Po prostu życie

Na każdym kroku słyszę narodowy kostarykański slogan: pura vida! Znaczy to mniej więcej tyle co „po prostu życie”, ale w ustach optymistycznych Ticos, jak sami siebie nazywają mieszkańcy, zamienia się w pozytywny komentarz, który można wykorzystać w każdym momencie rozmowy. Co słychać? Pura vida! Dużo pracy? Pura vida. Ale jest pięknie – pura vida!
 

Tak gawędzimy sobie z pasażerami w drodze do La Fortuny. Po czterech godzinach jazdy zza wzgórz wynurza się idealny stożek wulkanu Arenal i na dobre zapominam o zakurzonej stolicy San José. Na niewielkim terytorium Kostaryki znajduje się pięć czynnych i ponad sto wygasłych wulkanów. Ze szczytu Arenal jeszcze kilka lat temu codziennie spływała lawa. Teraz widać „tylko” buchający z wnętrza krateru dym. To nie znaczy, że wulkan wygasa, uspokaja jeden z pasażerów. Po chwili dodaje: – On tylko śpi.
 

La Fortuna to niepozorne miasteczko, jakich wiele w Ameryce Środkowej. Jednak jej położenie – o krok od parku narodowego – sprawia, że osada jest doskonałą bazą wypadową do wycieczek po okolicy.
 

Następnego dnia o świcie furgonetka zabiera mnie do stadniny. Chwilę później z grupą hostelowych gości jedziemy konno przez las, brodząc w strumieniach, co jakiś czas uchylając się od zwisających nisko konarów. Przy wejściu do rezerwatu konie zostają, a my pieszo ruszamy dalej. Wkrótce docieramy do wiszącego mostu, kołyszącego się lekko nad wąwozem porośniętym zielenią. Z oddali słychać nieustanny huk.
 

75-metrowa Catarata La Fortuna to wstęga spienionej wody, która z ogłuszającym hukiem wpada do jeziorka wśród skał. W duchu poganiam turystów na ścieżce przede mną, bo chcę jak najszybciej zanurzyć się w jeziorze. Ożywcza lodowata woda to idealna nagroda po wyboistej drodze z miasteczka.
 

La Fortuna jest już popularnym celem wycieczek. Znacznie mniej osób spotykam na szlaku do laguny Cerro Chato, który zaczyna się właśnie nad wodospadem. Stroma błotnista ścieżka nad jeziorko w wygasłym kraterze wulkanu prowadzi przez gęste zarośla tzw. lasu mglistego. Szybko przekonuję się, że to idealne określenie. W soczyście zielonej dżungli panuje półmrok. Chłodna mgiełka sprawia, że widoczność sięga kilkunastu metrów, a ja czuję, jakbym wspinała się wewnątrz chmury. Ciszę przerywa tylko świergot ptaków i porykiwania wyjców gdzieś nad głową.
 

Przemoczona do suchej nitki docieram wreszcie nad jezioro. Paru chłopaków huśta się na lianach nad taflą wody, inni wskakują wprost do turkusowej laguny. Zarośla mglistego lasu wokół tworzą zbitą ścianę zieleni. Po raz kolejny w Kostaryce czuję się jak na końcu świata.
 

Kilka godzin mozolnego zejścia i jestem z powrotem w La Fortunie. Zmęczone mięśnie najlepiej porządnie ogrzać, dlatego, chociaż kleją mi się oczy, zgadzam się na wieczór w gorących źródłach. Dzięki wysokiej temperaturze podziemi wulkanu w okolicy jest ich mnóstwo. I można znaleźć wariant na każdą kieszeń: od luksusowych spa po te, w których spotyka się backpackerów i miejscowych.