Za oknem pociągu już od dwóch dni żółta trawa. Czasami tylko dla odmiany ogołocone place ziemi laterytowej, tak pomarańczowej, że aż razi w oczy. Kazachskie stepy są płaskie jak deska do prasowania. Ni krzaka, ni cienia, ni studni, tylko regularnie rozmieszczone słupy telegraficzne. Gdzieniegdzie tylko posadzone pod linijkę topole albo brzózki, żeby wiatr ziemi uprawnej nie wydmuchiwał. Pociąg z Pietropawłowska do Ałma-Aty jedzie dwa dni i dwie noce. Wagony przypominają „szuflandię”, ludzie w szufladach, bez przedziałów i klas. Dziesiątki łóżek w rzędach, piętrowo. Na przestrzał składu ciąg materaców, w korytarzach samowary na herbatę. Kiedy na 10–20 min nasz „Orient Express” zatrzymuje się na stacjach, pasażerowie wyskakują na peron po zaopatrzenie. Przy torach stoją babuszki z przenośną garkuchnią. Są tam pierożki z kapustą, z ziemniakami, kwas chlebowy, pajdy ze smalcem ze skwarkami. Na jednym z przystanków widzę stojącą na bocznym torze wielką starą lokomotywę. Na przedzie ma czerwoną gwiazdę niczym diadem na czole. Jakby czas się zatrzymał na ZSRR. KAZACHSTAN JEST DZIEWIĄTYM CO DO WIELKOŚCI KRAJEM NA ŚWIECIE. Od Polski jest osiem razy większy. Leży w sercu wielkiego eurazjatyckiego stepu rozciągającego się od Mongolii aż po Węgry. Stepy i półpustynie zajmują obszar wielkości mniej więcej Europy Zachodniej. Pustka i odosobnienie powodowały, że carowie i przywódcy sowieccy traktowali te tereny jako idealne miejsce na zsyłkę niewygodnych ludzi. Step stał się więzieniem bez krat dla Dostojewskiego, Trockiego, Sołżenicyna. Szczególnie upodobał go sobie Stalin. Tu wysyłał tysiące prześladowanych. Rosjanie wyrzucali z bydlęcych wagonów tłumy zesłańców w nagi step. Tworzyli toczki rozmieszczone co równe 4 km. Komandir wbijał kołek w piach. Toczka znaczy kropka, czarny punkt na żółtej połaci mapy. Żeby przetrwać zimę w takiej toczce, zesłańcy budowali jamy jak lisy. Szałasu nie było z czego sklecić. Wykorzystywali saman (cegły formowane z gliny i słomy), a żeby nie umrzeć z zimna, palili kiziakiem, czyli zeschłym krowim łajnem. Głodowali nawet wtedy, kiedy w stepie zaczęły powstawać kołchozy. Teraz w miejscu dawnych toczek leżą wsie o kosmicznych nazwach, jakaś: Pierwomajka, Tamaszenka, Kamienka, Nowa Kijewka… A Kazachowie i Polacy nadal mówią po staremu: „ja była w szkole w toczce szóstej”, „na msze ja poszła do toczki ósmej”, „jadę na piątkę”. WIADRO WÓDKI TO NIE PICIE, TYSIĄC KILOMETRÓW NIE ODLEGŁOŚĆ, mówią w Kazachstanie. I jest w tym dużo prawdy. Z Korniejewki (w obwodzie kustanajskim) udaliśmy się gazmobilem (zdezelowanym gazem) do Tonkaszurówki. To około 40 km. Droga prosta jak strzała, nie ma zakrętów czy zawijasów, można nastawić autopilota i iść spać. Szarańcza leci na wysokości przedniej szyby, stukot, łomot zderzających się korpusów, wycieraczki nie nadążają pracować. Kierowca musi przystawać co kilka kilometrów, żeby oczyścić wlot chłodnicy oblepiony mazią od insektów. Dalej idziemy jakieś 18 km przez step, pieszo, do wsi Oziernoje. W temperaturze dochodzącej do 40°C, na przełaj przez chaszcze wyschniętej, pożółkłej trawy. Szarańcza nas nie opuszcza, każdemu towarzyszą unoszące się nad głową ruchliwe roje. Szumią jak silniczki modeli samolotów. W krajobrazie pustka, żadnego punktu odniesienia. Otchłań: żółty ocean, niebieskie niebo. Z przodu i z tyłu nagi horyzont. Wydawałoby się, że to zwyczajna płaska powierzchnia, na której nic nie ma, a po powrocie tęskni się właśnie za tym widokiem. Po trzech godzinach marszu docieramy do Oziernoje. Leży 25 km od asfaltowej drogi, 70 km od kolei, 120 km od lotniska. Kiedy do Oziernoje w 1936 r. przyjechali Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini, Kazachowie, Polacy, Niemcy i Ingusze, nigdzie nie było źródła i ani jednej studni. Pięć lat później, w marcu 1941 r., powstało jezioro! Po ostrej zimie, dużych opadach śniegu i po nadejściu wczesnej wiosny woda spływała strumieniami ze stepów. I w ciągu trzech dni powstała w stepie „kałuża” o długości 5 km i głębokości 7 m. Ale skąd w bajorze wzięły się karasie? Tego nikt nie potrafi wytłumaczyć. Najstarsi mieszkańcy twierdzą, że ryby pojawiły się, bo ptaki w dziobach przyniosły ikrę. Do Oziernoje przyjeżdżały ciężarówki z Czkałowa, a nawet przylatywały kukuruźniki z odległej o 800 km Karagandy. Ta ryba w 1941 r. była jak manna z nieba. Jezioro to się pojawia, to znika. Wysychało po wojnie dwa razy i w jego miejscu orano ziemię i siano zboże. Na początku lat 90. dno wyschło aż do popękanej ziemi, a rok później znowu przez step popłynęła rzeka, która wypełniła jeziorne brzegi. Na pamiątkę cudu powstał pomnik Matki Boskiej z rybą w dłoniach. To pielgrzymka Polaków z Poznania przywiozła figurę. Z daleka majaczy biała wieża z krzyżem. Kazachowie wysychające okresowo jezioro nazywają Seseköl, czyli „śmierdzące”, od fetoru, jaki czuć przy brzegu. Polacy nazywają je Jeziorem Galilejskim.


STOJĘ W PROGU KAZACHSKIEGO DOMU. Zmęczona, prosto  z drogi. Gościnni gospodarze od razu przygotowują herbatę i ścielą łóżko. Nie pytają nawet, kim jestem. Pokój ma wystrój jurty, tonie w żywych kolorach dywanów, haftów, poduch i skór. Pierwszy łyk gorącego napoju, oblewają mnie błogość i poczucie bezpieczeństwa, mam dach nad głową. Herbata po kazachsku to szaisah: gorąca, mocna, aromatyczna, gorzka. Gospodarz, żeby ją ochłodzić, dolewa mi mleka, ja, żeby złagodzić, dogryzam cukier w kawałku, „w prikusku”. Przedstawiam się: „Ja żurnalist, ja prijechała iz Polszy”. Nazajutrz zabierają mnie do swoich krewnych na fetę. Na nowosielje. To przyjęcie rodzinne, taka parapetówka. Najpierw program artystyczny, Kazach w narodowym stroju przypominającym ozdobny szlafrok wygrywa różne melodie na dwustrunowym instrumencie zwanym dombra. Struny zrobione są z żyły konia. Nagle słyszę znajome dźwięki, Kazach wygrywa Pożegnanie z ojczyzną Ogińskiego. Gula staje mi w gardle. Nakryto do stołu. Rozchodzi się zapach baraniny. Dzisiaj spróbuję narodowej potrawy – beszbarmaku, czyli specjalnie przyrządzonego barana. Dziadek, najstarszy z rodziny, dzieli na części głowę zwierzęcia, która podobno jest największym przysmakiem. Najbardziej szanowanym spośród gości gospodarz przydziela na talerzu wybraną część z odpowiednim specjalnym życzeniem. Najważniejszemu daje na talerzu oko i życzy: „Abyś bacznie obserwował otoczenie”. Potem częstuje uchem: „Żebyś uważniej słuchał swojego pryncypała”. Ucina nos, a dokładnie ryj z nozdrzami. I zmierza do mnie! Z uśmiechem na twarzy życzy: „Abyś poczuła zapach stepu!”. Staram się swój miękki, delikatny, soczysty kawałek, wyjątkowy kawałek baraniny jeść ze smakiem i z godnością jako wyróżniony gość. Czas na alkohol, zaczynają się toasty. Bo to nowosielje, a nie jakaś zwykła libacja z bimbrem; toasty muszą być. Gospodarz z szacunkiem udziela głosu pierwszemu biesiadnikowi. Ten mówi, kładąc rękę na sercu. Składa życzenia pomyślności dla domu i rodziny, wymienia wszystkich domowników z imienia, żeby się powodziło. Teraz moja kolej. Wystarczyło się otworzyć, być prawdziwym i mówić od serca. KAZACHSKA BANIA JEST MOKRA I BARDZO GORĄCA. Zbudowana z drewnianych bali układanych na zrąb, z kominem na dachu. Najlepiej, jak stoi nad brzegiem rzeki albo jeziora. Ta, do której zostałam zaproszona, stoi po prostu na podwórku, koło domu, w stepie. Rozpoczynamy rytuał. Duży kocioł wody grzeje się na ogniu, szybko przekonuję się, czym się różni od fińskiej. Jest więcej pary, biało, mlecznie, zawiesiście, nożem można kroić. Mój kompan rozgrzane kamienie polewa piwem rozcieńczonym z wodą. Tłumaczy: jak polejesz samym piwem, pojawia się zapach spalonego chmielu, a jak piwem rozrobionym z wodą – świeżego chleba. Ach! Od razu czuję się głodna.
Wołodia wyskakuje po coś na zewnątrz, wraca ze świeżo zerwanymi brzozowymi witkami w garści. Zaczyna się nimi okładać, zachęcając, bym robiła to samo. To pozwala jeszcze bardziej wymasować i zrelaksować ciało. Dodatkowo uderzenie miotłą powoduje, że zwiększa się temperatura powietrza i para bardziej dociera do ciała. Więc i ja uskuteczniam to „samobiczowanie”. Ale Wołodia przynosi jeszcze lepsze witki. Miotełki z choinek. Smarujemy ciała miodem. Gdy wsiąknie, znowu się okładamy. Teraz już trudniej wytrzymać, igły kłują! To taki naturalny peeling i masaż. Gospodarze robią sobie zapas takich miotełek z bierozki na zimę, suszą je na poddaszu. Potem przed pójściem do bani wystarczy zaparzyć je w gorącej wodzie, liście miękną i są gotowe do użycia. Na koniec oblewamy się kubłem lodowatej wody. Podczas zimy można wyskoczyć na zewnątrz na śnieg i dać nura w zaspę. Teraz Wołodia zaprasza mnie do przedsionka, tzw. priedbanak. To ci niespodzianka dla umęczonego ciała! Na stoliku wszystko, czego nam teraz trzeba: wódka, bimber, kiełbasa… Przypomina mi się tekst z Losu człowieka Szołochowa: poslje pjerwoj nie pakuszaju, czyli „po pierwszym nie zakąszam. Po wizycie w bani czuję się jak nowo narodzona”. „UWAŻAJ, KAZACHOWIE KRADNĄ KOBIETY”, SŁYSZĘ W AUTOBUSIE W BAŁCHASZU. To prawda, nadal obowiązuje tu tradycja porywania dziewczyny. Jak Kazach chce mieć żonę, ma ją sobie ukraść, dać za nią okup ojcu. Tyle że dziś wszystko jest wcześniej uzgodnione z rodzicami. Bałchasz leży na południowym wschodzie, pośród stepów i półpustyń. Jego największą atrakcją jest bazar. To symbol kultury Wschodu i uczta dla zmysłów: kolory, zapachy, bałagan, kazachski rap. Zaczynamy od jedzenia. Pieczone pierogi, pakowane w gazetę lub wyrwaną stronę z książki, to czubyriki. Moich kolegów bardziej kuszą wędzone sumy; jeden płat jest wielkości połowy człowieka. Taką suszoną na słońcu rybę (okonie, płotki, sandacze) w kawałkach podaje się tu do piwa. Odchodzimy od budek z jedzeniem, zanurzamy się w kolorowych tkaninach. Ku radości sprzedawców zaczynamy przymierzać lokalne stroje. Najpierw czapy różnego kalibru: od tiupitiejki, czyli okrągłej czapeczki, po te wysokie, futrzane, lisie, na zimę, zwane małachaja. Zachęcani przez Kazachów rozkręcamy się na całego: ja przymierzam kobiecą chałatę, kamizelę wyszywaną złotymi nićmi, potem haftowane suknie, welony. Koledzy fotografują się w ciapanach przypominających szlafroki. Przeglądamy się w kawałku rozbitego lustra, bo tylko takie jest na miejscu. Kiedy jestem wystrojona jak prawdziwa Kazaszka, koledzy jednogłośne stwierdzają: teraz to już na pewno cię w Bałchaszu ukradną.

 


Olga Dębicka

Dziennikarka, pisarka, podróżniczka. Autorka książek m.in. Marka Hłaski widzenie świata,  Fotografie z tłem. Publikowała od Dziennika Bałtyckiego  po Dialog Deutsch-Polnisches  Magazin, przez 12 lat  związana z portalem z portalem Wirtualna Polska. Obecnie od ponad 15 lat stały współpracownik National Geographic.

Laureatka nagród dziennikarskich i   literackich m.in.: Nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (Polski Pulitzer), wyróżnienie pod patronatem Nowego Dziennika z Nowego Jorku, Pro Libro Legendo, Grand Press, nominowana do Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarzy, uhonorowana Golden Pen Top Journalist Award 2015.

Prywatnie mama małoletniego Kosmy, mieszka w Gdyni.