Medellin

W tramwaju na wyświetlaczu mojego telefonu pojawił się komunikat: „MDE - miasto inteligentne. Czy chcesz skorzystać z darmowego wi-fi przez dwie godziny?”. Pewnie, że chciałem. Kilka godzin później, na wiadukcie w pobliżu Pueblito Paisa zobaczyłem z kolei billboard: „MEDellinnovation. Somos ejemplo de Innovación para el mundo (MEDellinnowacyjność. Jesteśmy wzorem innowacyjności dla świata)”. Brzmiało jak hasło z czasów propagandy sukcesu. Jak cytat z Gierka, udowadniający, że Polska jest dziesiątą potęgą gospodarczą świata. Tyle że tutaj dobra zmiana była naprawdę widoczna, a sukces był wymierny. 

Amerykanie nazywali kiedyś Medellin „miastem zbrodni i strachu”, a także – „stolicą bezprawia”. Potwierdzały to statystyki. W jednym tylko roku 1991 zamordowano tu 6809 osób! Jeszcze w 2003 roku roczna średnia morderstw oscylowała wokół 700.  A potem zdarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał.

1 stycznia 2004 roku burmistrzem Medellin został Sergio Fajardo i to on pchnął miasto na nowe tory. Do współpracy zaprosił społeczników, aktywistów miejskich, artystów, architektów i dizajnerów. Udało mu się przyciągnąć zagraniczne inwestycje i nowoczesne technologie. Za sprawą wdrażanych przez niego kolejnych programów społecznych, przestępczość wyraźnie spadła, miasto zyskało przejrzystość finansową, a mieszkańcy biednych dzielnic - szerszy dostęp do edukacji i dóbr kultury. Sztandarowymi projektami nowej ekipy było stworzenie sieci parków – bibliotek w najbiedniejszych dzielnicach, otwierających je na edukację, a także rozwój sieci transportowej. Symbolem tego ostatniego są dziś tzw. Metrocables, czyli zintegrowane z systemem naziemnego metra kolejki linowe, dowożące mieszkańców ubogich wzgórz do położonego w dolinie, bogatego centrum. W ciągu dekady w Medellin powstało też sto dwadzieścia nowych szkół. 

Pojechałem do Comuna Trece - dzielnicy położonej na okalających miasto stromych wzgórzach, owianej niegdyś bardzo złą sławą, do której nikt obcy nie miał prawa wejść bez pozwolenia tutejszych gangów. Tu dochodziło też do krwawych starć gangsterów z policją, a zginąć można było nawet za przekroczenie tzw. niewidzialnej granicy, wyznaczanej przez bossów mafii. Kiedy w czerwcu 2016 roku wysiadałem na stacji San Javier, będącej bramą do tej suburbii, pierwszym, co zobaczyłem z wysokiej platformy obok peronu, była zgraja uradowanych dzieciaków na zajęciach z policjantami i ich psami. Nieopodal rzucała się w oczy ogromna biblioteka.

- Nie oszukujmy się, ludzie przychodzą tu głównie z powodu darmowego internetu, a nie dla książek – śmiał się mieszkający tu od urodzenia Sebastian Castro, mój przewodnik, a w wolnych chwilach  jeden z najbardziej zaangażowanych kibiców i organizator dopingu klubu Atletico Nacional. Ale zaraz dodał, że dla wielu z tych biednych dzieciaków, które tu żyją, wybudowanie tego gmachu, ale też nowych szkół czy domów kultury, było wielką szansą. Być może dzięki temu, któreś z nich wyrwie się kiedyś ze strefy nędzy.

Motocyklem Sebastiana pojechaliśmy stromo pod górę, co chwila się zatrzymując, by przybić piątkę kolejnym jego kolegom. W dzielnicy, do której jeszcze niedawno bała się zapuszczać nawet policja, to ważny rytuał; po przywitaniu byłem „swój”, nic mi tu nie groziło. Sebastian pokazał mi dom babci, opowiedział o szkołach, boiskach i… kurtynie wodnej. To wielka duma Comuna Trese. W upalne dni - ulubione miejsce spotkań młodzieży. Tu można się umówić na randkę, to także dobry punkt wypadowy, by powłóczyć się po całej dzielnicy. Co chwilę przebiegał koło nas ktoś całkiem mokry od wody z kurtyny.