Dokąd jedziecie? Do Mongolii? Przecież tam nic nie ma. Tylko step! – dopytuje się z niedowierzaniem białoruski celnik w Terespolu. No właśnie: wspaniały, szeroki step. I pustynia, i zaskakująca Europejczyka kultura nomadów zamieszkujących ten wielki azjatycki kraj wciśnięty między dwa mocarstwa.

Pięć dni spędzam w wagonie płackartnym Kolei Transsyberyjskiej. Pieczę sprawuje tu prowadnica – władczyni klucza do zamykanej na każdej stacji toalety. W wagonie stoi samowar z wrzątkiem, na dworcach babuszki sprzedają jedzenie, lody i zimne piwo. Im bardziej zbliżam się do Bajkału, tym więcej mam okazji do kupna pożywnych orzeszków z limby (przekornie nazywane cedrowymi) i ryb – bajkalskich omulów i chariusów.
W transsibie obowiązuje swoista etykieta. Każdy zagadnięty (i zagadujący) ma niepisany obowiązek opowiedzieć o swojej rodzinie (w szczegółach) i o pracy (ogólnie) oraz poczęstować się wzajemnie – najlepiej domowym – przysmakiem. „Ludzie imperium” w podróży wyciągają z pamięci niemiłosiernie pokręcone życiorysy. Niektóre chciałoby się szybko zapomnieć, zwłaszcza wojenne wspomnienia żołnierzy.
Pociąg żyje własnym życiem, a odległości odmierzane są dniami jazdy. Na wszystkich rozkładach obowiązuje czas moskiewski, mimo że za oknem ciągle się on zmienia i rozciąga jak guma. Po kilku dniach czas „w środku” (transportu) i poza nim różni się już o 4–5 godzin. Siedzący obok mnie mężczyzna, który wybrał się do kolegi na grilla, twierdził
z rozbrajającą prostotą: – To przecież niedaleko. Tylko dwie doby w jedną stronę.
Udaje mi się nawiązać pierwsze kontakty z Mongołami. Powoli przyzwyczajam się do ich mowy, ale część artykułowanych przez nich dźwięków wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobna. Na przykład popularne mongolskie potwierdzenie, coś w rodzaju naszego „no” albo „taaa”, brzmi jak „thhh”, i to na wdechu! Do Rosji Mongołowie podróżują koleją, głównie w celach handlowych. Upychają gdzie się da wielkie toboły i wciskają je na półki mniej obładowanych podróżnych. Dostaję jakieś paczki z ubraniami i lekarstwami. Początkowo niechętny, po męczących namowach z rezygnacją przystaję na schowanie nad moim łóżkiem kilku pakunków. Zresztą wiem, że sprzeciw nie ma tu racji bytu. Działa jedynie do najbliższej drzemki, po której toboły same wędrują na półkę. Współpraca jednak okazuje się owocna, handlarze w rewanżu pomagają mi przekroczyć granicę w możliwie najtańszy sposób: samochodem do przejścia w Kiachcie, a stamtąd busem do Suche Bator – pierwszego mongolskiego miasta. Potem znowu kupuję bilet kolejowy.
Nocny pociąg do Ułan Bator różni się od transsibu ceną i nasileniem wrażeń. Jest tani, kosztuje jedynie kilka tysięcy tugrików (3–5 dolarów), ludzi tu więcej niż miejsc, a tobołów więcej niż ludzi.
Ułan Bator wita mnie przyjemnym, rześkim powietrzem z pobliskich gór. Pierwsze zetknięcie z mongolskimi taksówkarzami to test na umiejętność targowania się bez znajomości języka. Tu lingua franca staje się rosyjski. Taksówki na szczęście są tanie. Koszt przejazdu w obrębie miasta zazwyczaj nie przekracza 3–4 dolarów. Ląduję z towarzyszami w guesthousie blisko centrum, w podłej dzielnicy otoczonej jurtowymi slumsami.



Po śniadaniu i krótkim odpoczynku, nie tracąc czasu, biegnę do pobliskiego Gandanu, największego w Mongolii buddyjskiego kompleksu klasztornego z początków XIX w., aby wysłuchać choć końcówki porannych modlitw. Przy wejściu ciągną się sklepiki z buddyjskimi dewocjonaliami i pamiątkami. Przez chwilę przeglądam modlitewniki w języku tybetańskim, po czym wkraczam między mnichów, w świat ich modlitwy i medytacji. Kiedyś Gandan był mongolskim centrum nauczania buddyzmu, lecz w latach 30. XX w. podzielił los innych świątyń tego wyznania. Komunistyczny rząd zakazał praktyk religijnych, bezwzględnie rozprawiając się z mnichami. Niemal wszyscy zostali albo zamordowani, albo zamknięci w więzieniach, albo wywiezieni na Sybir. Nielicznych, których ominęły represje, rozproszono po Mongolii. Choć z czasem w klasztorze przywrócono odprawianie nabożeństw, buddyzm (i działalność Gandanu) odrodził się dopiero po 1990 r. wraz z upadkiem komunizmu. Teraz atmosfera skupienia miesza się tu ze śmiechem chłopców z klasztornej szkoły. Porannemu czytaniu świętych ksiąg towarzyszy bicie w gongi i dźwięki trąb. Mnisi rytmicznie recytują kolejne wersety i popijają herbatę. Dym kadzideł i rytm głosów nadają temu miejscu atmosferę zjawiskową. Nowoczesność wkracza jednak do świątyni przez małe szczeliny codzienności: obserwuję, jak nagle młody mnich w trakcie modlitwy wyciąga telefon komórkowy i szybko coś przezeń ustala.
W drodze do największej atrakcji Gandanu – wysokiego na ponad 26 m posągu Avalokiteśvary – mijam pielgrzymów, którzy krążą wokół budynków świątyni, obracając modlitewne młynki i bijąc pokłony. Ze świątyni kieruję się na Ench Tajwany gudamdż (Aleję Pokoju), główną ulicę miasta. Od placu Suche Batora z dumnym, konnym pomnikiem guru mongolskiej rewolucji dzieli mnie niespełna półgodzinny spacer między sklepami, bankami, restauracjami
i ambasadami. W oczy rzuca się ta należąca do Federacji Rosyjskiej – największa i ciągle mająca ogromny wpływ na mongolską politykę.
Wystawy sklepowe nie zachwycają, więc mam czas, by przyjrzeć się mieszkańcom tej niezbyt urodziwej stolicy.
Z upodobaniem wypatruję Mongołów i Mongołki w tradycyjnych zdobionymi haftem strojach zwanych deelami. Niewprawiony w opisywaniu odzieży mężczyzna może je określić jako połączenie płaszcza i szlafroka, zwykle przewiązanego w pasie szeroką taśmą w kontrastowym kolorze. Na głowy Mongołowie zwyczajowo zakładają czapeczki ze sterczącym ku górze czubkiem. Dopełnieniem stroju powinny być buty ze zdobionymi cholewami i podkręconymi ku górze noskami, by ten, kto w nich chodzi, nie ranił Matki Ziemi. Niestety, w mieście tradycyjna garderoba ustępuje miejsca nowoczesnej. Mieszkańcy przeważnie noszą stroje na modłę europejską. Produkcji chińskiej, naturalnie.

Wciśnięta między Rosję i Chiny Mongolia od wieków jest polem rywalizacji obu mocarstw. O ile bywało, że zwracała się w stronę Rosji, czerpiąc z niej wzory do modernizacji kraju, o tyle od swego chińskiego sąsiada zawsze starała się odizolować. Da się nawet odczuć, że Mongołowie  definiują własną tożsamość i zwyczaje w opozycji do Chin. Bo kiedyś to właśnie ich kraj był potęgą. W końcu wnuk Czyngis-chana w XIII w. ogłosił się cesarzem, zakładając dynastię Juan, która nadała ton rozwojowi kraju.
Wraz z upadkiem dynastii Juan w XVII w. Mongolia stopniowo traciła znaczenie na arenie międzynarodowej i stała się zależna od Chin. Sami zaś Mongołowie próbowali co jakiś czas sięgać po niepodległość. Udało im się to w pierwszej połowie XX w. dzięki rewolucyjnej zawierusze. Ustanowiono rządy komunistyczne, choć formalną głową państwa został zwierzchnik religii buddyjskiej Bogd-chan. Z upływem czasu rosły jednak wpływy i uzależnienie od sowieckiej Rosji. Część terenów zamieszkanych przez Mongołów pozostała w chińskim imperium, tworząc prowincję zwaną Mongolią Wewnętrzną.
Bohaterów mongolskiej rewolucji komunistycznej, Suche Batora i Czojbalsamę, pochowano w Ułan Bator w mauzoleum na wzór moskiewskiego miejsca pochówku Lenina. Do niedawna był to najważniejszy budynek na placu Suche Batora, postawiony tuż przed fasadą okazałej siedziby parlamentu. Jednak w 2006 r., z okazji 800. rocznicy obchodów powstania państwa mongolskiego, mauzoleum zdominowała kolumnada ku czci Czyngis-chana. „Oceaniczny” chan (jego imperium rozciągało się aż po Ocean Spokojny) nie miał do tej pory żadnego pomnika, choć jego postać widnieje na banknotach, licznych reprodukcjach, a nawet na etykiecie popularnej wódki. Do dzisiaj również, mimo licznych badań, także z wykorzystaniem technik satelitarnych, nie odnaleziono grobu zdobywcy połowy świata, którego zabiły – jak podają jedni – zatrute paznokcie kochanki, lub – jak podają inni – nieszczęśliwy upadek z konia.
Tajemnicze posągi ludów tureckich, paleolityczne rysunki na ścianach jaskiń, pełne wyposażenie wojowników Czyngis-chana oraz przedmioty i pamiątki z czasów rewolucji i komunistycznych można zobaczyć w Muzeum Historii Mongolii w Ułan Bator. Mile mnie tam zaskoczył widok pięknej wazy z napisem po polsku: Owocnych obrad uczestnikom światowego Kongresu Pokoju życzy załoga Huty Fajansów Włocławek.
Historia Czyngis-chana to niejedyne wspomnienie potęgi panującej na tych ziemiach. Ponad 65 mln lat temu żyły tu wielkie dinozaury. W latach 20. XX w. odkrywca i awanturnik, Amerykanin Roy Chapman Andrews – jeden z pierwowzorów filmowej postaci Indiany Johnsa – odnalazł w Bajanzag na pustyni Gobi pięknie zachowane kości prehistorycznych gadów znanych szerokiej publiczności głównie z filmu Park Jurajski Stevena Spielberga. Teraz na mongolską pustynię przyjeżdżają ekspedycje paleontologów z całego świata. W Muzeum Historii Naturalnej w stolicy kraju wyeksponowano jedne z najcenniejszych na świecie znalezisk paleontologicznych. By odpocząć nieco od muzealnych wrażeń, szukam tradycyjnej mongolskiej knajpki. W menu dominują potrawy mięsne i nabiał – wszak jestem w kraju pasterzy. Królują tu gotowane na parze pierogi z mięsem zwane buuzami, chuszury – smażone placki nadziewane mięsem, gulasze i gęste zupy mięsne z dużą ilością makaronu domowej roboty. Wieprzowinę jada się o wiele rzadziej niż mięso z jaka, kozy czy wielbłąda. Główny przysmak to świeża i suszona baranina. Popularny jest kumys – napój ze sfermentowanego mleka kobylego oraz słona herbata z mlekiem. Wegetarianizm jest tu traktowany wyłącznie jako fanaberia. Niejedzenie mięsa z pewnością do niczego dobrego nie prowadzi. Nie należy o tym dziwactwie wspominać dzieciom, bo to po pierwsze nieprzyzwoite, a po drugie niezdrowe.


Zainspirowany lekturą o mongolskich obyczajach, postanowiłem jeszcze odwiedzić cmentarze. W okolicach Ułan Bator znajdują się cztery nekropolie oraz cmentarze kazachski, chiński i żołnierzy japońskich.
Mongołowie nie lubią mówić o śmierci czy rytuałach pogrzebowych. To tutaj temat tabu, którego zwykły śmiertelnik w ogóle nie porusza, a jeśli już musi, to nie wprost. Chodzenie na cmentarz tylko po to, by zobaczyć groby, jest dla tubylców czymś niezrozumiałym. Ale skoro już musiałem poddać się tej niepojętej dla nich ciekawości obejrzenia pochówków, polecili mi odwiedzić cmentarz-wizytówkę Altan Olgii na wschód od Ułan Bator. To miejsce spoczynku osób zasłużonych. Cmentarz ten bardzo różni się od cmentarzy „zwykłych ludzi”. Wiele grobów postawiono w stylu europejskim (np. kamienne pomniki lotników zdobią śmigła czy miniaturki samolotów). Kilka nagrobków odlano z betonu lub zwieńczono ziemnym kopcem.
Przekonuję się jednak, że największą i najciekawszą nekropolią jest cmentarz Naran (co po mongolsku oznacza „słońce”). Leży w południowo-zachodniej części miasta. Aby do niego dojechać, musiałem zatłoczonym mikrobusem dotrzeć do podłej dzielnicy jurtowisk zwanej Ich Naran. Tu kończą się publiczne środki transportu. Nawet taksówkarz nie chciał dowieźć mnie do samego cmentarza. Zatrzymał się za ostatnimi domostwami, gdzie zaczyna się wysypisko śmieci. Za nim znajduje się „pusta” kilkukilometrowa strefa. W końcu docieram do Naran – nieregularnego skupiska grobów rozrzuconych na kilkunastu hektarach pofalowanej pagórkami ziemi.
Już sam wybór miejsca na cmentarz może Europejczykowi wydać się szokujący. Kondukty żałobne wyruszające z miasta muszą przejechać (a zwyczaj nakazuje jechać bardzo powoli) drogą pośród stert śmieci (co dla żałobników nie jest niczym niestosownym). Mongołowie udają się na cmentarz tylko w razie niezbędnej konieczności: na pogrzeb oraz w 49. dniu po śmierci bliskiej osoby.
Mongolski pochówek łączy stare buddyjsko-animistyczne zwyczaje ze wzorami współczesnymi. To, ogólnie rzecz biorąc, ceremonia wynoszenia zmarłego w odludne miejsce. Ciało układa się głową na północ, ściąga z niego ubranie, a nagie zwłoki naciera masłem i pozostawia na południowym stoku cmentarnego pagórka. Tłuszcz ma przyciągnąć dzikie zwierzęta. Wierzy się, że im szybciej ciało zostanie przez nie zjedzone, tym lepszym człowiekiem był w doczesnym życiu zmarły. Dusza musi znaleźć sobie nową powłokę, lecz zanim to nastąpi, przestaje odróżniać dobro od zła i krąży po świecie, czasem szkodząc żyjącym. To dlatego Mongołowie uciekają od opowieści o śmierci i od cmentarzy. A kiedy muszą się tam pojawić, przy wyjściu powinni się rytualnie oczyścić: przejść przez dym, wytrzeć ręce (najlepiej spirytusem i mlekiem) albo choćby zapalić zapałkę i poczekać, aż cała spłonie. Stare obyczaje w miastach zanikają, ale na prowincji wciąż się je kultywuje.
Zdarza się, że pasterze zamieszkujący peryferie lub bliskie okolice miasta przeganiają przezeń swoje stada. Widziałem krowy, które grzebały rogami w świeżych kopczykach mogił. Nie wzbudzało to specjalnie zainteresowania ani osób pilnujących cmentarza, ani samych pasterzy.

Czas ruszyć w step szeroki. Wsiadamy ze znajomymi do najpopularniejszego tu środka transportu po bezdrożach, niezbyt wygodnego, ale niezniszczalnego rosyjskiego UAZ-a. Na granicach miasta stoją rogatki ze szlabanami (podróżni muszą okazać dokumenty, tutaj też pobierana jest opłata za wjazd do miasta). Wyznaczają koniec zabudowań – jurt i niesolidnie skleconych domków – i początek świata dzikiej lub ledwo okiełznanej przyrody. Stada koni, owiec, kóz i włochatych jaków stają się miłym oku elementem kraj-obrazu. Kilka godzin za miastem przy wyjeżdżonych przez auta ścieżkach zwanych szumnie drogami zaczynają się pojawiać orły, orłosępy i myszołowy. Siedzą na poboczach dróg, nie zwracając zupełnie uwagi na mijające ich w odległości kilku metrów metalowe pudła, próbują łapać wystraszone przez nas gryzonie.
Podróżujący w tym samym kierunku zbijają się w dwu-, trzysamochodowe grupy, co ułatwia przetrwanie w trudnych warunkach. Od pierwszego dnia w trasie zdarzają się przypadki wzajemnego wyciągania z błota i naprawiania samochodów. O ile mogę jeszcze wyobrazić sobie umiejętność zdobycia lub wykonania brakującej części do samochodu, np. wycinanie jej z puszki po konserwach, o tyle orientacja kierowców w terenie jest dla przeciętnego Europejczyka wiedzą tajemną. Trudno powiedzieć, jak odnajdują drogę w plątaninie ścieżek, ogromnej przestrzeni pod nieobecność drogowskazów oraz wyraźnych punktów orientacyjnych. A gdy nawet kierowcom brakowało przekonania, którędy jechać, zawsze mogli liczyć na mieszkańców jurt, białych wysepek co jakiś czas pojawiających się na horyzoncie.
Po całym dniu jazdy przez zielony step szczęśliwi i głodni trafiamy do guanzu – jurty przerobionej na przydrożną gospodę. Nie przeszkadza nam nieskomplikowane menu i dość kontrowersyjna czystość otoczenia. Wszystkich zaciekawia toaleta – dziura w ziemi osłonięta z trzech stron lekko powiewającym brezentem zawieszonym na palikach. Z czwartej strony otwarte wejście pozostawia cudowny widok na niedalekie pasmo górskie. Jak się później okazało, to „coś”, co przypominało toaletę, było absolutnym luksusem, szczególnie w płaskim, pozbawionym drzew terenie.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej, w innej jurcie, mamy nocleg. Zanim wpuszczono mnie do środka, wysłuchałem wykładu podstawowych zasad poruszania się po pomieszczeniu. Nie wolno mi nadepnąć na próg, zaś w środku należy zająć odpowiednią strefę: męską, żeńską lub przeznaczoną dla gości. Po pomieszczeniu można się poruszać tylko zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Zostałem też pouczony, by nie wyciągać nóg w stronę ognia i nie wrzucać do niego śmieci, ponieważ jest to odbierane jako wielka obraza gospodarzy. Dowiedziałem się też, że jurty tradycyjnie ustawia się drzwiami „do przodu”, czyli na południe. (Dla Mongoła „iść do przodu” oznacza po prostu „iść na południe”). Zmęczeni natłokiem wrażeń rozkładamy się ze śpiworami na drewnianej podłodze. Rano gospodarze szykują dla nas konie z tradycyjnymi, wysokimi drewnianymi siodłami.
Jazda na takiej konstrukcji jest dla początkujących dużym przeżyciem, niekoniecznie przyjemnym, objawiającym się siniakami na udach. Dopiero próby galopu w pozycji stojącej pozwalają docenić urok konnej jazdy.


Mija kolejny dzień podróży, krajobraz zmienia się ze stepowego w półpustynny i w pustynię. Coraz rzadziej spotykamy białe plamy jurt. Dostrzegam za to wielkie gobijskie półdzikie wielbłądy. Docieramy w końcu do Jolyn am, wąwozu na pustyni, który swoją nazwę i specyficzny mikroklimat (nawet latem zalega tam gruba warstwa lodu) zawdzięcza długiemu, wąskiemu kształtowi: po mongolsku jolyn am oznacza „dziób sępa”. Niedaleko stąd znajduje się największa pustynna atrakcja Gobi: wysokie na 300 m wydmy Chongoryn els.
Następnego dnia udajemy się do Bayandzag. Po krótkim spacerze docieramy do miejsca, w którym z różowopomarańczowych piasków wyłaniają się wielkie kości dinozaurów. Wrażenie jest niezwykłe. Stąd kierujemy się na północ, ku zielonym przestrzeniom. Mijamy majestatyczne, dzikie góry i w końcu docieramy do malowniczej doliny rzeki Orchon, nad którą narodziła się cywilizacja mongolska. Biegnąca tędy droga prowadzi do Karakorum, Charchorin, dawnej stolicy imperium Czyngis-chana.
Po kilkunastu godzinach podróży przekonuję się, że po pełnym ongiś przepychu i potęgi Karakorum zostało niewiele. Na kopii starej ryciny na mongolskim banknocie widnieje stojąca niegdyś na środku miasta fontanna, z której spływały mongolska wódka archi, wino czy kumys. Dziś w miejscach dawnych bram wjazdowych do miasta stoją jedynie wielkie, kamienne żółwie, symbole wieczności. Najciekawszą pozostałością po Karakorum jest klasztor Erdenedzuu chija zbudowany z gruzów miasta.
Kolejnym naszym celem jest położone wśród wulkanicznych szczytów Białe Jezioro, Terchijn Cagaan nuur. W drodze do niego mijamy spore miasto Cecerleg (dobry punkt do uzupełnienia zapasów i wymiany pieniędzy). Niestety, nasze samochody grzęzną w błocie. Ulewne deszcze  zmuszają nas do postoju, więc decydujemy się na awaryjny nocleg na zapleczu przydrożnego sklepu. Rano ruszamy dalej. Najpierw docieramy do Horgo – krateru wygasłego wulkanu, na który wytrwale się wdrapujemy. Podziwiamy z góry dziwne kształty, które powstały z zastygłej lawy.
Po niecałej godzinie osiągamy kres wędrówki na zachód: z położonej na wzniesieniu drogi widać piękny brzeg jeziora Terchijn Cagaan nuur. W jego wodach pływają wielkie ryby, które udaje nam się kupić na obiad. Miłe urozmaicenie monotonnej diety. Okolice jeziora to najchłodniejsze miejsce naszej wyprawy. Mimo dogrzewania się przy palenisku w jurcie budzę się skostniały z zimna.
Z ciężkim sercem zaczynamy ponaddwudniowy powrót do Ułan Bator. Nad jeziorem Ögij nuur chcemy zrobić kulinarną przyjemność naszym kierowcom – od kilku dni narzekają, że „od chleba bolą ich brzuchy”, a na nasze puszki rybne patrzą z odrazą. Gospodarzem pięknej, przestronnej jurty, u którego kupiliśmy mięso na ucztę, jest dumny właściciel strzelby do polowań na świstaki. Zanim dobijemy targu, żąda od nas sfotografowania siebie ze strzelbą i dziećmi w tle, uważnie sprawdzając, czy ujęcie jest takie, jak należy. Mięsem okazuje się biegająca w stadzie owca. Kierowcy biorą sprawy w swoje ręce. Mongolski sposób zabijania owcy Europejczykom wyda się drastyczny. Zwierzę kładzie się na plecach, rozcina brzuch na szerokość ręki, wkłada dłoń do środka i zaciska aortę. Zwierzę umiera w kilka sekund. Kawałki mięsa zostają zamknięte w metalowej bańce z dodatkiem rozgrzanych kamieni. Całość wędruje do ogniska z wysuszonego nawozu (w którym wcześniej rozgrzewały się kamienie). Po dwóch godzinach posiłek jest gotowy, a kierowcy szczęśliwi. My wracamy do konserw rybnych. Aby nie urazić ucztujących, częstujemy się kilkoma kawałkami – mięso okazuje się całkiem niezłe!
Zanim dotrzemy do Ułan Bator, odwiedzamy jeszcze rezerwat dzikich koni Przewalskiego, przez miejscowych
nazywanych tahi. Gdy wreszcie wjeżdżamy do stolicy, zaczynam rozumieć szok kulturowy, jaki przeżywają mieszkańcy prowincji, którzy odwiedzają to miasto. Ułan Bator jest wyspą cywilizacji w oceanie dzikiej mongolskiej przyrody. Czas wracać do domu.
Mongolskie zwyczaje

■ W Mongolii nie określa się płci kilkuletnich dzieci. Zgodnie z dawnymi wierzeniami jeszcze nie mają one duszy i znajdują się w etapie przejściowym, narażonym na atak złych mocy. Kilkuletni chłopcy noszą długie, czasem spięte w kucyki włosy, biegają ubrani tak samo jak dziewczynki. Unikanie nazywania płci, a nawet wypowiadania imienia dziecka pozwala chronić je przed złymi duchami.
Ten niebezpieczny stan kończy się postrzyżynami, gdy maluch ma trzy–pięć lat. Wówczas odbywa się również inicjacja jeździecka i wręczenie pierwszego tradycyjnego stroju deel. Dziecku zostaje także przydzielone jego męskie lub żeńskie miejsce w jurcie.
Kolejną przemianę przechodzą 9-latki. Dziecko otrzymuje talizman, z którym nie rozstanie się do końca życia.
Małżeństwa zawierają już 16–17-latki. Zgodnie z tradycją po zaślubinach dziewczyna opuszcza swoją rodzinę i przeprowadza się do domu rodzinnego swojego mężczyzny.
■ Podczas święta Cagaan sar każdy Mongoł staje się starszy o rok. Święto jest jednocześnie rytualnym zakończeniem mroźnego okresu zimy oraz rozpoczęciem nowego roku. W Cagaan sar z rana Mongołowie wróżą ze specjalnych kawałków owczej kości. To jednocześnie gra, w której wyrzucane kostki symbolizują konia, owcę wielbłąda lub kozę. Według noworocznego zwyczaju najlepiej jest wyrzucić cztery kostki oznaczające to samo zwierzę; wtedy następny rok będzie udany. Zaś przychylność duchów opiekuńczych w rozpoczynającym się roku zapewnia się, ofiarowując im wódkę (gospodarz skrapia trunkiem jurtę).
W święto Cagaan sar rodzina i znajomi przychodzą do siebie w odwiedziny. Wierzą, że im więcej ugoszczą ludzi, tym lepszy będą mieli nadchodzący rok. Odwiedzający przekazują sobie hadak, szarfę dobrych życzeń. Mężczyźni uroczyście częstują się wzajemnie tabaką.
■ Mongołowie słyną z gościnności. Do jurt innych rodzin wchodzą bez skrępowania. Obcy przybysze traktowani są z pobłażliwością, jednak powinni szanować obowiązujące wśród gospodarzy zwyczaje (m.in. sposób poruszania się po jurcie czy szacunek dla ognia). Dowodem hojności Mongołów jest poczęstunek ich największymi przysmakami – mięsem upolowanego świstaka (tarbagana) czy jedną z najtłustszych porcji mięsa znajdującą się u nasady ogona owcy. Do picia zacnemu gościowi serwuje się soloną zieloną herbatę z tłustym mlekiem.

Naadam – ostra rywalizacja
■ Święto narodowe Naadam co roku w lipcu przyciąga do Ułan Bator tłumy ze wszystkich zakątków Mongolii. Jego pełna nazwa, erijn gurwan naadam, oznacza trzy ulubione gry mężczyzny: zapasy, wyścigi konne i łucznictwo (teraz jednak do rywalizacji łuczniczej stają też kobiety). Kiedyś zawody te były wyrazem radości po zwycięskiej bitwie, obecnie są sportową rywalizacją i świętem narodowym. W strojach i zachowaniu uczestników jest wiele  elementów rytualnych i symbolicznych.
■ Główną atrakcją Naadamu są tradycyjne zapasy. Zawodnicy walczą bez podziału na kategorie wagowe, więc drobny chłopiec może siłować się z postawnym mężczyzną. Zmagania trwają tylko jedną rundę. Przegrywa ten, kto pierwszy się podeprze albo przewróci na ziemię. Zwycięzcy walczą ze sobą aż do wyłonienia najlepszego, który otrzymuje tytuł Arslan („Lwa”).
■ W wyścigach przez step na dystansach nawet ponad 30 km udział biorą setki koni prowadzonych zwykle przez dzieci (by dżokej był jak najlżejszy). Właściciele koni przed gonitwą wypowiadają nad głowami zwierząt zaklęcia.
■ Łucznicy strzelają z łuku tradycyjnie wykonanego z rogów zwierząt lub z drewna; cięciwa jest
zrobiona z nici jedwabnej lub ścięgien zwierząt. Nie strzelają do zwykłej tarczy, lecz do ustawionych na sobie koszyczków. Strzał oceniają sędziowie. Gdy jest udany, wyśpiewują słowo zaklęcia uuchaj (tzn. „oko byka”), które ma odstraszać złe duchy.