Po latach penetrowania Europy osobowym samochodem i częstego nocowania na jego przednich siedzeniach teraz wykonujemy skok cywilizacyjny. W kamperze jest bowiem wszystko, czego zawsze nam brakowało w podróży. Możliwość robienia kawy i herbaty, ilekroć przyjdzie na to ochota, gotowania obiadów, brania prysznica, no i posiadania łóżka, bo wyspać się cała nasza czwórka (Szymon, Jola, Wojtek i ja) lubi porządnie. Wsiadamy więc do domu na kółkach i z entuzjazmem inaugurujemy tydzień cygańskiego życia. Martwi nas tylko jedno – podział obowiązków. Nikt nie chce sprzątać, gotować i opróżniać -nocnika-, za to wszyscy pragną siedzieć obok kierowcy, bo ten fotel jest najwygodniejszy.

15 Maja


Oczywiście, zaraz na pierwszym parkingu testujemy kuchenkę. Już z kubkiem herbaty w ręku, siedząc na kanapie przy stoliku i zachwycając się łanami krajowego rzepaku, wpadam na pomysł, że przez Niemcy przejedziemy lokalnymi drogami. I teraz zamiast pochłaniać przestrzeń na autostradzie, suniemy 40 km/godz. i zaglądamy ludziom przez firanki do domów. Moi towarzysze nie wykazują zrozumienia i kierownictwo wyprawy zostaje mi odebrane.

16 Maja

Budzimy się na stacji benzynowej gdzieś przy austriackiej granicy. A mieliśmy jechać całą noc! Cóż, ułatwienia w dostępie do łóżka demoralizują. Szybko jednak wybaczam chłopakom to opóźnienie, bo po raz pierwszy widzę Alpy w ciągu dnia, a nie nocą. Po raz pierwszy też czuję ich intensywny zapach. Czyżby tutejsi rolnicy użyźniali malownicze górskie doliny krowim nawozem? Zapach znika, gdy przekraczamy granicę Włoch, ale znikają też zwierzęta (do końca naszego pobytu nie zobaczyliśmy w tym kraju ani jednej krowy pasącej się na łące!). Dość jednak marudzenia, GPS właśnie nas poinformował, że zbliżamy się do celu, a jest nim region Trydent-Górna Adyga. W miasteczku Bressanone nerwowo rozglądamy się za parkingiem. Oczywiście, chcemy zatrzymać się jak najbliżej centrum. Ta sztuka udaje się nam za trzecim podejściem. Dopiero teraz możemy się odprężyć i docenić, jak malowniczo jest ono położone. Rozkwitło w dolinie Pusteria, choć gigantyczna ściana Dolomitów wygląda, jakby miała je za moment pochłonąć. A jednak Bressanone trwa od 1100 lat. Niestety, wszędzie panuje austriacka schludność. Kamieniczki są ukwiecone, elewacje odnowione, co zamiast autentyczności daje efekt patyny na nowym meblu.


Z Bressanone mkniemy do Bolzano, marząc o spotkaniu z Ötzim, Człowiekiem Lodu odnalezionym w latach 90 XX w. w okolicznych górach, a dziś spoczywającym w Muzeum Archeologicznym. Pisaliśmy o nim na łamach National Geographic, ale dopiero dziś zobaczę go z bliska. Zatrzymujemy się na peryferiach miasta przekonani, że gdy po raz piąty podejmiemy próbę zaparkowania w centrum, przejeżdżając obok kierującego ruchem policjanta, ten zatrzyma nas za podejrzane zachowanie.

Bolzano jest większe od Brixen i przez to mniej urokliwe. Wszędzie sklepy, sklepy i sklepy. Odnosimy wrażenie, że Włosi cały swój wolny czas spędzają na jedzeniu, robieniu zakupów i ćwiczeniach w siłowni (w przeciwnym razie nie prezentowaliby się tak dobrze w garniturach i sportowych ubraniach). Gubiąc kilka razy drogę, docieramy w końcu do muzeum. Co za pech! Spóźniliśmy się 15 minut. Ötzi ostatnich gości przyjął o 17.30 (audiencja kosztuje 8 euro). Nie pozostaje nam nic innego, jak pocieszyć się na bazarze przy Via Roggia. Stoją tam rzędy straganów z owocami, świeżymi i kandyzowanymi, które osładzają nam drogę powrotną.

17 Maja

O  6.00 rano budzi mnie dziwaczny, irytujący rechot – okazuje się, że tak właśnie śpiewają alpejskie ptaki. Odsłaniam rolety i... brak mi słów. Na kempingu agroturystycznym L ’Albero delle Mele za Trydentem (6 euro od osoby plus 7 za kamper) mogłabym zostać do końca wakacji, siedząc pod markizą, pijąc lemoniadę i kontemplując krajobraz. Stoimy na łące, a wokół nas niczym gigantyczne mury wznoszą się Dolomity. Ich szczyty toną we mgle, a zbocza pokrywają winnice i sady owocowe. W takich okolicznościach zjadam pierwszą podczas tej podróży jajecznicę na bekonie. Niestety, zaczyna padać i nawet wyśmienite śniadanie nie poprawia nam humoru. Mieliśmy cały dzień plażować nad jeziorem Garda... Szybka zmianą planów – jedziemy do Werony. Po drodze, dla kondycji, decydujemy się na mały trekking.


Twierdza Castello di Avio wznosi się nad sennym miasteczkiem, przez które właśnie przejeżdżamy. Dystans dzielący nas od zamku – mniej więcej kilometr. Szlak nie jest trudny, ale ja nie wiedzieć czemu zamiast sportowych butów mam na nogach klapki. Całą uwagę koncentruję więc na tym, żeby się nie poślizgnąć. Dopiero z bliska widzimy, że to, co z daleka wydawało się kompletne, jest po prostu dobrze zachowaną XII-wieczną ruiną. Przez chwilę krążymy między murami, oglądamy lochy i zaczynamy wspinać się na wieżę. Na jednym z jej poziomów, zwanym komnatą kochanków, dostrzegamy średniowieczne freski. Przedstawiają jakąś miłosną historię. W jej ostatnim lub pierwszym akcie rycerz na koniu całuję damę, a na innym ten sam rycerz kona przebity strzałą. Niestety, reszta odsłon tego dramatu została zniszczona. Zastanawiam się, dlaczego dawniej idealna miłość musiała była nieszczęśliwa i zwykle miała tragiczny finał?

Na werońską starówkę wchodzimy Ponte Pietra – najstarszym i najurodziwszym mostem tego miasta (parkujemy tuż obok niego, widząc, że stoi tam inny kamper). Historyczna część Werony właściwie leży na wyspie, gdyż rzeka Adyga odcina ją z trzech stron, uniemożliwiając terytorialną ekspansję. Z Verona-card (8 euro/os.) uprawniającą do wstępu do większości tutejszych zabytków wkraczamy w gąszcz uliczek szczelnie obudowanych kamienicami. Zwiedzamy kościoły, muzea, place i nagle wychodzimy na... imponujące, bardzo dobrze zachowane ruiny jednego z największych rzymskich teatrów (na trybunach mieścił 30 tys. widzów).

Prosto z teatru ruszamy na poszukiwanie domu Szekspirowskiej Julii. Gdy tam docieramy, czuję się oszukana. Widzę przeciętny budynek, do którego wiedzie równie przeciętna brama, za to pobazgrana od góry do dołu tysiącami wyznań miłosnych we wszystkich językach świata. Na podwórku pod słynnym, równie przeciętnym balkonem kłębi się tłum turystów, czekając, aż kolejna Julia pojawi się na nim, zapozuje do zdjęcia i zniknie, robiąc miejsce następnej. I tak w nieskończoność. Zwiedzam wnętrze domu, choć nie jest tego warte, a na koniec obmacuję mosiężny biust powabnej panny Capuletti, którym to czynem zapewniam sobie powodzenie w miłości. Domu Romea postanawiamy już jednak nie zwiedzać. Zamiast tego wracamy na uroczy Piazza dei Signori, gdzie niedaleko pomnika Dantego przy nocnych iluminacjach jemy kolację. Oczywiście, wszyscy zamawiamy pizzę i wino. Zły wybór – w porównaniu z tym, które nam zaserwowano, nawet nasze wina owocowe wypadają doskonale.


18 Maja

Dlaczego jedną z najwspanialszych bizantyńskich budowli sakralnych świata – bazylikę św. Wita w Rawennie – muszę oglądać w strugach deszczu? Przecież w maju we Włoszech miała być idealna pogoda. Na szczęście to, co najcenniejsze, skrywa ona w swoim suchym wnętrzu. Wybudowana w VI w. bazylika osiada i dziś znajduje się grubo ponad metr poniżej poziomu gruntu, dlatego nie wchodzimy, a schodzimy do jej środka. Nagle rozkwitają przed nami setki metrów kwadratowych ścian pokrytych wielobarwnymi mozaikami. Rozpoznaję na nich sceny biblijne i wydarzenia historyczne, w których biorą udział np. cesarz Justynian i jego żona Teodora. Są tu też girlandy z liści, pawie z ogonami otwartymi jak wachlarze, delfiny, lwy z wielkimi grzywami, brodzące czaple, a nawet mury Betlejem i Jerozolimy. Rawenna uchodzi za stolicę wczesnośredniowiecznej mozaiki i rzeczywiście w pełni na to miano zasługuje. Trudno tu przejść 100 m, by nie natknąć się na kolejne mozaikowe dzieło sztuki dawnej albo współczesnej. Nasz kamper zostawiliśmy pod wykonaną z mozaiki rzeźbą, w sklepach można kupić mozaikowe kolczyki, buty, bluzki, tapety i obrazy. Mozaikowa jest też karoseria fiata 500, który pręży się na wystawie jednego z salonów samochodowych przy głównym placu miasta. Kilka godzin wcześniej przez przypadek staliśmy się uczestnikami zlotu właścicieli i fanów tych małych samochodzików, przypominających rozmiarami dziecięce zabawki. Peleton złożony z kilkudziesięciu fiatów 500 przy dźwiękach klaksonów i trąbek wjechał na parking i zatrzymał się tuż obok nas, robiąc nam nieziemską frajdę.

Po odwiedzeniu atrakcji z Ravenna Visit Card (10 euro) czujemy, że czas na Adriatyk, choć pogoda nie zachęca do kąpieli. Pominę milczeniem nadmorską architekturę. Gdy zobaczyło się jedno miejsce to tak, jakby widziało się wszystkie. Zatrzymujemy się w miasteczku Cervia, tuż przy plaży, którą w całości osłaniają parasole. Co za szczęście, że podróżujmy poza sezonem. Nie niepokojeni brodzimy w ciepłej wodzie, zbierając wyrzucane przez fale kamyki i muszle. Połowa z nas wyznaje, że dla niej trasa właściwie mogłaby się już tu zakończyć. Jednak reszta nie ulega słabości i wkrótce ruszamy do Rimini, wielkiego kurortu nad Adriatykiem. Co nas podkusiło? Z każdym krokiem coraz bardziej czujemy, że tylko tracimy tu czas, przenosimy się więc do San Marino.

Nasz kamper sapie, ale dzielnie podejmuje wyzwanie. San Marino zajmuje bowiem pokaźnych rozmiarów wzgórze. W pewnym momencie Szymon oświadcza, że dalej już nie jedzie. Droga jest po prostu zbyt wąska i w każdej chwili możemy spaść. Zjeżdżamy na najbliższy parking. Przed nami po horyzont rozkłada się dywan wzgórz ozdobiony gdzieniegdzie wzorami miasteczek, wsi i autostrad, pod nami zaś jest… kilkusetmetrowa przepaść. Wychodząc na nocne zwiedzanie San Marino, na wszelki wypadek pod koła podkładamy kamienie. Pierwsze, co nas uderza po przekroczeniu bramy tego kamiennego miasta, to absolutna cisza i pustka. Chyba właśnie dzięki niej zakochujemy się w San Marino na zabój.

19 Maja

Dr Jekyll i Mr. Hyde. To, co widzieliśmy nocą, zupełnie inaczej wygląda za dnia. Pustkę wypełniły tłumy turystów, a wąskie uliczki stały się jeszcze węższe, po tym jak pootwierano wszystkie kramy i wypakowano schowane w nich dobra; setki skórzanych toreb, dziwacznych pamiątek, pasków, obrazów itd. A co gorsza, ekspedientki mówią do nas zdrastwujtie. Moja siostra jest oburzona. Zaczyna bacznie się sobie przyglądać i głośno zastanawiać, co zrobiła nie tak. Ciuchy czy makijaż? Uspokajam ją, że dla Włochów prawdopodobnie nasze języki są nierozróżnialne. Szybko jednak okazuje się, że w co drugim sklepie pracuje polska obsługa. To dzięki namowom rodaków nabywamy litry wina i kilogramy kawy, podobno najtańsze w całych Włoszech. Ale zanim obładowani torbami wrócimy do samochodu, pokonujemy jedną z najbardziej malowniczych tras tej wycieczki. Wzdłuż wzgórza, na którym leży San Marino, ciągną się potężne mury obronne. Można nimi spacerować i podziwiać imponującą panoramę okolicy. Jednak dziś tam, gdzie powinien znajdować się krajobraz, kłębi się mgła. Niezrażeni wkraczamy na szlak, który kilkanaście metrów dalej zamienia się w baśniową scenerię. Pokonując kamienny mostek, czujemy się tak, jakbyśmy spacerowali ponad chmurami.

Spędzić we Florencji tydzień to zbrodnia, bo samą Galerię Uffizi można zwiedzać kilka dni. My mamy na nią… jeden pełny dzień więc musimy się porządnie wyspać. Nocujemy na kempingu Michealangelo, z którego roztacza się cudowny widok na jedno z najwspanialszych miast świata.

20 Maja

Przeklęty i nieszczęsny rów – tak Dante opisał Arno, rzekę, która przepływa przez Florencję. Gdy idziemy wzdłuż obetonowanego brzegu w kierunku centrum, Arno wydaje się łagodna jak baranek. Właściwie to strumień wyłaniający się z krzaków. Więc tak wygląda żywioł, który w 1966 r. omal nie zerwał jednego z najpiękniejszych mostów świata?

Ponte Vecchio, bo o nim mowa, nie jest zwyczajną konstrukcją służącą do przerzucania ludzi z jednego brzegu na drugi. To średniowieczny pasaż handlowy zabudowany po obu stronach sklepami. Można tu kupić najpiękniejszą złotą biżuterię (ceny też są wyjątkowe). Dawno temu jubilerzy wyparli handlarzy ryb, rzeźników i garbarzy, gdyż zapachy towarzyszące tym zawodom drażniły nozdrza rządzących miastem Medyceuszów. Przez Ponte Vecchio i tłumy turystów z kolorowymi parasolami przebijamy się do Piazza della Signoria – głównego rynku Florencji, przy którym wyrasta ozdo-biony wysoką wieżą pałac Vecchio. Swego czasu mieszkał w nim książę Kosma I Medyceusz, jeden z najwybitniejszych władców tego miasta i jednocześnie hojny mecenas sztuki. Mijamy wystawioną przed pałacem galerię kopii posągów wybitnych rzeźbiarzy (prawdziwe znajdują się w muzeach). Są wśród nich Dawid Michała Anioła, Herkules i Kakus Baccia Bandinellego, Judyta i Holofernes Donatella i w końcu sam Kosma I dosiadający wierzchowca. Powoli przestaję się dziwić, że niektórzy wrażliwi turyści widząc te wspaniałe pomniki architektury, rzeźby i malarstwa, popadają w coś na kształt odrętwienia. Podobno notuje się przypadki wymagające hospitalizacji. Niestety, Galerię Uffizich, która mogłaby taki stan i we mnie wywołać, oplata kilometrowy ludzki wąż, zniechęcający nas do jej zwiedzenia.


Ruszamy więc w kierunku katedry Santa Maria del Fiore, czwartego pod względem wielkości kościoła na świecie. Moim zdaniem najpiękniejszego. Po to zresztą go zbudowano – by urodą i rozmachem przyćmił inne tego typu obiekty. Jego fasada i zewnętrzna elewacja to zachwycające dzieło sztuki, misternie inkrustowane białym, zielonym i czerwonym marmurem. A któż nie słyszał o jego gigantycznej kopule autorstwa Brunelleschiego, swego czasu przełomowym osiągnięciu sztuki budowlanej? Do środka katedry można wejść za darmo, ale olbrzymie wnętrze w przeciwieństwie do tego, co widzimy na zewnątrz, wydaje się przesadnie puste, a pokrywające kopułę freski autorstwa Giorgia Vasariego i Federica Zuccariego też nie zachwycają. Większość wyposażenia katedry przeniesiono do położonego obok muzeum (wstęp 6 euro). Tutaj po raz pierwszy widzę z bliska rzeźbę Michała Anioła – Pietę. Opuszczamy Florencję, mając w uszach arię z Toski Pucciniego, którą na Ponte Vecchio wyśpiewała nam czarnoskóra diva ubrana w dresowe spodnie.

21 Maja

Z daleka położone na wzgórzu San Gimignano, nazywane miastem 100 wież ( choć w rzeczywistości było ich tylko – lub aż – 72) prezentuje się okazale. Zafascynowani naszpikowaną wieżami panoramą stajemy na poboczu i robimy zdjęcia. Przez główną bramę wkraczamy w średniowiecze, którego atmosferę budują surowe i oszczędne w formie kamienne domy. Jest wczesny poranek, więc znów wędrujemy wyludnionymi uliczkami, co chwila trafiając na kameralny placyk, przy którym nieliczni turyści piją poranną kawę. To pnąc się w górę, to znów schodząc, docieramy na szczyt wzgórza, gdzie wśród drzew oliwnych, cyprysów i róż postanawiamy odpocząć. Dziwne myśli zaczynają przychodzić mi do głowy. Jak by to było zamieszkać tu na stałe i codziennie sycić się toskańskim krajobrazem?

W Montereggioni, osadzie objętej pierścieniem średniowiecznych murów, zamierzamy zrobić tylko kilka zdjęć, nie wchodząc do środka, i ruszyć dalej, ale jakimś cudem znów jesteśmy na tonącym w kwiatach ryneczku i pijemy lemoniadę pod restauracyjnym parasolem. Pędzimy na zachód słońca, do Sieny, która podobno o tej porze prezentuje się najlepiej. Nasz kamper porzucamy za 10 euro łapówki na stacji benzynowej i szybko maszerujemy. Złowrogie chmury kłębią się już bowiem nad miastem, a są tak ciężkie, że lada moment spowiją je mrokiem. Serce miasta – Campo – okazuje się być gigantycznym placem w kształcie muszli otoczonym kilkupiętrowymi kamieniczkami. Co ciekawe, nie jest on płaski – ma wyraźny spadek. Siedząc na rozgrzanych cegłach tworzących jego elegancką nawierzchnię  i obserwując otaczających mnie ludzi – czytających, śpiących, jedzących lody, grających w piłkę – zastanawiam się, jakim sposobem po tak zakrzywionym placu dwa razy w roku mogą pędzić konie z jeźdźcami dosiadającymi je na oklep. Toż to czyste szaleństwo! Ale takie właśnie jest palio, wielki wyścig trwający zaledwie 90 sekund.

22 Maja

Boże Ciało, jedno z najważniejszych katolickich świąt, postanawiamy uczcić wizytą w Asyżu. To miasto i jego bazylika św. Franciszka to kolejne miejsce zaskakujące nas urodą. Wygląda, jakby nie dotknęły go zniszczenia spowodowane trzęsieniami ziemi. Bazylika to właściwie gigantyczny kompleks składający się z dwóch położonych na różnych poziomach kościołów, których rozmach i bogactwo wewnętrznych zdobień i fresków trochę kontrastują z ideami skromności głoszonymi przez świętego. Miasteczko zwiedzamy niczym wierni w czasie procesji podczas Bożego Ciała, tylko że my chodzimy od jednego kościoła do drugiego. Czując się wzmocnieni duchowo, ruszamy dalej w umbryjskie ostępy. Region ten bowiem uchodzi za bardziej dziki niż sąsiednia Toskania. Naszym celem jest Gubio, podobno najpiękniejsze miasto tej krainy. Gdy przeczytałam ten fragment w przewodniku głośno, moja siostra wybuchnęła śmiechem. Bo we Włoszech co chwila natykamy się na coś najpiękniejszego...

Niestety, Gubio rzeczywiście jest... takie jak opisano w przewodniku. Wygląda niczym tort, którego poszczególne piętra tworzą mury obronne, kamienice pokryte pomarańczową dachówką, a całość wieńczy położona na szczycie Monte Igno bazylika. Ale Gubio znane jest też z tego, że jego mieszkańcy kultywują rycerskie tradycje. I coś jest na rzeczy bo z niemal każdej kamieniczki spływają flagi z rycerskimi herbami, na głównej ulicy gromadki dzieci układają kwiatowe dywany, a na XIV-wiecznym rynku Piazza Grande rozgrzewają się kusznicy. Siedząc na trybunie dla gawiedzi, obserwujemy, jak strzały z zadziwiającą precyzją trafiają w środek tarczy. Chwilę potem od sąsiada z prawej strony dowiaduję się, że oglądam jednego z najlepszych kuszników Italii. W niedzielę na tym placu przebrany w barwny kostium z epoki zapewne wygra rywalizację. W niedzielę, niestety, będziemy już w domu. I nieoczekiwanie ta myśl wcale nie wydaje nam się taka znowu smutna.

23 Maja

Pierwszy poważny kryzys. Męska część grupy odmawia opuszczenia kampera, by -zaliczyć- kolejną architektoniczną perełkę rozłożoną na wzgórzu. Mimo to udaje nam się zobaczyć Urbino, gdzie przyszedł na świat Rafael Santi, a potem San Leo, które zachwalała redakcyjna koleżanka. Jednak patrząc z poziomu parkingu na górujący nad urwiskiem zamek, nawet mnie ogarnia przygnębienie.

Ja tam po prostu nie wejdę. Kto to wymyślił, żeby wszystkie atrakcyjne miejsca lokować tak wysoko? W drodze powrotnej gościmy na pokładzie szwajcarskiego kolarza, któremu podczas zjazdu z góry zerwał się łańcuch. Musieliśmy go podrzucić do najbliższego miasteczka z warsztatem. Jak nam opowiada – z grupą przyjaciół od lat tak spędza wakacje na dwóch kółkach. Po prostu wybierają kraj i na rowerach codziennie pokonują w nim od 100 do 170 km.

24 Maja


Ostatnie chwile wakacji postanawiamy spędzić nad jeziorem Garda – największym i najczystszym z alpejskich zbiorników. Właściwie czasu wystarczy nam zaledwie na przejazd wzdłuż jego brzegu i krótki pobyt w miasteczko Riva na jego krańcu. Spacerując promenadą, obserwujemy walkę windsurferów z falami. Pomyślałam, że nasze zmagania z pogodą byłyby o wiele trudniejsze, gdyby nie kamper. A tak właściwie suchą nogą przeszliśmy przez najbardziej deszczowe wakacje w naszym życiu.

  • W stolicy Toskanii nie warto szukać parkingu dla kamperów. Miasto jest nonstop zakorkowane, jeździ się po nim trudno, a kierowcy nie są tak uprzejmi jak gdzie indziej. Poza tym częste są przypadki włamań do kamperów, szczególnie w okolicy dworca kolejowego. Polecam kemping Michelangelo, położony około 1,5 km od centrum Florencji. Nie jest tani (prawie 14 euro za kamper plus ponad 11 za każdą osobę), ale ma wiele plusów. Za dodatkową opłatą można tam zostawić samochód na cały dzień bez konieczności płacenia za osoby). No i najważniejsze: zaledwie kilkaset metrów dalej znajduje się plac Michała Anioła, z którego widać panoramę Florencji. Parkingi w mieście kosztują 1–2 euro za godzinę postoju.


  • Włochy dla bystrzaków Wydawnictwa Helion - Bardzo dobry poradnik z listą noclegów, kempingów, niezbędnych adresów oraz wszelkiego rodzaju porad, jak tanio podróżować (rezerwacja biletów, bilety zniżkowe itp.). Przewodnik National Geographic Włochy - Informacje o kraju i jego historii, ciekawostki, co i dlaczego zwiedzać (bogato ilustrowany). Włochy – przewodnik Paskala - Znajdziemy w nim informacje nawet o miejscach mniej popularnych, ale wartych zachodu.
  • Najlepiej robić je w dużych centrach handlowych gdyż jest najtaniej. Na pamiątkę warto kupić specjały kuchni włoskiej, takie jak ocet balsamiczny z Modeny (najlepiej 8-letni i starszy, od 10 euro), wino Chianti z Toskanii (od 5 euro), kawy (np. Lavazza 2,5–3euro, Segafredo 1–2 euro) czy parmezany (od 8 euro/kg). Aby nie obciążać wozu w trakcie jazdy, lepiej zrobić to w drodze powrotnej, np. pod Modeną, przy północnym wjeździe na autostradę, znajduje się wielkie centrum handlowe, gdzie możemy zaopatrzyć się w wiktuały. Dobrym też punktem jest wolnocłowe San Marino. Dzięki polskiej obsłudze (pracuje tam wielu rodaków) dowiemy się, co warto kupić. Na pewno – alkohole, tańsze nawet o 100 proc. niż w Polsce.




  • Wiele stacji benzynowych we Włoszech ma infrastrukturę związaną z obsługą kamperów. Opróżnianie zbiorników z brudną wodą oraz uzupełnienie ich świeżą nic nie kosztuje. Ale uważajmy – ubikacje wolno opróżniać wyłącznie tam, gdzie jest napis -WC KIMIK-. Można na nich również przenocować, z czego często korzystaliśmy, żeby zaoszczędzić pieniądze (kemping to zawsze wydatek co najmniej 20 euro). Za skorzystanie z toalety zapłacimy tam około 0,50 euro, a za prysznic 2–2,5 euro. Benzyna lub ojej napędowy kosztuje 1,5–1,6 euro/litr. Warto pamiętać, że w niedzielę mniejsze stacje benzynowe mogą być nieczynne. Włoskie autostrady są płatne. Wydaliśmy na nie w sumie 410 euro. Paliwo kosztowało nas 600 euro. Ograniczenia prędkości: autostrada 130 km/godz., obszar zabudowny 50 km/godz., niezabudowany 100 km/godz. (sic!) W Austrii 10-dniowa winieta autostradowa kosztuje ok. 8 euro.



  • Warto zabrać ze sobą wodę mineralną do gotowania kawy i herbaty, cukier, masło i pieczywo (niestety, włoskie jest niesmaczne, to często rozdęte spulchniaczami pszenne bułki pozbawione smaku, za które trzeba słono płacić). Na miejscu kupimy pyszne sery w cenach korzystniejszych niż w Polsce (7–20 euro za kilogram), makarony (ok. 1 euro), sosy (1–4 euro), zupy w torebkach za ok. 3 euro, wina od 3 euro, Warto też stołować się w restauracjach. Za pizzę  średnio zapłacimy 7–8 euro, choć można znaleźć smaczne w cenie 5 (San Marino). Kawa to wydatek 1–2 euro. Generalnie we Włoszech polecam kuchnię włoską. No i drink o nazwie Aperol, kosztujący 3 euro.



  • Warto zaopatrzyć się w specjalne karty, które upoważniają do wstępu do kilku obiektów (muzeów, kościołów).  Korzystając z nich, zapłacimy nawet o połowę mniej, niż gdybyśmy chcieli każą wejściówkę kupić osobno. Poza tym zobowiązuje to nas do dyscypliny, bo skoro już zapłaciliśmy....Karty takie kosztują od 8 do kilkudziesięciu euro, zależnie od miasta, można je nabyć zazwyczaj już w pierwszym obiekcie, który chcemy zwiedzić. Najtrudniej dostać się do muzeów we Florencji, zwłaszcza Galerii Uffizi (jedno z najwspanialszych na świecie), gdzie zawsze stoją długie kolejki. wstęp – 6,5 euro plus 3 rezerwacja. karnet muzea miejskie w san Gimignano kosztuje 7,5 euro, zaś karnet Siena itinerari d’ arte (wszystkie atrakcje miasta) od 13 do 16 euro.



  • Uważaj na znaki zakazu wjazdu – bardzo często dotyczą wyłącznie kamperów (nie mylić ze  znakiem zakaz wjazdu ciężarówek powyżej 7,5 tony; nasz kamper traktowany jest jak samochód osobowy o większych gabarytach).
  • Szukaj parkingów przeznaczonych dla kamperów. W wielu miastach wolno wjechać na parking tirom, autobusom, ale kamperom – nie. Zdarza się, że przy wjeździe na parking stoi samochodowy -ogranicznik wysokości- (np. w miasteczkach wokół jeziora Garda). W samych miastach kamperem – znacznie dłuższym od samochodu osobowego – trudno jest zaparkować. Koszt takiego postoju to 1–2 euro za godzinę (płacimy zwykle od 6 rano do 8 wieczorem, choć bywają płatne parkingi całodobowe). W niedziele najczęściej parkujemy gratis.
  • Uważaj na przydrożne drzewa. Nisko osadzone gałęzie mogą uszkodzić dach.
  • Zwracaj uwagę na tunele – na naszej trasie bezpiecznie przejechaliśmy ich dziesiątki, ale widzieliśmy też takie o wysokości mniejszej niż 3,2 metra – dla kampera już niebezpieczne.