Jeśli luksus mierzyć nazwiskami sław i cenami hoteli, to Polinezję Francuską trudno przebić. Świadczy o tym choćby lista 230 nazwisk gości na drewnianych tablicach przed knajpką na Bora-Bora. Aktorzy, producenci, milionerzy, a wśród nich: koronowana głowa, czyli książę Rainier, sąsiaduje z Marlonem Brando, Rockefellerami, Romanem Polańskim, Ringo Starrem, Julio Iglesiasem, Jane Fondą, Harrisonem Fordem, Dianą Ross, Quincym Jonesem, Kurtem Russellem, Denzelem Washingtonem, Pamelą Anderson, Janet Jackson czy Gérardem Depardieu. Wszystkich i tak wymienić się nie da, a kogoś w doborowym towarzystwie zawsze obrazić można. Kiedy stałam pod tymi tablicami, nie mogłam wyjść z podziwu.

To nie była zwyczajna knajpa kryta strzechą. W środku elegancka. W menu jak to w eleganckiej knajpie – owoce morza, steki, kurczaki i dla wegetarian też coś się znajdzie. Porcje spore, ceny gigantyczne, ale to w końcu koniec świata – niemal wszystko się tutaj importuje. Także kulinarne mody, bo owe produkty podawane są na sposób amerykański, portugalski, włoski – do wyboru, do koloru. Obsługa jak w eleganckiej knajpie – wytworna. Mnie zauroczyło to, że założycielem Bloody Mary’s był… Polak – baron Jerzy Hubert Edward von Dangel o dźwięcznym przydomku „Call me George”.

Polski ziemianin kurlandzkiego pochodzenia, który służył w jednej z eskadr Air America – nieoficjalnych sił lotniczych USA – a po wojnie został biznesmenem. I otworzył knajpę na Bora-Bora właśnie. Myślałam, że wyczuł rynek i wiedział, że będzie miał klientelę. Podczas podróżowania po Polinezji przekonałam się, że chodziło o coś więcej.

Czas wolny

Matahi Tefana wkurzył mnie nieprawdopodobnie, zanim się jeszcze spotkaliśmy. Miał być naszym przewodnikiem i kierowcą. Miał być o 9.30. Miał odbierać telefon. Miotanie się w lobby hotelu recepcjonistka przyjmowała ze stoickim spokojem. – Przyjedzie.

Minuty zamieniły się w godziny. I nic. W końcu koło 13 stwierdziliśmy, że… idziemy popływać, a po południu znajdziemy jakiegoś innego przewodnika. I wtedy się pojawił. Szczupły, szpakowaty, w kolorowej koszuli. – Musiałem pograć z córką w tenisa, rzadko się widujemy. Spojrzał na zegarek. – Och, przepraszam, ale tu, wiecie, rządzi czas polinezyjski. I nieśpiesznie zarządził lancz. To znaczy zwinnie wspiął się na palmę, byśmy mogli orzeźwić się wodą kokosową i świeżym miąższem orzecha.

Chwilę później z coraz większym podziwem patrzyłam na drobną, ale silną sylwetkę mężczyzny, który szedł w moją stronę ze srebrzystą rybą w ręku. Upolował ją zaostrzonym patykiem. Matahi czuł jednak, że fakt, że czekamy na jedzenie, nie jest ok. Tłumaczył się więc: – Tak nie powinno być, ale dziś przez tego tenisa nie miałem czasu. Nie mogłem się przecież spieszyć. I dodał: – Jak przyjeżdżał producent filmowy Dino de Laurentiis, to po zdjęciach kolacja była już gotowa. – Jak to, Matahi, znałeś tego Dino de Laurentiisa? – spytałam zdumiona. – Przecież kręcili tu Bunt na Bounty, a ja pracowałem dla całej ekipy… Szybko przekalkulowałam, że to były początki lat 60. – Matahi, ile ty masz lat? – Nie tylko nie obraził się, ale z dumą odparł: – Siedemdziesiąt! Przypomniałam sobie, jak wdrapywał się na palmę i złowił rybę, i omal kolejny raz tego dnia nie umarłam z wrażenia. Polinezyjski czas widać służy ludziom.

Łupy wojenne

Dino de Laurentiis, legendarny hollywoodzki producent, na Polinezję przyjechał z Marlonem Brando, Trevorem Howardem i całą plejadą hollywoodzkich gwiazd, by zrealizować tu pierwszą, lecz nie ostatnią wysokobudżetową hollywoodzką produkcję. Bunt na Bounty, którego osnową stała się książka Jamesa Normana Halla – amerykańskiego pisarza i żołnierza. Na wyspie Arue jest jego muzeum. Są w nim oryginalne meble, jego mundury, zapiski wojenne, artykuły prasowe, książki i plakaty filmowe.

Oprowadzała mnie po nim jego córka Nancy. Opowiadała przy tym, że ojciec po koszmarze I wojny światowej przyjechał właśnie na Polinezję. Że na wyspie poznał swoją żonę. I że to tu napisał swoje najważniejsze książki: Bunt na Bounty czy Huragan. Na koniec Nancy dodała: – Ja też nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Tutaj się urodziłam. To miejsce kochali moi rodzice. Gdy to mówiła, od razu dostrzegłam w niej radość życia typową dla Polinezyjczyków. Chciałabym taką mieć, gdy będę miała 80 lat. Ten sam błysk w oku widziałam u Matahiego, kiedy tłumaczył mi, że mihi to słówko, które pojawiło się w polinezyjskim języku dopiero po II wojnie światowej. Od angielskiego miss, czyli tęsknić. Tęsknili amerykańscy żołnierze, którzy musieli wrócić do domów. Nigdy tu nie walczyli, bo front był gdzie indziej. Za to podczas służby zdążyli zakochać się w polinezyjskich klimatach. Bez pamięci.

Tajemnica przyjaźni

Kiedy pytałam Matahiego, jak to się stało, że pracował z Dino de Laurentiisem, nie bardzo rozumiał, czemu się dziwię. – Wtedy Bora-Bora miało koło 2 tys. mieszkańców. Każdy tutaj musi mieć wiele zawodów i wiele umiejętności – cierpliwie tłumaczył. On sam był kierowcą, kucharzem, a jak było trzeba, także statystą. Miał swoich rybaków, swoich kucharzy – na ekipę po zdjęciach zawsze czekała kolacja gdzieś na plaży.

Próbowałam namówić Matahiego do plotek. – Jacy oni byli, gdzie mieszkali, co robili? – pytałam. Bez skutku. Za każdym razem Matahi zamieniał się w kamień i nie chciał nic powiedzieć. Podobnie jak Joel Hurt na Moorea. Jego wypytywałam o Jacques’a Brela na Hiva Oa. Bo ten francuski bard postanowił tam zamieszkać i kupić ziemię. Nic jednak nie usłyszałam. – Takie mamy zasady – Joel w końcu przerwał milczenie, kiedy spytałam, czy się na mnie obraził. – Ludzie są ludźmi. Sława i pieniądze nie mają tu nic do rzeczy – znów zamilkł i już nie wracaliśmy do tego tematu.

Boom na luksus

Informacji szukałam więc na własną rękę. Dowiedziałam się na przykład, że w 1960 r. Marlon Brando wypatrzył Tetiaroa. Mały atol w archipelagu Wysp Towarzystwa. Kupił go w 1966 r. Dwanaście skromnych bungalowów, które wybudował, zyskało sławę najbardziej ekskluzywnego miejsca na Polinezji. Proste drewniane domki z wygodami. Cisza i błękitna laguna w cenie.

Wśród gości głównie sławy tego świata. Ja też tam poleciałam i już wiem, dlaczego zakochali się w tym miejscu. Przemierzając wyspy Polinezji, dowiedziałam się też, że na Bora-Bora zwykli sypiać w St. Regis. Nicole Kidman i Keith Urban zapłacili tam za noc 15 tys. dol. podczas swojej podróży poślubnej. Arnold Schwarzenegger zaś wynajmował ponoć cały hotel, by nikt nie przeszkadzał i nie było paparazzich. O rachunkach Colina Farrella, który właśnie na Bora-Bora poślubił Amelię Warner, nikt z tubylców nie wspomina.

Czasem ze śmiechem jedynie ktoś się wygada, że nie wpuścili go w nocy do hotelu, bo… portier go nie poznał. Ale jak zwykle: dyskretnie, bez wymieniania nazwy. Poszukiwanie sław kontynuję w Matira Beach, która cieszy się sławą „hotelu gwiazd”. To rozległy kompleks domków na brzegu i w lagunie. Do tych ostatnich długo szłam drewnianym pomostem. Elegancko, ślicznie. Zauroczyły mnie po drodze kosze z czerstwą bułką do karmienia ryb rozstawione na pomoście. I schodki wprost z domku do laguny, i szklany blat stolika, przez który podglądałam podwodne stwory. Mogłam go uchylać i wabić je bułką. Wokół mnie tylko cisza i słońce. Owoce mango ciężko opadały na piasek. Znalazłam się w raju!

Drugie życie Brando

Stąd pojechałam do znajdującego na tej wyspie hotelu, który otwarto w 2014 r. I nazwano „Brando”. Noc kosztuje tu „jedyne” 9 tys. dol. W cenie domki na brzegu oceanu z prywatnym basenem. Do tego posiłki, sporty wodne, wycieczka po wyspie… Ostatnią wolą Marlona Brando było, by taki właśnie przyjazny ekskluzywny hotel na jego wyspie powstał. Jego budowa zajęła niemal 10 lat.

Choć jeszcze w dossier nie ma znanych nazwisk, nikt nie ma wątpliwości, że wkrótce się pojawią i to będzie hit. Tetiaroa ma swoją magię. Niegdyś była miejscem kultu. Przypływali na nią mieszkańcy polinezyjskich wysp, by składać ofiary. Później odwiedzali ją członkowie tahitańskiej rodziny królewskiej, szczególnie kobiety, które tam nabierały wagi. Bo w polinezyjskim rozumieniu im więcej damskich kilogramów, tym… piękniej.

No i wybielały skórę zgodnie z obowiązującą modą. Współczesne spa oferuje ujędrnianie, opalanie i wyszczuplanie i na pewno zyska swoją stałą klientelę. Zakochaną w Polinezji tak jak inne gwiazdy. I jak ja. Kiedy wsiadałam do samolotu, który leciał w stronę Europy, poczułam to ukłucie mihi.

Tęsknoty. Za Matahim, Joelem, smakiem mango prosto z drzewa i pieczonej na ognisku ryby, błyskiem radości życia w oku. Za gadaniem o wszystkim i niczym, turkusową laguną. Tym co łatwe i strachem, który czułam, kiedy rozszalała się burza. Przed wyjazdem dowiedziałam się jeszcze jednego. To właśnie ten luksus powolnego i szczęśliwego życia był powodem, dla którego baron Jerzy Hubert Edward von Dangel zainwestował na Bora-Bora.