Mimo problemów dzisiejsza Bogotá nie wygląda jak biedne miasto Globalnego Południa. Coraz więcej tu wysokich, błyszczących biurowców, coraz bardziej okazale wyglądają drogi i promenady dla pieszych, coraz więcej tu modnych knajp, często w stylu zachodnim, ale nie tylko, znakomitych restauracji i sieciowych kawiarni - ze słynną Juan Valdez, kolumbijską odpowiedzią na Starbucksa, na czele. 

To także duże centrum życia kulturalnego. Przy Calle Once (Ulicy Jedenastej) na Candelarii niemal naprzeciw siebie ustawiono Centro de Gabriel Garcia Marquez i Museo Botero. Oba równie, dla Kolumbijczyków, ważne. Pierwsze, wiadomo, zbudowano ku czci noblisty. Drugie ku chwale Fernando Botero - mistrza malarskiej i rzeźbiarskiej ironii, będącego uosobieniem kolumbijskiej skłonności do przesady. Te jego otłuszczone postacie ludzi i zwierząt, ale też zachwycające martwe natury stały się słynne na całym świecie. Reprodukcje dzieł Botero oglądam więc co jakiś czas w najdziwniejszych miejscach, od łazienki starego domu w Katalonii, po znakomitą restaurację na Filipinach. 

Są tacy, którzy się na Botero za te portrety współczesnych Kolumbijczyków obrażają. Ale też jego sztuka idealnie wyraża kolumbijską skłonność do przesady. Jak się ona przejawia na co dzień, miałem okazję zobaczyć niedługo później, w modnym rozrywkowym rewirze Zona T. Narodowa reprezentacja grała z Amerykanami w ramach Copa America, kilkadziesiąt osób w napięciu wpatrywało się w ekran. O wydarzeniach na boisku komentator nadawał z prędkością kałasznikowa. W zasadzie nie tyle komentator, co tak zwany cantante del gol - czyli dosłownie: „golowy śpiewak”, piłkarski zapiewajło; w Kolumbii to persona znana i podziwiana, ktoś na kształt celebryty, z którego zdaniem liczą się wszyscy fani futbolu, ktoś kto ma realne szansę nawet na karierę w polityce. 

Wreszcie jest! Ludzie gwałtownie wstali z miejsc, zaczęli krzyczeć i klepać się po ramionach, piwo lało się na podłogę.

- Gooooooooooooooooool! - wrzeszczał cantante, przeciągając samogłoskę w nieskończoność, do utraty tchu. - Que Goooooooooolaaaaaazo! - poprawiał po chwili. Golazo, czyli „golisko”, coś więcej niż zwykła bramka. Coś dużo więcej. Golazo to bramka wielkiej urody, strzelona na przykład z czterdziestu metrów w samo okienko. Albo z przewrotki. Albo taka, w której strzelec przedryblował wcześniej pięciu zawodników przeciwnej drużyny. Kolumbijczycy mają skłonność do emfazy; niewiele rzeczy czy stanów emocjonalnych ma ten przywilej, by zostać przy swoim wymiarze. W języku uwielbiają wyolbrzymienia, ale też - zdrobnienia. Które dla europejskiego czy może polskiego ucha brzmią czasem wręcz kuriozalnie. Jest golazo, ale też jest chiquitita (dziewczynka - „laseczka”), arepita (arepka, najpopularniejsze tu kukurydziane pieczywo), vodkita (wódeczka), cervesita (piweczko), curvita (zakręcik), a nawet ahoritita (terazik - do słowa ahora - „teraz”) czy tardesitito (późnieńko - od „późno”). Kolumbijczycy uwielbiają przesadę, tak jak uwielbiają futbol, dobre towarzystwo, dobre jedzenie, muzykę i taniec. Nie przypadkiem z Kolumbii pochodzi piłkarz James Rodriguez, ale też piosenkarze Shakira i Juanes (ten od hitu „La Camisa Negra”). 

Żółty hyundai atos - taksówka wiózł mnie przez zatłoczone ulice. Od czasu gdy kilkanaście lat wcześniej drastycznie wzrosły ceny paliw, niemal wszystkie bogotańskie taksówki to ciasne żółte atosy. Są tak małe, że ktoś o wzroście choćby tylko ponadprzeciętnym musi się w nich niemal garbić, a nogi ma pod brodą. Problemem jest też wpakowanie tam np. czterech dorosłych osób z dużymi plecakami czy walizkami (bagażnik odpada, bo jest mikry). I to również był dla mnie dowód na kolumbijską skłonność do przesady. 

Jechałem Avenida Semptima na północ. Kawałek przed Canton Norte - największą w kraju bazą wojskową - w oknie mignął mi pomnik Americo Vespucio (z wł.: Amerigo Vespucciego), włoskiego kupca, nawigatora i kartografa, człowieka który dał nazwę dwóm kontynentom. Pomnik nieduży, skromny, zlewający się z resztą krajobrazu. Wielu Kolumbijczyków pewnie nawet nie bardzo pamięta, czym się Americo wsławił. Ale na monumencik z pewnością zasłużył. Więc ma. A że Kolumbijczycy pomniki kochają prawie jak Polacy, to już inna sprawa. Jest tu ich mnóstwo, potężnych, wielkich, ale też całkiem kameralnych. Rzecz - dla Kolumbijczyka - oczywista, najwięcej posiada ich Simon Bolivar, czyli Wyzwoliciel. Jego lśniący metalicznie monument z brązu stoi w sercu La Candelarii. Simon ma okazały kamienny cokół, hardą minę, szatę będącą połączeniem munduru z czasów romantyzmu i rzymskiej togi - to pewnie wpływ włoskiego rzeźbiarza, który statuę projektował, a w dłoni dzierży słynną szablę, którą to niegdyś w zuchwały sposób skradziono z jego muzeum. Na głowie siadają mu gołębie, a otaczają najważniejsze w kraju budynki: katedra, parlament, Pałac Sprawiedliwości. Symbolizuje kolumbijskie umiłowanie wolności i demokracji.