Staccato bębnów przybrało na sile. Lśniące od potu hebanowe ciała zwarły się w uścisku. Trwało to kilkanaście sekund. Po chwili jeden z przeciwników zaczął wyraźnie słabnąć. W końcu drgnął, a zwycięzca oderwał go od ziemi, uniósł kilka centymetrów w górę, a potem z głuchym jękiem zwalił na wilgotny piasek. Gdy plecy pokonanego dotknęły podłoża, w tłumie, który ciasnym kręgiem otaczał walczących, wybuchł okrzyk entuzjazmu, zagłuszając jęk zawodu tych, którzy źle obstawili zakłady. Zwitki banknotów po sto dalasi, z wizerunkiem męskiej głowy i papugi po jednej, a łuku triumfalnego upamiętniającego przewrót polityczny z lat 90. po drugiej, szybko zmieniły właścicieli. Krępy, umięśniony jak Arnold Schwarzenegger przybysz z Senegalu – rybak Antoine, był dziś niepokonany. Pomógł podnieść się z piasku swojemu przeciwnikowi i powiódł triumfującym wzrokiem po otaczającym go kręgu mężczyzn. Zawołał coś gardłowym głosem w języku mandinka, a potem powtórzył to po angielsku, z mocnym francuskim akcentem.
 

– Kto następny? Kto przyjmie moje wyzwanie?
 

Poczułem się nieswojo. Antoine patrzył prosto na mnie.
 

Według starej tradycji podczas sportowych zmagań zwycięzca może wyzwać na pojedynek każdego mężczyznę, który obserwuje jego walkę. Gdyby taki zwyczaj wprowadzić na naszych meczach bokserskich, prawdopodobnie hale sportowe świeciłyby pustkami. Wiedziałem o tym, gdy jechałem na zawody zapaśników, które odbywają się co niedzielę na plaży Paradise nieopodal wioski Sanyang, ale jakoś irracjonalnie wierzyłem, że będę mógł pozostać jedynie obserwatorem. Patrząc na pulsujące pod hebanową skórą mięśnie Antoine’a, swoje szanse oceniłem na okrągłe zero procent. Ale uciec już nie mogłem. Zacząłem się podnosić, gdy czyjaś ciężka ręka przycisnęła mnie z powrotem do piasku: – Siedź. Ja przyjmuję wyzwanie.
 

Głęboki bas przeciągający sylaby należał do siedzącego za mną Amerykanina, który sądząc po nieśmiertelniku na piersi i kilku tatuażach, mógł być przebywającym na wakacjach żołnierzem piechoty morskiej. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Odetchnąłem z ulgą, dziękując w myślach sojusznikowi z NATO.
 

Wśród widzów zapanowało poruszenie. Bukmacherzy gorączkowo przyjmowali zakłady, a siedzący w kucki bębniarze uderzyli dłońmi w skórzane membrany swoich instrumentów.
 

Przeciwnicy zbliżyli się do siebie wolnym krokiem. Podali sobie dłonie, a potem… Chyba w niewłaściwym momencie mrugnąłem, bo gdy po milisekundzie uniosłem powieki, było już po walce. Cóż, tradycyjne gambijskie zapasy w konfrontacji z krav magą okazały się równie skuteczne jak szturm ułanów na czołgi.
 

Zapach Afryki
 

Gdybyśmy mieli przyjechać do Gambii, by zobaczyć tylko jedną rzecz, wybralibyśmy zachód słońca na plaży przy wiosce rybackiej Tanji. Gdy cynobrowa kula, tonąc w granatowym oceanie, rozświetla niebo krwawym blaskiem, na piasku trwa gorączkowy festiwal życia. Z setek małych łódek o pomalowanych w pstrokate barwy kadłubach kobiety w fantazyjnych, kolorowych zawojach wynoszą kosze pełne srebrzystych ryb. Brną przez płytką wodę w kierunku plaży, oganiając się od rozkrzyczanych mew, które zgodnie protestują przeciwko tej jawnej kradzieży. Na plaży każdy wolny skrawek przestrzeni zajmują rozłożone wprost na piasku kramy z owocami morza. Sprzedawcy przyjeżdżają niekiedy aż z Bandżulu, żeby tanio kupić świeżego tuńczyka czy dorsza. Wokół krążą dzieciaki sprzedające woreczki orzeszków ziemnych. Ktoś zachwala orzechy kokosowe wypełnione chłodnym, orzeźwiającym płynem. Na straganach piętrzą się obrane ze skórki pomarańcze. Miejscowym zwyczajem wysysa się z nich sok, a suchą pulpę rzuca na ziemię. Powietrze pachnie morzem, wiatrem, rybami i egzotycznymi owocami. Pachnie Afryką.
 

Do najmniejszego kraju na Czarnym Lądzie trafiliśmy całkowicie przypadkiem. Jedno z biur podróży zaoferowało przelot czarterem w dwie strony z Warszawy do Bandżulu za 399 zł. Szybka narada i spojrzenie w kalendarz. Potem wyścig z czasem, by zdążyć z rezerwacją, zanim skończy się pula tanich biletów. Tydzień później siedzieliśmy już w samolocie do stolicy Gambii.
 

Na miejscu czekał na nas Moses – właściciel taksówki i biuro podróży w jednej osobie. Choć jeszcze wtedy ani my nie znaliśmy jego, ani on nas. Wybraliśmy go z rozkrzyczanego grona taksówkarzy, polegając wyłącznie na intuicji. Może właśnie dlatego zwrócił naszą uwagę. Stał cicho, nieco z boku, przy swojej żółtej taksówce. Potem dowiemy się, że właściwie nie powinniśmy z nim jechać, bo certyfikowane taksówki obsługujące turystów mają kolor zielony. Niby nie ma zakazu wożenia turystów „zwykłymi” (i dziesięciokrotnie tańszymi) żółtymi taryfami, ale tylko te zielone mogą wjechać za strzeżone bramy turystycznych resortów. Wygodni lub nieświadomi tego wczasowicze przepłacają, bo nie chce im się (lub nie wiedzą, że można) przejść kilkadziesiąt metrów za bramę ośrodka i złapać „lokalny” transport.
 

Pierwsze zadanie, które postawiliśmy przed Mosesem, brzmiało: prosimy zawieźć nas do miłego i niedrogiego hotelu nad oceanem. Jeszcze w Polsce próbowaliśmy zarezerwować sobie coś przez internet, choćby na pierwszą noc w Gambii. Ale zmroziły nas wysokie ceny. Na miejscu, z pomocą Mosesa, zamieszkaliśmy w niewielkim hoteliku na półwyspie wrzynającym się głęboko w Atlantyk; za równowartość stu złotych dostaliśmy dwuosobowy pokój z klimatyzacją i śniadaniem. Gambia, była kolonia brytyjska, jest generalnie dość droga. Tanich noclegów trzeba trochę poszukać.
 

Nektarniki i dzioborożce
 

Rzut oka na mapę wystarczy, by dostrzec rzecz oczywistą, Gambia to rzeka. Nie przypadkiem nazywa się tak samo jak państwo, które wcina się na 400 km w głąb Senegalu – swojego jedynego sąsiada. Szeroka na kilkadziesiąt kilometrów przy ujściu, była dla Europejczyków otwartą bramą do serca Afryki Subsaharyjskiej. Była błogosławieństwem, a zarazem przekleństwem dla ponad trzech milionów mieszkańców Czarnego Lądu, którzy właśnie tu po raz ostatni widzieli swoją ojczyznę. Potem spętanych wysyłano ich do Nowego Świata. Handel niewolnikami do dziś jest cierniem, który rani afrykańskie dusze. W Gambii regularnie odbywa się festiwal Korzenie, który łączy potomków niewolników ze świata i miejscowych. Główne obchody mają miejsce w niewielkiej wiosce Jufureh, 30 km od Bandżulu. To tu, według tradycji, urodził się Kunta Kinte, afrykański bohater powieści Alexa Haleya Korzenie i głośnego serialu telewizyjnego. 2 km od wioski, na samym środku rzeki Gambii, powoli zapada się w słony nurt (wciąż odczuwa się tu mocne przypływy oceanu) forteca na wyspie James wpisana na listę UNESCO. W niej przetrzymywano niewolników przed transportem na drugą stronę Atlantyku. Ciekawe, że brytyjska twierdza stanęła na miejscu faktorii handlowej założonej tu w połowie XVII w. przez poddanych polskiego króla Jana Kazimierza. Żeglarze z Kurlandii eksplorowali te tereny z zamiarem założenia kolonii. Gdyby Rzeczpospolita nie musiała w tamtym czasie prowadzić ciężkich wojen z Kozakami, Szwecją, Rosją i Turcją, być może Jan Kazimierz znalazłby czas i ochotę na to, by wesprzeć wysiłki swojego wasala, kurlandzkiego księcia Jakuba Kettlera, który marzył o założeniu afrykańskiej kolonii u ujścia rzeki Gambii.
 

Muzeum niewolnictwa w Jufureh i ruiny twierdzy na James Island (przemianowanej ostatnio na Wyspę Kunta Kinte) trzeba koniecznie zobaczyć, najlepiej podczas jednodniowej wycieczki łodzią z Bandżul. Rejs turystycznym stateczkiem po szerokiej na 30 km rzece to doświaczenie magiczne. Zwłaszcza jeśli uda nam się wypatrzeć pluskające się w słonej wodzie delfiny.
 

Równie ekscytująca może być wyprawa pirogą po labiryncie porośniętych mangrowcami kanałów w okolicach wsi Lamin. Żyje tu ponad pół tysiąca gatunków ptaków. Gambia jest rajem zarówno dla zaawansowanych ornitologów, jak i dla amatorów, którzy uzbrojeni w aparat z długim obiektywem starają się „ustrzelić” przypominające kolibry nektarniki czy bajecznie kolorowe dzioborożce. Żeby wybrać się na ptasie safari, wystarczy czasem wyjść z hotelu. Jedno z najciekawszych miejsc do obserwacji znajduje się przy ujściu strumienia Kotu do oceanu, w dzielnicy najpopularniejszych hoteli.
 

Trafiamy do miejscowości Bakau, gdzie znajduje się zespół „świętych stawów” Kachikally zamieszkałych przez krokodyle. Gadów jest ponad setka i stanowią sporą atrakcję turystyczną. Próbujemy pogłaskać bestię po twardej, pokrytej płytkami pancerza skórze.
 

- Pamiętajcie, że do krokodyla należy podchodzić spokojnym krokiem tylko od strony ogona – ostrzega Moses. Potem pokazuje ceglane baraczki służące jako przebieralnie dla kobiet, które kąpiel w świętym stawie uważają za doskonałe lekarstwo na bezpłodność. – Na pamiątkę dzieciom urodzonym po „terapii” na drugie imię daje się Kachikally – tłumaczy nasz przewodnik i śmieje się, że zdziwilibyśmy się, wiedząc, ile osób o takim imieniu spotkamy w jego kraju.
 

Na koniec nasz taksówkarz zaprasza nas do swojego rodzinnego domu. Jego żona przygotowała domodę, tradycyjny gulasz z jagnięciny w sosie z orzeszków ziemnych. A Moses przedstawił nam dwójkę swoich dzieciaków. Przedstawił po polsku, bo przez tydzień nauczył się ze słuchu kilkudziesięciu polskich zwrotów. Wzbraniał się też przed przyjęciem napiwku. W zamian poprosił o przysłanie słownika angielsko-polskiego. Obiecał, że gdy spotkamy się następnym razem, będzie mówił płynnie w języku Mickiewicza. Nie wątpimy, że słowa dotrzyma.
 

Tekst: Magda i Sergiusz Pinkwartowie
 


Zobacz nasz nowy cykl "Warto spróbować"! W pierwszym odcinku uczymy się LANDKITE, próbujemy, testujemy, sprawdzamy co to buggy oraz pokazujemy jakich błędów unikać i dlaczego WARTO SPRÓBOWAĆ właśnie tej dyscypliny sportu.