale strażnicy często przymykają oko, jeśli rowerzyście nie uda się zmieścić w tym czasie.
■ Wstęp na wyspę Incahuasi to wydatek 30 boliwiano.