Ledwie  zanurkowałem, a tu proszę! Nie dalej niż dwa metry ode mnie przepłynęła trzymetrowa samica z młodym. Zaciekawiony maluch zbliżył się, aby mi się przyjrzeć, po czym nadstawił brzuch do drapania! – opowiada wciąż jeszcze podekscytowany Sébastien. – Kiedy przestałem go głaskać, trącił nosem moją rękę, zupełnie jak szczeniak, który domaga się więcej pieszczot – śmieje się mój kolega z pracy. Sébastien niedawno wrócił ze szkolenia w USA, gdzie manaty, zwane syrenami morskimi, żyją jeszcze w naturalnym środowisku. Zwłaszcza Floryda słynie z licznej ich populacji oraz dobrze rozwiniętej ekoturystyki.
 

Zimą, kiedy spada temperatura wody, manaty szukają gorących źródeł lub gromadzą się w okolicach elektrowni. Co roku do Crystal River czy Homosassa Springs ściągają setki turystów chcących zobaczyć te stworzenia. Nurkowanie pośród zwierząt ważących nierzadko ponad tonę lub wyprawy kajakiem ich śladem zapewniają niezapomniane wrażenia. Manaty, z natury powolne i niezmiernie ciekawskie, chętnie podpływają i zaczepiają odwiedzających, często zachęcając do wspólnej zabawy.
 

Uwaga pacjent
 

Te największe roślinożerne ssaki morskie można spotkać także w Ameryce Południowej i Afryce Zachodniej. Grozi im jednak wyginięcie na skutek urbanizacji i działalności człowieka, w tym polowań. Na Małych Antylach, czyli drobnych wysepkach oddzielających Morze Karaibskie od otwartego Atlantyku, manaty zostały wybite już ponad wiek temu. Do Małych Antyli należy m.in. francuska Gwadelupa. To właśnie na tej wyspie biorę udział w niezwykłym projekcie – pierwszej na świecie próbie reintrodukcji morskich ssaków. Celem jest stworzenie od zera zupełnie nowej populacji manatów. Jako weterynarz projektu badam zwierzęta przekazywane z różnych ośrodków na świecie do centrum rozrodu na Gwadelupie. Na wyspie w miejscowości Lamentin, co po francusku znaczy właśnie manat, czeka na nie naturalny basen w postaci zatoki odgrodzonej od otwartego morza. Po okresie adaptacji i urodzeniu młodych zostaną przeniesione do tymczasowej zagrody w zatoce Grand Cul-de-Sac Marin, miejscu ich historycznego występowania. Tam będą się uczyć sztuki przetrwania, czyli szukania pożywienia i słodkiej wody oraz unikania łodzi motorowych, które są przyczyną ciężkich, nierzadko śmiertelnych obrażeń. W tym czasie będą pod bacznym nadzorem biologów i weterynarzy, a kiedy specjaliści uznają, że manaty są gotowe, bramy wolności zostaną przed nimi otwarte i pierwsze syreny po ponad stu latach wypłyną na wody Małych Antyli.
 

Jednak aby projekt reintrodukcji manatów odniósł sukces, trzeba chronić środowisko, w którym te zwierzęta występują, a mieszkańcy Gwadelupy muszą zrozumieć, dlaczego warto to wszystko robić. Z przeprowadzonych na wyspie ankiet wynika, że ponad 80 proc. osób popiera ideę. To pierwszy pozytywny sygnał. Prelekcje w szkołach i dni otwarte w centrum rozrodu mają przybliżyć manaty ludziom, którzy z reguły widzieli te ssaki tylko w internecie, jeśli w ogóle. Niektórzy wcale nie wiedzą o ich istnieniu, a co dopiero o tym, że grozi im wyginięcie! Na początek badam piątkę manatów z Brazylii. To osierocone zwierzęta znalezione przez rybaków. Ich ogromne cielska pokrywają całe dno basenu. Schodzę do niego ostrożnie po drabinie. Co prawda manaty nie są zdolne ugryźć, mają jednak niezwykle umięśniony, duży ogon, na który lepiej uważać. Potrzeba dwudziestu mężczyzn, aby obezwładnić pacjenta, do którego zbliżam się z igłą w ręku. Pobieram wszystkim manatom krew, wykonuję pomiary ciała i badanie USG, co pozwala mi ocenić ich stan zdrowia. Towarzyszący mi specjaliści z Florydy dzielą się swoją wiedzą. Na uczelniach weterynaryjnych nie uczy się wiele na temat dzikich zwierząt, więc pierwszym elementem mojej pracy jest przejście wielu szkoleń, które mnie przygotują do tej wymagającej misji. Kończymy badania przed największym upałem.
 

Wreszcie basen znów napełnia się wodą, a manaty powoli opływają go dookoła w poszukiwaniu ulubionej marchewki – nagrody za cierpliwość. Jeden z nich podpiera się płetwami na krawędzi basenu, żeby wychylić nos z wody i spojrzeć mi prosto w oczy. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że doskonale wie, po co tu jesteśmy. Według relacji amerykańskich opiekunów manaty są tak samo inteligentne jak delfiny, z tą różnicą, że poruszają się zdecydowanie wolniej, więc wykonują polecenia z opóźnieniem.
 

Piknik na plaży
 

Wypływam kajakiem w stronę lasów namorzynowych w zatoce Grand Cul-de-Sac Marin, gdzie w przyszłości mają trafić „moje” manaty. To tutaj łączą się skrzydła motyla, jak zwykło się nazywać Gwadelupę, która kształtem przypomina tego właśnie owada. Początkowo zmagam się z silnym prądem i utrzymanie właściwego kierunku nie jest łatwe. W końcu docieram do samotnego drzewa. Łapię za gałąź i wreszcie mogę się spokojnie przyjrzeć otoczeniu. Choć miejsce tętni życiem, na pierwszy rzut oka nie jest ono zauważalne. Dopiero po chwili wyławiam wzrokiem strzykwy, meduzy wielkości dłoni i nastroszone jeżowce, które skrywają się pośród gęstwin trawy morskiej – przysmaku manatów.
 

Z zamyślenia wyrywają mnie fregaty wielkie. Ptaki nagle poderwały się z drzewa, żeby odlecieć w kierunku wyspy Basse-Terre, której góry jakby wyrastają prosto z wody, a pokrywająca je egzotyczna roślinność aż razi intensywną zielenią. Skupiam wszystkie swoje siły na wiosłowaniu, pokonując kolejne fale. Morze uspokaja się w chwili, kiedy wpływam do lasu. Mozolnie przedzieram się przez kanały powstałe pomiędzy korzeniami drzew, które wyglądają, jakby rosły na szczudłach. Lasy namorzynowe w naturalny sposób chronią ląd przed tsunami i huraganami. Penetruję ten niezwykły labirynt i docieram do ujścia rzeki. Wyobrażam sobie, że za parę lat to tutaj manaty będą przybywać, aby zaspokoić pragnienie. Choć większość czasu spędzają w morzu, co kilka dni muszą się napić słodkiej wody.
 

Nie mam wątpliwości, że jestem w raju dla manatów. Jest tu wszystko, czego potrzeba im do szczęścia. W weekendy odrywam się od pracy i poznaję wyspę. To prawda, że jest niewielka, ale jej skarby można odkrywać latami. Samotne plaże z krystalicznie turkusową wodą, niewielkie laguny czy naturalne baseny górskich rzek skryte w tropikalnym lesie. Miejscowi mają tutaj swoje sekretne miejsca, gdzie docierają sobie tylko znanymi ścieżkami, aby oddawać się błogiemu lenistwu na łonie natury. Poza tym Kreole są specjalistami od pikników. Ładują na ciężarówki telewizory, lodówki, nawet nagłośnienie, i całą rodziną jadą na plażę. Rozkładają się pod palmami, grają w siatkówkę, rozpalają grill, dyskutują. Na żadnym prawdziwym pikniku nie zabraknie rumu, reggae i tańca.
 

Stopniowo i ja wdrażam się w ten karaibski rytm, gdzie życie toczy się powoli i bezstresowo. – U nas nie ma problemów – mawiają mieszkańcy wyspy. – U nas są tylko rozwiązania. Zaopatrzona w prowiant jadę do portu w Trois-Rivières, gdzie czekają już na mnie znajomi. Stawiamy żagle i wypływamy na ocean. Obieramy kierunek na Les Saintes – wysepki należące do archipelagu Gwadelupy. To moja pierwsza przygoda z żeglugą morską. Koledzy uwijają się przy linach, ja trzymam stery, starając się trzymać kurs. Patrzę na wyskakujące obok łodzi ławice latających ryb. Po dwóch godzinach przed dziobem ukazuje się ląd. Za zatoką pełną jachtów wyłaniają się wzgórza i rysują falisty półkrąg na wodzie. Bandery łopoczące na masztach zdradzają, że zawijają tu żeglarze z całego świata, choć miejscowych też nie brakuje. Pompujemy ponton i docieramy na ląd. Tam zaskakuje mnie miniaturowa architektura jak w domku dla lalek. Przed chatynkami zdobionymi kolorowymi okiennicami przesiadują rybacy i pasterze kóz. Wynajmujemy skutery i kierujemy się na plażę u podnóży wzgórza Pain de Sucre, co dosłownie oznacza Głowa Cukru.
 

Na miejscu zamiast wczasowiczów zastajemy tylko wygrzewające się nieruchomo legwany. W tafli wody odbijają się cienie palm, a jej barwa jest tak intensywnie turkusowa, że aż wydaje się nierealna. Skuszona zakładam płetwy i maskę, po czym znikam na dobrą godzinę. Oczarowuje mnie morski świat. Unoszę się tuż ponad rafą koralową otoczona zewsząd przez ryby o rozmaitych kolorach. W ogóle nie zwracają na mnie uwagi, przez co czuję się, jakbym znalazła się w wielkim egzotycznym akwarium. Podwodne życie zachwyca swoim bogactwem i różnorodnością, a barwy na tle morskiego błękitu są niezwykle wyraziste.
 

Kolega ze snorklingu wraca ze zdobyczą – na kolację będzie typowo kreolskie fricassé de chatrou, czyli pasta z podsmażanej ośmiornicy w sosie pomidorowo-czosnkowym. To proste danie, choć o mało przystępnym aromacie, szybko staje się moją ulubioną potrawą.
 

Morskie spotkania
 

Po doświadczeniach snorklingu czuję, że złapałam bakcyla i mam ochotę na więcej. W kolejny weekend decyduję się spróbować prawdziwego nurkowania. Tutejsza rafa jest uważana za jedną z najpiękniejszych na świecie, a niedaleko plaży Malendure na wyspie Pigeon, blisko miasta Bouillante, utworzono nawet morski rezerwat Jacques’a Cousteau.

Przechodzę szybkie szkolenie, zakładam kamizelkę z butlą i wskakuję do łodzi, która zabiera mnie na wyspę Pigeon. Już na miejscu zanurzam się na próbę i chwytam pierwszy oddech pod wodą. Towarzyszy mi dziwne uczucie i z początku nie potrafię się skupić na niczym innym niż tylko na oddychaniu. Daję znak instruktorowi, że wszystko w porządku. Dopiero kiedy przed oczami ukazuje mi się ruchoma ściana intensywnie kolorowej rafy o kosmicznych kształtach, zapominam o całym stresie. Promienie słoneczne przebijają się przez błękitną otchłań, oświetlając ryby zaabsorbowane żerowaniem.
 

Trafiam w sam środek akcji jednego z filmów dokumentalnych o podwodnym świecie, które wielokrotnie oglądałam w telewizji. Instruktor macha do mnie i każe spojrzeć w górę. Żółw szylkretowy jakby w zwolnionym tempie wiosłuje długimi kończynami i wynurza się, by zaczerpnąć oddechu. Powoli podążam jego śladem, nie chcąc go spłoszyć. Docieram na powierzchnię i spoglądamy sobie w oczy. Żółw jest na wyciągnięcie ręki, ale moja obecność zdaje się nie robić na nim wrażenia. Wreszcie nurkuje i znika w głębinach, podczas gdy ja wciąż nie mogę uwierzyć w to spotkanie.
 

Jak się później dowiaduję, gdy się nurkuje przy plaży Malendure, niemal pewnikiem jest, że napotka się żółwia. Zdecydowanie więcej szczęścia potrzeba, żeby natrafić na delfiny. Jeśli jednak taka okazja się nadarzy, można się spodziewać, że zwierzęta będą podpływać do nurków tak samo ciekawe nas, jak my ich. Kiedy pytam mojego instruktora o jego spotkanie z delfinami, opowiada o tym niemal z wypiekami na twarzy, choć pływa tutaj niemal codziennie. Ja z kolei wyczekuję dnia, kiedy ludzie z zachwytem będą opowiadać o manatach, z którymi pływali w Morzu Karaibskim.
 

Tekst: Natalia Rożniewska