Umiejętności wspinaczkowe ani specjalistyczny sprzęt nie są potrzebne, chyba że przy okazji zamierzamy zdobyć jakiś szczyt. Na trekking może się wybrać każdy, kto ma dobrą kondycję i ze trzy tygodnie wolnego. Ze znajomymi postanawiamy wspiąć się na położony nieopodal głównego szlaku, pokryty lodowcem Lobuche East (6119 m). Wyprawę zaczynamy od kupienia biletów na samolot do Lukli, skąd zwykle startują trekkingi. Tam czekają na nas tragarze.

Na lotnisku w Katmandu spędzamy kilka godzin, czekając na lot. Powód? Zła pogoda w LUKLI (2840 m). Lądowanie w tym miasteczku podnosi nam poziom adrenaliny, bo otoczony górami pas startowy wytyczono na skalnej półce. Nie chcielibyśmy się tu znaleźć przy złej widoczności. Szybko ruszamy na szlak. Nie jest oznaczony, ale zgubić się trudno, bo to (przynajmniej na razie) szeroka droga udeptana tysiącami stóp. Mijamy otoczone kamiennymi murkami zabudowania i poletka, co chwilę słyszymy namaste, nepalskie powitanie. Na widok pierwszego wiszącego mostu wszyscy łapiemy za aparaty fotograficzne – nie wiemy, że następnego dnia będzie ich więcej, i to dużo ładniejszych. Po trzech godzinach marszu rozbijamy namioty za Phakdingma (2610 m). Jak na razie czujemy się rewelacyjnie.

Rankiem za naszymi namiotami widzimy ośnieżone szczyty – Himalaje, o jakich śniliśmy. Tego dnia szlak wije się w dolinie rzeki Dudhkosi. Przepuszczamy karawany objuczonych jaków, z którymi na wąskim wiszącym moście trudno się wyminąć. W tym rejonie spotyka się właściwie krzyżówki tych zwierząt z krowami, bo jakom czystej krwi jest w dolinach za ciepło. Otacza nas bujna zieleń, mamy krótkie rękawy. Upał sprawia, że na postoju z ulgą obmywamy twarze i moczymy nogi w zimnym strumieniu.

W połowie wędrówki docieramy do bramy Parku Narodowego Sagarmatha, gdzie sprawdzane są bilety wstępu. Park stanowi dumę Nepalu – wpisany na listę UNESCO jest najwyżej położonym parkiem narodowym świata. Od tej pory cały czas będziemy znajdować się na jego terenie.

Najbardziej męcząca okazuje się końcówka drogi – wijąca się zakosami stroma ścieżka o 500 m różnicy wysokości. Rzeka odbiła gdzieś w bok, a my idziemy przez iglasty las. Tu po raz pierwszy widzimy Everest. Właściwie zza zielonych zboczy wyłania się tylko jego czubek, daleki i niepozorny. Nic dziwnego, skoro w linii prostej dzieli nas od góry 30 km. Po pięciu godzinach marszu wchodzimy do miasteczka Namcze Bazar (3440 m), stolicy Szerpów. Rezygnujemy z namiotów i kwaterujemy się w hoteliku.

Mimo że czujemy się świetnie i sił nam nie brak, kolejny dzień przeznaczamy na aklimatyzację. Zaczynamy od spaceru do wioski Khumjung. Po drodze mijamy Everest View Hotel (to rzeczywiście dobry punkt widokowy na Dach Świata), na tyle ekskluzywny, że goście mają w pokojach aparaturę tlenową chroniącą przed objawami choroby wysokościowej. Jest to uzasadnione, bo niektórzy zamiast męczyć się wędrówką z Lukli, przylatują tu samolotem.




W centrum Khumjung zaglądamy do szkoły. To jeden z obiektów zasponsorowanych przez sir Edmunda Hillary’ego, pierwszego zdobywcy Everestu. W sąsiednim Khunde znajduje się wybudowany z jego inicjatywy szpital. Dla żyjących tu Szerpów – jednej z ok. 30 nepalskich grup etnicznych – to nieocenione inwestycje.

Popołudnie spędzamy w Namcze. Pokryte kolorowymi dachami domy rozlokowały się na zboczach gór. Nie ma samochodów ani asfaltu, za to skorzystanie z kafejki internetowej nie stanowi problemu. Uzupełniamy też brakujący sprzęt turystyczny, przebieramy w biżuterii. Kupuję tybetański amulet, tzw. zi lub „oko Buddy”, bo widnieją na nim niby oczka. Oryginalny zi kosztuje setki dolarów i jest zrobiony z kamienia. Często noszą go himalaiści, podobnie jak Tybetańczycy wierząc, że daje szczęście i powodzenie, chroni od chorób i złych uroków. Mój amulet to podróbka z kości jaka. – Dobra podróbka! Nie plastik! – podkreśla sprzedawca.

Czwartego dnia po dość ostrym podejściu z Namcze czeka na nas nagroda – widok na ośnieżony Ama Dablam, jeden z najpiękniejszych himalajskich szczytów (6856 m). Widać też południową ścianę Lhotse, na której w 1989 r. zginął zdobywca Korony Himalajów, Jerzy Kukuczka.

Dzień jest bardzo urozmaicony, nie opłaca się chować aparatu. Mijamy modlitewne murki mani wyłożone kamiennymi płytkami, na których wyryto sylaby świętej buddyjskiej mantry Om mani padme hum („Bądź pozdrowiony klejnocie w kwiecie lotosu”). Słychać dzwonki objuczonych zwierząt. Co jakiś czas pojawiają się czorteny (rodzaj kapliczek) ozdobione kolorowymi chorągiewkami modlitewnymi.

Na koniec wędrówki dostajemy nieźle w kość – daje się we znaki różnica wysokości, wszyscy mamy zadyszkę. Po długim, stromym podejściu z ulgą wkraczamy na zielony płaskowyż z klasztorem. To już Tengboche (3860 m). Rozbijamy namioty w otoczeniu rododendronów i karłowatych jodeł. Po sąsiedzku z terenem przeznaczonym na biwakowanie znajduje się boisko do siatkówki, na którym grają mnisi z klasztoru! Długie szaty wcale im nie przeszkadzają przy rzucaniu się do piłki i podskokach do ścięć. Proponują nam wspólną grę, ale się wahamy – czy to dobry pomysł, żeby bez dostatecznej aklimatyzacji udzielać się sportowo na prawie 4 tys. metrów? Problem sam się rozwiązuje, gdy na schodach klasztoru dwóch mnichów zaczynać dąć w wielkie konchy. To wezwanie na modlitwę – mecz się kończy.

Postanawiamy pójść z nimi i zobaczyć pudżę, buddyjskie nabożeństwo. Najpierw jednak zwiedzamy klasztor i niedawno wzniesioną świątynię. Pierwsza została wybudowana w 1911 r., ale zniszczyły ją trzęsienie ziemi i pożar. Kręcimy wielkimi młynkami modlitewnymi ustawionymi w rzędzie. Ich obracanie jest formą modlitwy, która zastępuje recytowanie mantr wypisanych wewnątrz młynków. Po zdjęciu butów wchodzimy do wielkiej sali, w której medytują mnisi. Słuchamy mantr przeplatanych biciem bębnów i dźwiękiem instrumentów liturgicznych. Kiedy opuszczamy to miejsce półtorej godziny później, pudża wciąż trwa.


Rano znów zachwycamy się krajobrazami, choć ciągle widać tylko wierzchołek Everestu. Po dwóch godzinach docieramy do Pangboche (3930 m), najwyżej położonej wioski na szlaku. W liczącej prawie 350 lat miejscowej gompie (buddyjskiej kaplicy) był przechowywany skalp i dłoń yeti. Przynajmniej tak się mówi, bo naukowcy nie byli pewni, do jakiej istoty owe szczątki należały (sugerowano praczłowieka). Raczej już nigdy się tego nie dowiemy – w 1991 r. szczątki wykradziono, prawdopodobnie trafiły do prywatnej kolekcji. Legenda yeti jest jednak w tej okolicy ciągle żywa. Kiedy w 1998 r. znaleziono zwłoki miejscowej kobiety, według policyjnego raportu przyczyną śmierci był atak yeti!

Żartujemy, że może zobaczylibyśmy tego stwora po kilku piwach, które zresztą dumnie nazwano „Everest”, rozsądek jednak nakazuje nie pić alkoholu, bo w aklimatyzacji to nie pomaga. Niektórzy narzekają już na ból głowy i mdłości, a to właśnie pierwsze objawy choroby wysokościowej. Szerpowie zalecają w takich przypadkach jeść zupę czosnkową i dużo pić. Zamawiamy więc kolejne filiżanki Sherpa tea. Niezbyt nam smakuje – słona, z dodatkiem masła z mleka jaka.

Biwakujemy w Dingboche (4410 m), na terenie należącym do jednego z hotelików (tu nie ma ziemi niczyjej, trzeba się dogadać z gospodarzami). Czas nie pozwala nam na wizytę w sąsiednim Pheriche, gdzie znajduje się stacja medyczna specjalizująca się w chorobie wysokościowej. Popołudniami odbywają się tam wykłady na ten temat. Wieczór wykorzystujemy na kąpiel. Za drobną opłatą możemy skorzystać z prysznica – o ile można tak nazwać budę z blachy falistej z rurą, z której leci ciepła woda.

Kolejny dzień powinniśmy przeznaczyć na aklimatyzację, ale po konsultacji z Szerpami przyjmujemy inną strategię. Skoro planujemy wspinaczkę na szczyt Lobuche East, rozbijemy obóz bazowy (4700 m) już pod tą górą i tam będziemy mieć czas na odpoczynek i dojście do formy.

Szóstego dnia trekkingu zielone doliny są tylko wspomnieniem. Krajobraz zmienił się nie do poznania – stoki są kamieniste, nie ma drzew, a wioski obsługujące turystów zdarzają się sporadycznie. W osadzie Dughla robimy przerwę na kawę. Naszą uwagę zwraca ogłoszenie ze zdjęciem Austriaka. Chłopak zaginął miesiąc wcześniej na lodowcu Khumbu. Ktokolwiek go widział, jest proszony o kontakt z rodziną.

Odpoczynek w bazie pod sześciotysięcznikiem Lobuche East bardzo się przydaje. Przez cały dzień można po prostu nic nie robić. Dobra pogoda skłania mnie jednak do urządzenia prania i gruntownego umycia się w potoku. Kondycja w grupie jest bardzo różna. Niektórych męczą wymioty, inni narzekają na bezsenność. Ekipa chętna na marsz pod Everest nieco się uszczupla – kilka osób woli zostać w bazie i odpocząć, by nabrać sił przed zdobywaniem sześciotysięcznika.


Droga bardzo nam się dłuży. Wyszliśmy z bazy pod Lobuche i praktycznie cały czas idziemy wzdłuż pokrytej kamieniami moreny bocznej lodowca Khumbu. Na dodatek popsuła się pogoda – wieje zimny wiatr, zmniejszyła się widoczność. We mgle nawet nie zauważamy ścieżki odchodzącej do laboratorium w kształcie szklanej piramidy. Szkoda, bo zamierzaliśmy odwiedzić pracujących tam Włochów. Naukowcy zajmują się kulturą, antropologią i wszystkim, co się wiąże z mieszkającą w tym regionie ludnością. Badają też wpływ wysokości na ludzki organizm.

Po kilku godzinach przekraczamy próg schroniska w Gorak Shep (5140 m). To kres wędrówki dzisiejszego dnia. Spotykamy tu dwóch Francuzów. Jeden jest w tak złym stanie, że wymaga jak najszybszego sprowadzenia w dół. Kilka osób, które szykują się do zejścia, obiecują mu pomóc.

Ze względu na pogodę idziemy tylko na spacer do symbolicznego cmentarzyka himalaistów. Na przytwierdzonych do kamieni tablicach widnieją nazwiska z całego świata. Polskich nie widzimy, choć przecież kilku naszych wspinaczy zostało w Himalajach na zawsze.

Nocujemy w schronisku. Stojący pośrodku piec przyciąga wszystkich lokatorów. Jest bardzo zimno – na zewnątrz temperatura spada poniżej zera, ale trudno się temu dziwić na wysokości dwa razy większej niż nasze Rysy!

Wstajemy bardzo wcześnie, żeby o wschodzie słońca być już na Kala Pattar (5550 m). Ten trekkingowy szczyt nie wymaga żadnego ekwipunku wspinaczkowego i jest najlepszym punktem widokowym na Everest.

Podczas podejścia rozmyślam o najbardziej spektakularnych wejściach na najwyższy szczyt Ziemi. Pierwsze zdobycie Góry Gór miało miejsce w 1953 r. – dokonali tego Nowozelandczyk Edmund Hillary i Szerpa Tenzing Norgay. Pierwsze zimowe wejście w 1980 r. było sukcesem Polaków – Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego. Pierwsi bez tlenu stanęli na szczycie Austriacy: Peter Habeler i Reinhold Messner (1978 r.). Pierwszy Polak na szczycie Everestu bez wspomagania tlenem to z kolei Marcin Miotk (2005 r.).

My tymczasem cieszymy się ze „zdobycia” Kala Pattar, którego nazwa w hindi oznacza „Czarną Skałę”. Siadamy na kamieniach w otoczeniu setek flag modlitewnych i z zapartym tchem czekamy na pierwsze promienie słońca wychodzącego spoza najwyższej góry Ziemi.

W scenografii złożonej z licznych szczytów łatwo rozpoznać Dach Świata – jego trójkąt jest ciemniejszy od pozostałych. Niech nas nie zmyli fakt, że wygląda na niższy i robi mniejsze wrażenie niż Nuptse – który w rzeczywistości ma tysiąc metrów mniej, ale znajduje się bliżej.

Większość turystów kończy trekking właśnie na Kala Pattar, rezygnując z dojścia do bazy pod Everestem (Mt. Everest Base Camp; 5364 m), skąd zresztą słynnego szczytu nie widać. Dawniej spacer był dużo krótszy – baza znajdowała się niemal naprzeciwko Gorak Shep. Jednak ze względu na topniejący lodowiec trzeba było przenieść ją na nowy teren, stąd „stara” baza i „obecna”, która jest naszym celem.


Przez długi czas ścieżka prowadzi wzdłuż lodowca, ale później go przecina. Kilkakrotnie gubimy drogę, raz nawet wchodzimy w dość niebezpieczny labirynt szczelin. Teoretycznie szlak wyznaczają kamienne kopczyki, w praktyce – wszystko spowija mgła i niełatwo je znaleźć. Akurat tutaj przydałby się przewodnik, ale nasi Szerpowie zostali w obozie pod Lobuche, by przygotować wspinaczkową część wyprawy. Nie mamy nawet kogo spytać o drogę.

W końcu po czterech godzinach marszu docieramy do celu. W bazie pusto – żadnych namiotów, bo też październik nie jest miesiącem zbyt popularnym na zdobywanie najwyższej góry świata. Gdybyśmy przyszli w kwietniu lub maju, pod Dachem Świata byłoby kolorowo od namiotów. Teraz widać tylko obwieszony chorągiewkami modlitewnymi wrak helikoptera. Poza tym pustka, cisza i potęga gór.

Wracamy do schroniska w Gorak Shep, z którego zabieramy zostawione wcześniej plecaki. Robimy jeszcze sesję zdjęciową „rasowym” jakom i nakom (tak są nazywane samice tych zwierząt) i zaczynamy wędrówkę do naszej bazy namiotowej pod Lobuche. Docieramy tam w nocy.

W pobliżu szlaku do bazy pod Everestem znajduje się kilka sześciotysięczników klasyfikowanych jako trekkingowe. Oznacza to, że nie musimy kupować drogich „permitów” wspinaczkowych, ale będziemy potrzebować odpowiedniego sprzętu i podstawowego doświadczenia lodowcowego. Poza tym ze względu na wysokość trzeba pamiętać o naprawdę dobrej aklimatyzacji.

Najpopularniejszym z owych trekkingowych szczytów jest Island Peak (6189 m). Wiodąca do niego trasa odbija w Dingboche. My jednak wybraliśmy Lobuche East – jest wprawdzie niższy, ale za to trochę trudniejszy, a przez to bardziej dziki. Spotykamy na nim tylko kilku Hiszpanów.

Poranek mija nam na pakowaniu potrzebnego sprzętu. Bierzemy raki, czekany, uprzęże, liny, przyrządy zjazdowe i podchodzimy do obozu pierwszego (i zarazem ostatniego). Tego wieczora dość wcześnie idziemy spać – jeśli można tak powiedzieć o letargu na wysokości 5500 m. Pobudka do ataku szczytowego jest zapowiedziana na drugą nad ranem.


Wyjście w środku nocy ze śpiwora okazuje się trudnym zadaniem, zwłaszcza, że na zewnątrz jest okropnie zimno! Gorąca herbata, lekkie śniadanie i ruszamy. Najgorszy odcinek przypada na początku – musimy wspiąć się po stromych skalnych płytach, które przysypane świeżym śniegiem stały się okropnie śliskie. W pewnym momencie słyszymy przerażający krzyk: „Spadaaaam!” i widzimy jednego z kolegów, ostatniego w naszym czteroosobowym zespole, osuwającego się w przepaść. Na szczęście jesteśmy związani liną, kończy się tylko na strachu i siniakach.

Kiedy wychodzimy na grań, zaczyna świtać. O wschodzie słońca robimy przerwę na herbatę z termosu i czekoladowe batony. Widok porannych mgieł w dolinach i ośnieżonych wierzchołków z różowym niebem w tle sprawia, że przestajemy narzekać i twierdzić, że trzeba być nienormalnym, aby tak się męczyć. Po lodowcu idzie się łatwiej, bo są poręczówki, ale coraz bardziej daje się we znaki wysokość. Serce łomoce jak oszalałe, co kilkanaście metrów trzeba regulować oddech. Mamy pecha z pogodą. Kiedy wchodzimy na szczyt, nie widać dosłownie nic!

– Tam jest Everest. To znaczy, powinien być – poprawia się towarzyszący nam Szerpa. Niestety, zejście w dół nie idzie tak sprawnie, jak zakładaliśmy. Owszem, zjeżdżając na linie, szybko tracimy wysokość, ale po zdjęciu raków i spakowaniu lin, kiedy wydaje się nam, że już czujemy zapach gotowanej w obozie zupy, błądzimy. Potwierdza się stara prawda: zdobycie szczytu to jeszcze nie sukces – trzeba z niego szczęśliwie wrócić.

Rano zwijamy obóz i rozpoczynamy odwrót do Lukli. Powrót jest dużo szybszy, zajmuje nam trzy dni (nocujemy w Pangboche i Namcze Bazar). Odważamy się wreszcie spróbować domowej roboty piwa zwanego chhang. Siadamy przed jedną z chat, a gospodyni wynosi nam plastikowy dzbanek napełniony jasnożółtą cieczą. Smak? Cóż, jest tak gorąco, że możemy wypić każdy płyn.

Tuż przed Luklą widzimy tablicę informującą, że jeśli mamy niepotrzebne leki, to miejscowy punkt medyczny chętnie je przyjmie. Świetny pomysł – nam będzie lżej, a leki przydadzą się biednej, odizolowanej od cywilizacji ludności. Robimy przegląd naszych apteczek i kompletujemy całą reklamówkę różnych medykamentów. Do Lukli docieramy na tyle późno, że nie ma już żadnych samolotów do Katmandu. Nawet się cieszymy – po dwóch tygodniach spędzonych w górach wcale nam się nie śpieszy do zgiełku dużego miasta.

Pierwszym rannym samolotem wracamy do nepalskiej stolicy. Na jej zwiedzanie mamy dwa dni. Odwiedzamy w tym czasie stupę Bodnath – ogromną białą budowlę z namalowanymi „wszechwidzącymi oczami Buddy”, obwieszoną chorągiewkami modlitewnymi. Za przykładem licznych pielgrzymów obchodzimy ją zgodnie z ruchem wskazówek zegara, obracając młynki modlitewne. Wkładam w to dużo energii, bo intencję mam istotną: chcę wrócić na himalajskie szlaki, a kiedyś zdobyć też Mount Everest. Choroba wysokościowa

Po angielsku nazywa się ją HAS (High Altitude Sickness). Jej powodem jest brak dostatecznej aklimatyzacji, czyli problem z przystosowaniem się organizmu do wysokości, głównie na skutek niedotlenienia (im wyżej, tym coraz niższe tzw. ciśnienie parcjalne tlenu w powietrzu). Każdy organizm inaczej reaguje na wysokość, przy czym nie ma reguły, komu bardziej uprzykrzy życie – wiotkiej dziewczynie czy wysportowanemu mężczyźnie. Początkowe objawy to ból głowy, apatia, brak apetytu, mdłości przechodzące w wymioty, senność albo odwrotnie – problemy ze spaniem. W skrajnej postaci może dojść do niebezpiecznych dla życia obrzęków płuc i mózgu, a jedynym ratunkiem dla chorego jest wówczas jak najszybsze sprowadzenie go lub zniesienie na niższe wysokości i, jeżeli to możliwe, podanie tlenu. Żeby się odpowiednio zaaklimatyzować, trzeba przede wszystkim właściwie zaplanować trasę. Różnica wysokości pomiędzy kolejnymi noclegami w drodze do bazy pod Everestem nie powinna przekraczać 400–500 m. Należy też zaplanować przynajmniej dwa przystanki aklimatyzacyjne (zostajemy wtedy w jednym miejscu na dwie noce, odpoczywając lub robiąc wycieczki po okolicy). Bardzo ważne jest też, aby iść nie za szybko i dużo pić, choćby z rozsądku (na dużych wysokościach normą powinno być 4–5 litrów w ciągu doby). Zdaniem niektórych pomaga łykanie aspiryny (rozrzedza krew), Szerpowie polecają zupę czosnkową. Na temat brania leków (Diamox, Diuramid) opinie są podzielone, lepiej skonsultować to z lekarzem. Jeżeli je zażywamy, pamiętajmy, że działają odwadniająco, co oznacza częstsze oddawanie moczu i konieczność uzupełniania płynów.