Na ścianach budynków i murach, miałem szansę podziwiać kolejne imponujące murale - lokalni artyści zdobyli już sobie szacunek całego Medellin. Ale największe wrażenie robiły nowoczesne schody ruchome (z eleganckim daszkiem), wożące miejscowych z dzielnicowego „parteru” na kolejne piętra. Gdyby spojrzeć na Comuna Trese z góry, to jest ona „bardziej w pionie, niż w poziomie”. 

- Kiedy stawiali te schody, niektórzy mówili, że za kilka lat to będzie ruina, że miasto wywala pieniądze w błoto. A tylko spójrz, jak wyglądają - Sebastian wskazał przed siebie. 

Wiodące zygzakami w górę schody były w idealnym stanie, czyste i zadbane funkcjonowały na całej swojej długości. Jak się dowiedziałem, codziennie ich bezpieczeństwa pilnują strażnicy - wolontariusze, inni dbają o regularną konserwację. 

Dziś Amerykanie mówią o Medellin całkiem inaczej niż przed laty. W 2012 roku prestiżowy Wall Street Journal, wspólnie z Urban Land Institute rzeczywiście okrzyknęli je „najbardziej innowacyjnym miastem świata”. W uzasadnieniu napisano, że władze miejskie konsekwentnie dążą do poprawy życia mieszkańców, integrują społeczność i skutecznie walczą z przestępczością. 

 

Bogotá 

- Deszcz to esencja tego miasta. Poranki bywają piękne i jasne, przed południem robi się ciepło, a potem jest coraz gorzej. Pada i jest chłodno. Tu nigdy nie wiesz, jak się ubrać. Tego samego dnia może być upalnie i chłodno, sucho i wilgotno. Tym bardziej, że to ogromne miasto i chmury mogą wisieć jedynie nad jego częścią. Zdarza się, że pół Bogoty jest w czarnej chmurze, a drugie pół - w błękitnej. Wygląda to komicznie. Na południu ostro leje, na północy świeci słońce.  A w nocy - sam wiesz, jak jest. Andyjski chłód - powiedział Javier Pabon, bogotański muzyk i mój przewodnik. Po czym dodał: - Pomiędzy pierwszą a drugą musi zacząć padać. I rzeczywiście zaczęło. Nie była to żadna ulewa, kapuśniaczek najwyżej. Ale taki, który może uprzykrzyć życie.  - Tak jest co dzień. Przyzwyczajaj się. 

Przyzwyczaiłem się wcześniej. Byłem w Bogocie po raz piąty, a po raz trzeci deszcz witał mnie już na lotnisku. Stolica Kolumbii, największe miasto w całych Andach, leży wyżej niż nasze Rysy, pogoda potrafi zmienić się tu kilka razy na dobę. Bardzo gorąco nie jest nigdy. W 2017 roku jednym z ważnych newsów w mediach był historyczny rekord temperatury, jaki zanotowano tu 8 lutego: 25,1 st. C. 

Ośmiomilionowy andyjski moloch trudno polubić od razu. Trzeba trochę czasu, by odnaleźć tu swoje ścieżki, ważne punkty na mapie. Bogotá jest hektyczna, intensywna, wibrująca i surrealna. Jest tworem, który wygląda jakby nie istniał naprawdę. Albo inaczej: jest realistyczna magicznie - jak u Marqueza i jednocześnie hiperrealistyczna - jak u Botero. Jakby ten pierwszy wymyślił ją w wyjątkowym przypływie weny (za co - w nagrodę - dostał literackiego Nobla i trafił na banknot 50 tysięcy pesos). 

Podobnie było i tym razem; po dwóch godzinach znów świeciło słońce, zrobiło się rześko, ale ciepło. Z lekka melancholijnie. A ja na dobre zacząłem wsiąkać w to miasto niczym deszcz znikający w szparach pomiędzy płytami chodnikowymi. Żółtą taksówką jechaliśmy przez La Candelarię - najstarszą w mieście dzielnicę, pełną postkolonialnych domów o kolorowych elewacjach, z drewnianymi tarasami w stylu hiszpańskim, tanich hosteli i jadłodajni, brukowanych ulic. Stanęliśmy na czerwonym świetle. 

- Zamknij okno - konfidencjonalnym szeptem rzucił Javier, po czym rozejrzał się nerwowo. „Otwarte okno” było ledwie dwucentymetrową szparą, a wszystkie drzwi mieliśmy pozamykane. 

- Proszę cię, zamknij - powtórzył, po czym opowiedział historię swojej byłej żony, która kilka lat wcześniej w tym samym miejscu „nie zamknęła”. Przez podobną szparę w oknie rabuś włożył maczetę, która dosięgła jej szyi. Musiała oddać obrączkę, którą ten człowiek błyskawicznie połknął.

Teraz w tym miejscu stało kilku bezdomnych. - Niech cię nie zwiedzie ich wygląd. Oni też mogą mieć maczety. To są ludzie sterroryzowani przez gangi. Pracują na ich zlecenie - pokiwał głową Javier. 

Bogotá potrafi cię uśpić, zahibernować. Bez trudu uwierzysz, że nic ci nie grozi. Nawet zaczniesz z ironią spoglądać na bogotan, którzy - zdarza się - są przesadnie ostrożni. Ale brzydsza twarz tego miasta może cię zaskoczyć w najmniej spodziewanym momencie. Może ci wskoczyć na kark, dać ci w twarz, skopać i porzucić. Był czas, że w mieście z duszą na ramieniu łapało się nawet taksówkę, zwłaszcza w nocy. Bo mogło się okazać, że taksiarz wcale nie jest taksiarzem, a bandytą i wiezie cię zamiast do domu czy hotelu, do bankomatu. Potem przystawia pistolet do głowy i wspólnie opróżniacie konto - niestety zawsze twoje. Nazywa się to paseo de los millonarios - przejażdżką milionera. Do dziś zaleca się więc zamawianie tylko autoryzowanych aut, tylko przez telefon, a przy wsiadaniu warto zrobić zdjęcie rejestracji auta, do którego właśnie wchodzisz i wysłać komuś mailem czy sms-em. Tak na wszelki wypadek. Choć nawet najstarsi andyjscy górale muszą chwilę pomyśleć, by przypomnieć sobie, kiedy ostatnio o tego rodzaju wycieczce słyszeli.  

Tak czy inaczej zamknąłem okno. Byliśmy w pobliżu strefy, która na mapie Bogoty oznaczona jest kolorem czerwonym, co oznacza estrato uno - „warstwę pierwszą”, a więc tą zamieszkałą przez najbiedniejszych. Tu też wciąż notuje się najwyższe wskaźniki przestępczości - o czym przypominały zwoje drutu kolczastego, rozciągnięte na balkonach i wyjątkowo liczni policjanci w pełnymi rynsztunku - w hełmach i bronią gotową do strzału. W ten sposób żyje prawie milion bogotan. A wiąże się to z mieszkaniem w domu z byle jakich materiałów, bez bieżącej wody, dostępu do kanalizacji czy elektryczności. W sumie warstw jest sześć: niska-niska, niska, średnio-niska, średnia, średnio-wysoka i wysoka. Trzy pierwsze warstwy zamieszkuje aż 88 procent mieszkańców stolicy, czyli blisko siedem milionów ludzi. Bogotańska stratyfikacja społeczna jest o tyle istotna, że wpływa na wysokość podatków. Realne sumy za usługi oferowane przez miasto płaci tylko klasa średnia (estrato cuatro - warstwa czwarta), czyli około osiem procent (ponad sześćset tysięcy) mieszkańców. Reszta - albo odpowiednio mniej albo więcej. Krótko mówiąc: około 350 tysięcy (4,5 procent, warstwy pierwsza i druga łącznie) najbogatszych zrzuca się na siedem milionów najbiedniejszych.