Ciudad de Mexico – największe miasto świata. Podobno żyje tu 30 milionów ludzi. Ale któż to sprawdzi, kto policzy? Codziennie przybywają nowi. Tysiącami. Jedni na stałe, inni na trochę, jeszcze inni na jeden dzień – wszyscy za chlebem. Wielu z nich oficjalnie mieszka w innych miastach. Wielu nie mieszka nigdzie – nie mają dokumentów, nie potrafią czytać – ot, tułają się z miasta do miasta, z dzielnicy do dzielnicy...

Układ ulic w mieście Meksyk to klasyczna kratownica. Zapraszam Państwa na przechadzkę wokół jednego kwartału ulic w nie najlepszej części miasta, ale i nie najgorszej – to bardzo pouczające. Wcześnie rano wyszedłem przed dom i ruszyłem w prawo, do najbliższego rogu. Tam przywitałem się ze znajomym kawiarzem. Stoi tu, odkąd pamiętam. Ma drewniany, kolorowy wózek, a w nim stadko termosów i różne dodatki: cukier, cynamon, kardamon, likiery, rum...

– Hola, gringo, jak się masz? Ty znowu tutaj? – poznał mnie od razu, choć nie widzieliśmy się kilka lat.
– Jak widzisz, amigo. A ty wciąż tutaj?
– Ano! Dwudziesty rok. Lubię to miejsce i już się chyba nigdzie nie ruszę.
– A ja lubię twoją kawę.
– Mam zrobić jak zwykle dwie?
– Lej, nie pytaj, przecież wiesz.
Po kilku chwilach rozmowy wziąłem moje dwie kawy (w jednorazowych kubeczkach z gliny! – wynalazek meksykański) i ruszyłem dalej.


– Hola, gringo. Jak się masz? – poznała mnie od razu.
– Twoja kawa, Dona Carmelita. Smacznego. Kawiarz dolał nam trochę rumu, bo dzisiaj zimno.
Dona Carmelita wzięła ode mnie gorący kubeczek i zaczęła sobie o niego grzać zgrabiałe dłonie. Podsunęła mi nowy kawałek grubej tektury i kazała usiąść obok siebie. To nasz rytuał – ja załatwiam kawę, ona tekturę do siedzenia.
Carmelita jest żebraczką. Przyjechała do miasta Meksyk za chlebem. Jej mąż był żołnierzem. Pewnego dnia dowiedziała się, że miał wypadek i nie wróci. Niepiśmienna dziewczyna z wioski nie wiedziała, że ma prawo ubiegać się o odszkodowanie, o rentę na dzieci... Nie wiedziała nic, nie umiała nic i nie miała nic. Jej pierwszy dzień w mieście Meksyk był także moim pierwszym. Poznaliśmy się właśnie na tym rogu. Przyniosłem jej wtedy kawę, tak jak dziś.
– Dona Carmelita...?
– Tak, gringo?
– Dlaczego od 20 lat siedzisz właśnie tutaj?
– Bo to szczęśliwe miejsce. To był mój pierwszy dzień, byłam zrozpaczona, nie wiedziałam, co robić, gdzie iść, a ty mi przyniosłeś kawę i bułki dla dzieci. Pomyślałam wtedy, że tu mieszkają dobrzy ludzie.
– Ale czemu zostałaś tak długo?
– Tutaj mam co jeść. A gdybym poszła gdzie indziej, to kto wie...
Po kilku chwilach rozmowy z żebraczką wstałem, skręciłem w prawo, za róg, i ruszyłem do następnej przecznicy, gdzie wprost na chodniku leżała sterta owoców.


– Hola gringo! Ile to cię nie było, rok? Długo tym razem zostaniesz? A może wreszcie na zawsze, co?
– Jeszcze nie teraz, ale już niedługo.
– Sok z pomarańczy, tak? Bez lodu? Już wyciskam. Wypijesz z jajkiem?
– Nie, nie!
– Cha! Cha! Przecież pamiętam. Tak tylko żartowałem. (W Meksyku na śniadanie pija się sok z pomarańczy z surowym jajkiem. To tutejszy odpowiednik fast foodu).
Pogadaliśmy jeszcze chwilę. O życiu, polityce, cenach... Wypiłem dwa soczki, potem skręciłem za róg i wylądowałem z powrotem pod drzwiami mego domu.


Tak to, kiedy jestem w mieście Meksyk, co rano okrążam pewien kwartał ulic – mniej więcej 100 x 100 metrów. Zajmuje mi to godzinę. Wracając, jestem już po kawie, po śniadaniu i... wiem o tutejszym życiu tyle, ile przeciętny człowiek dowiaduje się, czytając poranne gazety. A może nawet trochę więcej...