Czy sympatia do kraju może wziąć się z miłości do truskawek? Tak było w moim przypadku, gdy skosztowałam ich w środku pewnej mroźnej zimy. Były pyszne. Truskawki? O tej porze roku? Przyjrzałam im się bliżej – na każdym owocu była maleńka naklejka z napisem „Chile”. Od razu polubiłam ten kraj i szybko przekonałam się, że niesłusznie pomija się go w ofertach biur turystycznych i publikacjach podróżniczych. To długie państwo nazywane żartobliwie „najdłuższą plażą świata” przechodzi przez niemal wszystkie strefy klimatyczne. Na północy zaczyna się rozgrzaną pustynią, a kończy mroźnym krajobrazem lodowców na południowym krańcu.

Chile zadziwi podróżnika przyzwyczajonego do serdecznych i gadatliwych mieszkańców Ameryki Łacińskiej, ognistych tańców i typowego latynoskiego zgiełku. Czeka go tu błoga cisza i spokojni, wręcz przesadnie uprzejmi tubylcy. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy to wpływ licznych emigrantów z Europy, czy też lat narzuconego przez dyktaturę porządku i dyscypliny. Naród ten, choć mniej żywiołowy niż jego gorącokrwiści sąsiedzi, jest ambitny, świetnie zorganizowany, bardzo pracowity i dobrze wykształcony (najmniejszy na kontynencie odsetek analfabetów). Pewnie dzięki temu Chile ma pozycję lidera przemian gospodarczych w Ameryce Południowej, a PKB wynosi 14 700 dolarów na osobę. Różnice kulturowe widoczne są nawet w zamiłowaniach do sportu. W przeciwieństwie do swoich południowoamerykańskich sąsiadów Chilijczycy nie emocjonują się piłką nożną. Potęgi futbolowe, jak Brazylia czy Argentyna, triumfują, wspierane przez rzesze kibiców przed telewizorami, a reprezentacja Chile osiąga mierne wyniki. Jednak to Chilijczycy, a nie ich sąsiedzi lubią aktywnie spędzać czas. Ze stolicy Santiago, gdzie mieszka niemal jedna trzecia populacji kraju, w godzinę dojeżdżają i nad ocean na surfing, i w wysokie partie gór, by poszaleć na snowboardzie. Prosto z porannych szaleństw na ośnieżonych stokach potrafi ą zdążyć na rozgrzaną popołudniowym słońcem plażę Pacyfiku.

Złoto Robinsona


Moje pierwsze spotkanie z Chile ma charakter nieco komiczny. Za mną najdłuższa w życiu podróż samolotem (szesnaście godzin), lecz na lotnisku w Santiago szybko do mnie dociera, że to jeszcze nie koniec niedogodności. Podczas rutynowej kontroli celnik przywołuje mnie ze srogą miną. Wydało się! Na samym dnie mojego plecaka dostrzegł owinięty grubą warstwą taśmy izolacyjnej i włożony do kartonowego pudełka... wielki słój kiszonych ogórków. Gdy się pakowałam, doskonale zdawałam sobie sprawę, że do Chile nie wolno wwozić żadnych warzyw. Mimo to zaryzykowałam. A teraz opowiadam celnikowi łzawą (lecz prawdziwą) historyjkę o mojej mieszkającej w Patagonii przyjaciółce, która po latach na obczyźnie zatęskniła za polskim jedzeniem. Groźny pan w końcu uśmiecha się dobrotliwie i macha ręką. Polska tradycja uratowana. Pyszne ogóreczki zostały spałaszowane przez chilijską rodzinę Magdy.

Santiago to uroczo położone u podnóża Andów i wyjątkowo przestronne miasto. Jest też wielkie, a ja za molochami nie przepadam. Wsiadam więc do wygodnego autobusu i już po dwóch godzinach docieram do Valparaiso rozciągającego się malowniczo na kilkudziesięciu wzgórzach. Na niektóre z nich można wyjechać skrzypiącymi zabytkowymi windami. Valpo, jak czule miejscowi nazywają swoje miasto, jest schronieniem bohemy. Mieści się tu najsłynniejsza w Chile Akademia Sztuk Pięknych. Jej absolwenci wymalowali strome uliczki w abstrakcyjne kolorowe graffiti, które przekształciło się w nietypowe „Muzeum Sztuki pod Gołym Niebem”.


Z portu w Valparaíso codziennie wypływają statki do przylądka Horn, na Antarktydę oraz na maleńką wyspę Robinsona Crusoe. Ta bezludna kiedyś wyspa w chilijskim archipelagu Juan Fernández stała się znana, bo na początku XVIII w. szkocki żeglarz Alexander Selkirk samotnie spędził tam blisko cztery i pół roku. Został wyrzucony na nią przez załogę statku za karę za nieposłuszeństwo. Selkirka z odosobnienia uwolnił angielski statek, który przypadkowo się tam zatrzymał, by uzupełnić zapasy wody. Historię żeglarza rozsławił Daniel Defoe w Przypadkach Robinsona Crusoe. Natomiast kilka lat temu świat obiegła elektryzująca wiadomość: na wyspie Robinsona ukryto legendarne złoto zrabowane przez Hiszpanów. Niemal tysiąc ważących kilkadziesiąt kilogramów sztab złota i pół tysiąca beczek pełnych złotych monet i szmaragdów! Poszukiwacze złota w snach dzielą się już łupem...

Południowoamerykańska Szwajcaria


Z wyspy marzeń wracam na kontynent i zwykłym rejsowym autobusem przenoszę się do krainy lasów i jezior – królestwa walecznych Indian Mapuche. „Mapuche”, czyli „ludzie ziemi”, byli jedynymi tubylcami w Ameryce Południowej, którzy oparli się kolonizatorom. Hiszpańscy kronikarze opisywali ich krainę jako „wolne państwo Araukanów”. Skąd ta nazwa? Gdy Europejczycy zdali sobie sprawę, że nie pokonają Mapuche, ostatnią fortecę postawili nad rzeką Rauco. Na niezdobyte tereny mówili „a Rauco”, a wkrótce – „Araukania”.

Po całonocnej jeździe budzę się w Pucón, maleńkim miasteczku nad jeziorem Villarrica i przecieram oczy ze zdumienia. Nie wiem, czy to sen, czy jawa. Przez moment mam wrażenie, że znalazłam się na planie reklamy czekolady. Na tle soczyście zielonego lasu i błękitnego jeziora po ukwieconej łące spacerują łaciate krówki. Krajobraz dziwnie znajomy. Czuję się jak na alpejskich łąkach Szwajcarii. Teraz rozumiem, dlaczego emigranci przybywający tłumnie w XIX w. z pogrążonej w chaosie Europy osiadali właśnie tutaj. Nagle koło mnie pojawia się kobieta z wiklinowym koszyczkiem ubrana w biały krochmalony fartuszek. Odsłania serwetkę i podaje mi najprawdziwszy kuchen z malinami...

Zostawiam za sobą urokliwą krainę dumnych Mapuche i mijając dymiące stożki wulkanów, którymi Chile jest usiane, przepływam promem na wyspę Chiloé. Ten odizolowany i jeszcze nieskażony komercyjną turystyką skrawek lądu jest kwintesencją Chile. Życie toczy się tu powolnym rytmem. Miejscowi wciąż trudnią się rybołówstwem tak jak kiedyś ich ojcowie i dziadkowie. Chodzą w tradycyjnych wełnianych czapkach z pomponem i grubych swetrach, które chronią ich od przeszywającego wiatru wiejącego od morza. Ciepłe okrycia to, naturalnie, niejedyny ich sposób na rozgrzanie się w chłodne wieczory. Chilijczycy lubują się w trunkach. Oprócz słynnych chilijskich win, które powstają ze sprowadzonych z Europy najlepszych szczepów winogron, serwuje się tu likiery... Tak oryginalnych jak na wyspie Chiloé nie piłam nigdy w życiu: Dość wspomnieć likiery z rabarbaru, ostryg lub jeżowców – wytwarzane według dawnych receptur.

Kuchnię też mają doskonałą. Pewnego dnia rodzina, u której mieszkam, zaprosiła mnie na lokalny przysmak zwany curranto, do jakiejś ponoć świetnej knajpy na mieście. – Już jesteśmy blisko – słyszę. Ku mojemu przerażeniu wkraczamy na targ ostro woniejący rybami. Siadamy przy stole krytym plastikową ceratą o kleistej powierzchni. Klientów wciąż przybywa, wszyscy serdecznie się witają. Swojska atmosfera po jakimś czasie i kilku szklaneczkach lokalnego wina i mnie zaczyna się podobać. Przyzwyczajam się nawet do rybnego zapachu. Pojawiający się na stole olbrzymi parujący garnek curranto wzbudza mój zachwyt. Kolejno wyławiam pyszne kawałki kurczaka, wędzone żeberka, kluski podobne do naszych ziemniaczanych oraz olbrzymią liczbę muszelek. Różnorodność potrawy wyjaśnia związana z nią tradycja – to danie ubogich rybaków, którzy wrzucali do gara wszystko, co akurat mieli pod ręką. Omal nie pękam z przejedzenia. Taką górą jedzenia można by chyba nakarmić tuzin głodnych rybaków.

Kraina wielkiej stopy


Do Punta Arenas, najbardziej na południe wysuniętego miasta Chile, lecę samolotem. Obserwuję, jak przesuwający się w dole krajobraz zmienia się w coraz mniej przyjazny człowiekowi. Wybrzeże staje się bardziej poszarpane, a ziemia gęściej pokryta śniegiem i lodem. To Patagonia – królestwo wiatru. Nazwę tę ukuli w 1832 r. eksploratorzy tego terenu – załoga statku „Beagle” z młodym Charlesem Darwinem na pokładzie; zainspirowały ich wielkie stopy (po hiszpańsku pata) rosłych mieszkańców tej krainy.


Punta Arenas jest bazą wypadową do podróży na Antarktydę. Można też stamtąd wybrać się do jednego z najpiękniejszych chilijskich rezerwatów, Parku Narodowego Torres del Paine. Jako miłośniczka gór wybieram drugą opcję. Przede mną kilka dni obcowania sam na sam z przyrodą i z niezwykle kapryśną pogodą. W ciągu minuty słońce zmienia się tu w deszcz, deszcz w śnieg, a śnieg w lód. Żaden opis nie odda emocji przypadkowego spotkania z tutejszym majestatycznym jeleniem huemul lub widoku lśniących z oddali monumentalnych granitowych iglic Wież Torres, symbolu tego parku narodowego.

Podczas wędrówki zastanawiam się, jak wyglądałaby historia Chile, gdyby nie polski geolog Ignacy Domeyko. W ojczyźnie znany jest głównie jako przyjaciel Adama Mickiewicza. W Chile jednak to bohater narodowy. Odkrył tu bogate złoża węgla kamiennego, złota oraz nieznanego minerału, który nazwano „domejkitem”. Stworzył też pierwszą mapę geologiczną Chile. Na dowód uznania dla uczonego jego imieniem ochrzczono miasto, pasmo Góry Domeyki oraz jedną z planetoid.

Śniadanie na gejzerze


Przemarznięta do szpiku kości postanawiam na koniec podróży wygrzać się na pustyni Atakama. Autobus dowozi mnie do maleńkiego miasteczka San Pedro de Atacma. Znajduję się na skraju najsuchszego miejsca na ziemi. W niektórych obszarach Atacamy deszcz nie pojawił się od czterystu lat. Na pustynię średnio spada zaledwie 30 mm na rok (na Saharze – 100 mm). Wciąż chce mi się pić.

Nad San Pedro góruje majestatyczny szczyt wulkanu Licancabur (5 916 m n.p.m.). Miasto wygląda, jakby przysypał je pył wulkaniczny i zachował przez wieki w stanie niemal nienaruszonym. Niska gliniana zabudowa, bielone wapnem ściany, pokryte kurzem nieasfaltowane ulice. Jednak to nie wynik działania wulkanu, lecz lokalnych władz, które zakazują wszelkich nowoczesnych ingerencji. Restauracje, hoteliki, posterunek policji i trzy bankomaty zostały sprytnie zakamuflowane warstwą gliny i wapna.

Stąd można dostać się do najwyżej na świecie położonych gejzerów El Tatio (4 320 m n.p.m.). Żeby zobaczyć ten cud natury, zrywam się o trzeciej nad ranem. Jest piekielnie zimno, poza tym w kranie znowu nie ma wody. No tak – wszak jesteśmy na pustyni. Na drodze straszne wertepy. Przez dwie godziny na wpół otępiała z niewyspania telepię się w jeepie. Jest ciemno, zimno, a kurz wciska się wszystkimi szczelinami. Nocą temperatura potrafi spaść nawet do –10°C, w dzień słońce grzeje niemiłosiernie. Całe to poświęcenie po to, by zobaczyć gejzery o wschodzie słońca.

Rozgrzana przez gorącą magmę woda wydobywa się na powierzchnię i w zetknięciu z mroźnym o świcie powietrzem tworzy parę, która wytryska na wysokość 10 m. Podczas spaceru między gejzerami należy uważać, bo podłoże jest bardzo kruche, a z głębi ziemi raz za razem wybucha z sykiem nowy strumień. Zdarzyło się już, że lekkomyślni turyści zostali poparzeni wodą. Tymczasem lokalny przewodnik wrzuca jajka do ukropu i gotuje nam je na śniadanie. W drodze powrotnej czeka mnie rozkoszna niespodzianka – gorące źródła. Z ulgą zanurzam się w parującym basenie.

Po powrocie do San Pedro zwiedzam jeszcze olbrzymie słone jezioro Salar de Atacama. Na tej mającej 4 tys. km2 płaskiej białej powierzchni dostrzegam flamingi, które w okresie lęgowym budują z brył soli niezwykłe gniazda i składają w nich jaja. Wieczorem, gdy podziwiam cudownie rozgwieżdżone niebo nad pustynią Atakama, a chłód znowu daje mi się we znaki, bezwiednie zaczynam powtarzać to samo co Indianie, którzy przybyli na te tereny po raz pierwszy: chile, chile, czyli „zimny kraj”.