Z jeziora wyłonił się olbrzymi żółw. Podszedł do cesarza Le Loi i wręczył mu miecz. „Pokonasz nim chińskich najeźdźców” – wytłumaczył zaskoczonemu władcy. Po wygranej bitwie cesarz wrócił nad jezioro, aby podziękować bogom za zwycięstwo. Żółw pojawił się znowu, zabrał miecz i zginął w otchłani wód.

My giniemy w otchłani poplątanych uliczek Hanoi w dzielnicy Hoan Kiem. To właśnie w położonym obok jeziorze o tej samej nazwie, według legendy, Wietnamczykom przyszedł na pomoc żółw. My liczymy na pomoc map. Na próżno. Stare miasto w Hanoi to istny labirynt. Plany, które wzięliśmy ze sobą, zamiast pomagać, tylko denerwują. W końcu się uczymy, że aby dotrzeć do celu, nie trzeba ich używać, tylko po prostu trochę pokrążyć. Ma to dobre strony – dzięki błądzeniu odkrywamy mniej znane oblicze wietnamskiej stolicy. Wchodzimy na bazar. Nie ma straganów. Jest za to mięso porozkładane na gazetach leżących na ulicy. Kraby i ośmiornice czekają na kupca w miskach z wodą. Między stertami warzyw i nieznanych nam przypraw znajdujemy nawet punkt kosmetyczny w postaci pani z porozrzucanymi wokół siebie cążkami. Klientka siedzi na małym stołku i moczy nogę w maleńkiej miseczce. Patrzymy na to i zastanawiamy się, czy mięso i ryby, które jemy w restauracjach, też jest tu kupowane? Po chwili dochodzimy jednak do wniosku, że lepiej o tym nie myśleć, tylko cieszyć się smakami, których w Wietnamie na szczęście nie brakuje.

Smak papieru

W Hanoi jest ciepło, choć nie gorąco, jakieś 20 stopni. Życie toczy się tu na ulicy, więc także na ulicy najczęściej się je. Na każdym rogu wzdłuż każdej uliczki stoją miniaturowe plastikowe stoliki z równie miniaturowymi i plastikowymi krzesełkami. Z kotłów bucha para, a w rękach gości migają pałeczki. Główne danie to pho, czyli rosół z mięsem, do wyboru kurczak, wołowina lub wieprzowina. Do tego kluski ryżowe (nazywane wietnamskim spaghetti) i oczywiście mnóstwo zieleniny, często trudnej do zidentyfikowania przez Europejczyka. Tanie, smaczne i sycące. Nawet nasz czteroletni syn nie wybrzydza. Jego ulubioną potrawą stają się spring rolls, coś, co można porównać do znanych u nas w Polsce sajgonek. Podają je, z czym się chce: z warzywami, owocami morza albo mięsem. Kiedy przynoszą nam zamówione danie owinięte w celofan, zaczynamy odwijać folię. Kelnerka na migi pokazuje, że niepotrzebnie. Jak to, mamy to jeść? W ten sposób poznajemy smak papieru ryżowego, który natychmiast rozpuszcza się w buzi i do tego świetnie smakuje. Szybko pho i papier ryżowy stają się podstawą naszego wyjazdowego menu.

Nie możemy uwierzyć, jak dobrze znosi podróż nasz czteroletni Iwo. Choć jest przyzwyczajony do częstych wyjazdów, przed Azją trochę się o niego bałam. Zupełnie niepotrzebnie. Je wszystko, co dostaje (jedno zastrzeżenie: potrawy nie mogą być ostre, co akurat tu stanowi pewien kłopot), szybciej niż my, dorośli, przystosował się też do zmiany czasu. Na długich dystansach po prostu zasypia. W ogóle nie marudzi, w dodatku wszystko go interesuje i bawi.

Smok śpiący w zatoce

Musimy tylko bardzo na niego uważać na ulicy. Podstawą  przeżycia w Hanoi jest bowiem prosta reguła: piesi to zbędny balast. Królują motorynki i skutery. Niemal każdy Wietnamczyk ma swoje dwa kółka. Dla nich przepisy ruchu drogowego są abstrakcją, a sygnalizacja świetlna to jedynie kolorowe światełka. Nikt nie zwraca na nie uwagi. W końcu i my przestajemy. Zielone dla pieszych? Przechodzimy, ale wszyscy i tak na nas trąbią. Naszym ulubionym zajęciem staje się przesiadywanie na tarasie kawiarni, z którego z jednej strony roztacza się piękny widok na jezioro, z drugiej zaś – na olbrzymie rondo. Obserwowanie z bezpiecznej odległości ruchu ulicznego to jak oglądanie sensacyjnego filmu. Po kilku dniach głośne i zatłoczone Hanoi zaczyna nas męczyć. Wyjeżdżamy na północ, nad legendarną zatokę Ha Long.

Do Ha Long z Hanoi jest nieco ponad 150 km, ale podróż to  kilka godzin męczarni. W rozklekotanym minibusie, z dzieckiem na kolanach podskakujemy, jakbyśmy jechali kolejką górską. Wietnamskie drogi mają pełno wybojów i dziur, nasz kierowca fantazję, a my poobijane głowy od uderzeń o dach samochodu. Kiedy wyprzedzamy na czwartego, nasz samochód potrąca dziewczynę na motorynce. Szofer jedzie dalej, upewniwszy się tylko w lusterku, że ofiara żyje. Siedzimy jak oniemiali, a wraz z nami Holendrzy, Kanadyjczycy, Niemcy, którzy też jadą nad Ha Long.

Na dnie zatoki, do której właśnie dojeżdżamy, podobno śpi  smok. Miał wylądować na jej wodach, aby pomóc Wietnamczykom w walkach z najeźdźcami. Wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO Ha Long to kraina tysiąca jaskiń i tysiąca wysp. Na miejscu zostajemy zakwaterowani na łodzi. Dostajemy kajutę, małą i mroczną. Na górnym pokładzie czeka na nas obiad. Przez dwa dni będziemy krążyć w labiryncie skał. Widoki są niesamowite. Z mgły wynurzają się kolejne skały przybierające fantazyjne kształty. Szkoda tyko, że woda jest taka brudna! Wraz z nami płyną plastikowe torebki, puszki, opakowania po słodyczach. Choć Wietnamczycy mają przyrodniczy skarb i nauczyli się już na nim zarabiać, wciąż nie potrafią o niego dbać.

Pod koniec dnia przesiadamy się do kajaka. We trójkę jest  trochę ciasno, ale nasz syn jest zachwycony. Płyniemy w stronę zachodzącego słońca. Mijamy kolejne statki, groty, gdy wpływamy w jedną z nich, dostrzegamy, że skały żyją. Są oblepione ślimakami, rozgwiazdami, pełzają po nich morskie żyjątka. Godzinę później wracamy na statek. Po kolacji obfitującej w ryby i owoce morza próbujemy zasnąć. Pojawia się problem, pościel w naszej kajucie nie jest pierwszej czystości. Poduszka śmierdzi. Mimo szczerych chęci nie jestem w stanie zmrużyć oka, z podziwem patrzę, jak błyskawicznie zasypia Iwo. Czy nie mógłby być tak bezproblemowym dzieckiem w Warszawie?

Cesarska stolica

Z Ha Long wracamy do Hanoi. Prosto na dworzec, bo czeka nas całonocna podróż do Hue, cesarskiego miasta Wietnamu, dawnej stolicy tego państwa. Pociąg znajdujemy cudem. Na dworcu nikt nie mówi po angielsku, nie ma żadnych oznakowań. Wreszcie jakiś mężczyzna bierze nasze bilety, coś do nas krzyczy, macha ręką i pokazuje, że mamy iść, a właściwie za nim biec. Przewodnik znika, a my szukamy naszego prze działu. Miał być de luxe, są wąskie prycze. Na każdej coś, co przypomina koc, do tego irytująca wyjąco-warcząca klimatyzacja z nawiewem, który nie chłodzi, a mrozi. Na szczęście w Hue znajdujemy mały przytulny hotelik. Od razu wyruszamy do  Zakazanego Miasta w Hue. To rozległy kompleks dawnych pałaców i świątyń, otoczona murami cytadeli dawna siedziba cesarza. Jest przepiękna, choć zniszczona. Co chwila odkrywamy kolejny dziedziniec, a na nim kolejną świątynię, kolejny dom rodziny cesarskiej. Ja zachwycam się dachami – na ich rogach siedzą smoki udekorowane barwną ceramiką. Za to mój syn nie może oderwać wzroku od olbrzymich ryb pływających w jednej z sadzawek. Można kupić dla nich pokarm. Gdy wrzuca się go do wody, ryby wyskakują z niej, żeby tylko dostać coś do jedzenia. Mimo że na głodne nie wyglądają – raczej na mocno przejedzone.

Cesarskie miasto to także cesarskie groby. Trzeba do nich dopłynąć Rzeka Perfumową. Wynajmujemy łódź. Gdy do niej wsiadamy, pada, gdy z niej wysiadamy, leje. Brzeg jest śliski, grzęźniemy w glinie. Droga do grobowców jeszcze daleka. Przesiadamy się na motorynki. Iwo też. Jest podekscytowany, mimo że cały mokry. To jego pierwsza w życiu podróż skuterem. Po kilkunastu minutach wreszcie jesteśmy na miejscu, pada coraz bardziej. Parasole i peleryny nie są w stanie uchronić nas przed całkowitym przemoczeniem. Docieramy do dwóch grobowców. Pierwszy cesarza Tuc Duc. Władca sam spisał swój życiorys na olbrzymiej kamiennej steli. Waży 20 ton i wciąż robi wrażenie. Drugi grobowiec należy do cesarza Khai Đinh. Budowla wykonana z rozmachem i przepychem – być może władca chciał w ten sposób zrekompensować sobie to, że był cesarzem nielubianym i nieszanowanym przez poddanych. Z Hue wyjeżdżamy po trzech dniach i choć mamy przed sobą wiele miejsc do zobaczenia, już wiem, że piękniejszego miasta w Wietnamie nie znajdę. W odbudowie Hue, także wpisanego na listę UNESCO, czynnie uczestniczył nasz rodak Kazimierz Kwiatkowski, architekt i konserwator zabytków. Jednak to nie w Hue jest on traktowany jak bohater, ale w małym, pełnym zabytków miasteczku Hoi An, mekce krawców i jedwabiu.

Miasto jedwabiu

Zatrzymujemy się 5 km od centrum. Wybieramy hotel nad samym morzem. Hoi An, dziś senne miasteczko, od XVI do XVIII w. było jednym z najważniejszych portów handlowych w tej części świata. Obce wpływy widać do tej pory. Między zabytkowe domy mieszkalne w wąskich uliczkach wciśnięte są chińskie domy zgromadzeń, a jedną z głównych atrakcji turystycznych jest kryty most japoński. Zabytków nie brakuje: w niewielkim Hoi An jest ich ponad 800. Te w centrum miasta uratował Polak. Gdy w latach 90. władze chciały zburzyć stare, walące się budynki, a na ich miejscu zbudować osiedla mieszkaniowe, przeciwstawił się temu pracujący w Wietnamie wspomniany już Kazimierz Kwiatkowski. Za jego namową odrestaurowano zabytkowe budowle i z Hoi An uczyniono miejsce przyjazne dla turystów. Mieszkańcy Kwiatkowskiemu są za to wdzięczni. W centrum stoi jego pomnik. Jednak Hoi An to nie tylko architektura, to także materiały. Miasto słynie z jedwabiu i sprawnych krawców. Zakładów krawieckich jest tak dużo, że trudno zrozumieć, jak ich właścicielom może się opłacić prowadzenie interesów. Decyduję się na uszycie sobie kilku bluzek i sukienek. Wszystko na miarę, gotowe w ciągu 24 godzin, w dodatku kosztuje od 40 do 50 zł. Jak szaleć, to szaleć! U szewca zamawiam skórzane buty (całe 60 zł!). Też na miarę. Wszystko bardzo dobrej jakości. W Hoi An odpoczywamy. Stare miasto wieczorami jest zamykane dla motorynek. Nareszcie możemy iść na spacer bez obawy, że Iwo wpadnie pod skuter. I w końcu nikt na nas nie trąbi, gdy chcemy w spokoju zjeść kolację, popijając zimne piwo.

Wietnamska sobótka

Po kilku dniach spędzonych na włóczeniu się uliczkami Hoi An wynajmujemy samochód (oczywiście z kierowcą – sami nadal nie mamy odwagi wyjechać na wietnamskie bezdroża). Chcemy dotrzeć do oddalonego zaledwie o 40 km Mi Son. To położony w samym środku dżungli zespół hinduistycznych świątyń będących pozostałością po państwie Czampa. Istniało ono na obszarze dzisiejszego środkowego i południowego Wietnamu między II a XVII w. n.e. Z Mi Son zostały   niestety już tylko ruiny, które zachłannie pochłania roślinność wdzierająca się między każdy kamień, oblepiająca dosłownie każdą pozostałość po ścianach.

W Hoi An witamy Nowy Rok. Żeby zapewnić sobie pomyślność na nadchodzący miesiąc, wieczorem wypływamy  łódką na rzekę i na wodę puszczamy tradycyjne lampiony   w kształcie kwiatu lotosu. Każdy z nas ma swój lampion   i własne życzenie. Żegnamy stary rok i żegnamy Hoi An.   Jedziemy na południe kraju. To tam, w kurorcie Mui Ne,   będziemy mieszkać przez tydzień w drewnianej chacie przy samej plaży i zbierać siły na zmierzenie się z miastem, którego nazwa nam, Polakom, przez jedno z powiedzeń kojarzy się z bałaganem i chaosem.


Pyton na myszy

 

Formalnie Sajgon nie jest już Sajgonem, choć wielu Wietnamczyków wciąż tak to miasto nazywa. Od 1976 r. na cześć ojca wietnamskiego komunizmu nosi nazwę Ho Chi Minh City. W samym jego sercu przed ratuszem stoi pomnik Ho Chi Minha. Prowadząca do niego aleja jest pięknie oświetlana, a na jej krańcach królują dwa neony: jeden z wietnamską flagą, drugi z sierpem i młotem. Mimo wszechobecnych symboli komunizmu w Sajgonie kapitalizm ma się świetnie. W górę pną się kolejne drapacze chmur, otwierane są kolejne luksusowe sklepy, kolejne banki zakładają swoje siedziby. Sam Sajgon nie zachwyca. Ale też bynajmniej nie staje się synonimem bałaganu. Jest wielkim, zatłoczonym miastem, ale ku naszemu zaskoczeniu kierowcy stosują się do znaków drogowych, a piesi mogą przejść na zielonym świetle. Sajgon to także doskonała baza wypadowa do delty Mekongu i do tuneli Cu Chi. Te ostatnie to ponad 200 km podziemnych dróg, które ciągną się aż do granicy z Kambodżą. Ich budowę Wietnamczycy rozpoczęli w 1948 r. podczas wojny z Francuzami. Mieszkańcy każdej wioski kopali korytarze pod swoimi domami – w ten sposób powstał olbrzymi podziemny kompleks. Podczas wojny wietnamskiej (1957–1975) stanowiły doskonałe schronienie dla partyzantów Wietkongu i świetną bazę wypadową do ataków na Sajgon. Amerykanie tworzyli nawet specjalne oddziały „szczurów tunelowych”, które miały przeczesywać podziemne kryjówki, ale nigdy im się nie udało ich zdobyć, co Wietnamczycy podkreślają na każdym kroku.

Do Cu Chi jedziemy uzbrojeni w latarki. Ciemności najlepiej znosi Iwo. Czuje się tu jak u siebie w domu, nie chce z nich wyjść! Jest w nich ciemno, duszno, a ich rozmiary są idealne dla czterolatka. Tylko niektóre odcinki tego podziemnego labiryntu zostały oświetlone i poszerzone dla turystów, dlatego większość rezygnuje z penetracji tego podziemnego królestwa Wietkongu. My nie dajemy za wygraną i przeciskamy się przez korytarze. Przewodnik pokazuje zasadzki, jakie Wietkong zastawiał tu na amerykańskich żołnierzy. Jest także atrakcja dla chcących postrzelać z broni używanej podczas wojny. Za kilka dolarów dostaję stanowisko z M-16 na strzelnicy oraz naboje. Po wystrzeleniu wszystkich okazuje się, że ani jeden nie trafił do celu. Widzę ironiczny uśmiech na twarzy emerytowanego żołnierza, który instruował mnie, jak mam się obchodzić z karabinem.

Wietnam żegnamy w delcie Mekongu, jednej z największych rzek świata. Mamy zaledwie kilka godzin, żeby choć przez chwilę przyjrzeć się, jak w tym regionie żyją ludzie. Pływamy z nimi łodziami po kanałach służących za drogi, a w przydomowym ogrodzie głaszczemy olbrzymiego pytona. Jak tłumaczą nam gospodarze, idealnie nadaje się on do walki z gryzoniami niszczącymi uprawy. My mamy koty polujące na myszy, oni mają pytony. Ale Sajgon!

Azjatycki Gaudi

Atrakcją kurortu Dalat jest otwarty na początku lat 90. hotel Hang Nga nazywany „Szalonym domem”. Budynek w kształcie zwierząt i roślin zaprojektował ekstrawagancki architekt Dang Viet Nga zainspirowany twórczością Antonia  Gaudiego oraz Salvadora Dali. Gmach  od początku wzbudzał protesty artystów   i lokalnych władz, jednak zyskał uznanie turystów. Dwa lata temu najważniejsza chińska gazeta Renmin Ribao uznała go za jeden z dziesięciu najdziwniejszych budynków świata.