Sól książąt Sahary

Kilka miesięcy temu dr Adam Rybiński, etnolog od lat badający kulturę Tuaregów w Nigrze, zaprosił mnie do udziału w swojej kolejnej ekspedycji. Jednym z celów wyprawy miała być tajemnicza osada Teguidda-n-Tessoumt, leżąca na pustynnym płaskowyżu, z dala od handlowych i turystycznych szlaków. Zatrzymują się tu głównie przemytnicy i kupcy prowadzący półoficjalny handel z Algierią. Nie prowadzi tam żadna droga, a koleiny w piachu co jakiś czas znikają zasypywane przez wiatr z gór Air. Teren jest całkowicie płaski. Temperatury w zimie sięgają  40OC. Jak jest latem – lepiej nawet nie myśleć. Wszystko to sprawia, że niewielu białych miało okazję odwiedzić to miejsce.
W grudniu wraz z dr. Rybińskim, jego synem Władkiem i moją żoną Agnieszką wylądowaliśmy w Agadez – zbudowanej z gliny stolicy krainy Tuaregów. Zapakowawszy do wynajętej toyoty materace, śpiwory, zapasy wody, jedzenie i drewno na ognisko ruszyliśmy w drogę. Nasz kierowca Omar wziął też gitarę. Podczas biwaków pod gołym niebem umilał nam czas tuareskimi piosenkami. Zapewniam, że są wspaniałe.
Pierwszy przystanek na naszej trasie do solanek to wioska Kerboubou – mała osada Tuaregów. W tej biednej społeczności wiodą żywot siostry z zakonu Małych Sióstr Jezusa, a wśród nich Polka, siostra Krystyna. Skrajne ubóstwo mieszkańców wioski jest też udziałem zakonnic. Tuareski namiot, łóżko z matą, cztery garnki i kilka kóz – to wszystko, co posiadają. Jest jeszcze namiot-kapliczka. I ogromna pogoda ducha. Siostry nie nawracają, nie mówią, jak żyć – po prostu są. Swoją obecnością dają świadectwo Boga. Muszą mieć ogromną wiarę i siłę ducha, by z własnej woli żyć w ubóstwie i upale Sahelu.
Ruszamy dalej. Do miasta Ingall, z którego pochodzi lud d’Isawaghen pracujący w Teguidda-n-Tessoumt, wiedzie jeszcze jako taki trakt. Po drodze spotykamy trzech Tuaregów na dwóch wielbłądach. Wynurzyli się zza horyzontu jako małe kropeczki, minęli nas i jako takie same kropeczki zniknęli. Zapewne tak samo wyglądały wędrówki dawnych handlarzy solą. Dziś sól transportują ciężarówki. Biwakujemy pod gołym niebem. Zachwyca nas fantastyczny zachód słońca, potem pełnia księżyca, ognisko i piosenki Omara.

Nazajutrz na horyzoncie pojawia się wzgórze przypominające kretowisko. Podjeżdżamy bliżej, dostrzegamy budynki, a nad nimi palmę jak parasol. Jedną z dwóch tu rosnących. To Teguidda-n-Tessoumt. Tu właśnie lud d’Isawaghen produkuje solne lizawki dla zwierząt. Kiedyś sól była niezwykle cenna, dziś pozwala kilkunastu rodzinom jedynie na przetrwanie.
Dawno temu ludzie odkryli, że czerwona ziemia płaskowyżu zawiera dużo soli. Podobnie jak występująca tu płytko pod powierzchnią woda. W Nigrze znajduje się kilka takich miejsc. Najsłynniejsze z nich to oaza Bilma na pustyni Tenere. Przez wieki karawany wielbłądów prowadzone przez Tuaregów przemierzały te gorące pustkowia, transportując sól na południe kraju. Solanki w Teguidda-n-Tessoumt nie są ani tak duże, ani tak znane jak w Bilmie. Być może dlatego, że nie otacza ich ocean fantastycznych wydm. Tutaj płaskiego, monotonnego krajobrazu nie zakłóca żadne naturalne wzniesienie. Tylko wał ziemi usypany wkoło wyrobiska przypominającego krater po uderzeniu meteorytu pozwala spojrzeć na okolicę z góry. Widać wówczas dziesiątki okrągłych, glinianych mis wypełnionych kolorowym roztworem wody i słonej ziemi. A między nimi uwijają się ludzkie mrówki w palącym słońcu, obrabiając solne „poletka”. Mężczyźni, kobiety i dzieci. W upale, osłonięci od  wiatru, przesypują ziemię, noszą wodę, budują misy, mieszają roztwór. Natura wyręcza ich tylko w jednym: słońce odparowuje wodę, zostawiając na wierzchu kryształy soli. Trzeba je zebrać, zmieszać z glinką i uformować w solne „chlebki”, które spakowane czekają na handlarzy. I tak od wieków, dzień po dniu.
Stojąc na koronie krateru, zauważam nagle intrygujące zjawisko. Daleko na horyzoncie, jednocześnie w kilku miejscach, pojawiają się jakieś punkciki. Po półgodzinie okazuje się, że to pustkowie jednak zamieszkują ludzie: lud Bororo. Pędzą do studni swoje stada bydła zebu. Przywędrowali znikąd. Ręce mają zawieszone na pasterskich kijach leżących na ramionach. Ubrani w szerokie kapelusze i długie szaty, u boku noszą miecze takuba. Za nimi wędrują stada krów po  kilkadziesiąt sztuk. Po przyjściu do studni zaczyna się pojenie. Ciągną wodę skórzanymi wiadrami, leją w koryto, a zebu spokojnie, w jakimś sobie tylko znanym porządku, piją do woli. Nie ma ryku, zamieszania i pośpiechu. Cały ceremoniał ma w sobie jakąś magię. Nie możemy wyjść ze zdumienia, jak ci ludzie tu żyją  i czym karmią stada. Po kilku godzinach odchodzą i znikają za horyzontem.
My również ruszamy w dalszą drogę. Przez miesiąc pobytu w Nigrze odwiedziliśmy mnóstwo ciekawych miejsc. Ale i tak najmocniej w mojej pamięci wryło się Teguidda-n-Tessoumt. Tym bardziej, że za kilka lat prawdopodobnie zostanie tam tylko pusty krater.