Na lotnisku w Dżakarcie okazuje się, że nasze wizy są wybrakowane – w indonezyjskiej ambasadzie zapomnieli je podstemplować. Dostajemy więc status „nielegalnych” i gnieciemy się w małym pokoiku celników, czekając, aż zdecydują, jak spędzimy najbliższe dwa miesiące zaplanowane na podróż po Indonezji. Obmyślamy różne rozwiązania. Mogą kazać nam na miejscu kupić miesięczną wizę, a na drugi miesiąc wysłać do innego kraju albo od razu wsadzić nas do najbliższego samolotu do Europy. A może jednak zaakceptują naszą nieważną wizę? Asia wypycha do przodu swój sześciomiesięczny brzuch. Jej wzrok mówi: co zawiniło biedne, nienarodzone jeszcze dziecko, że nie będzie mogło odwiedzić kilku z 18 tysięcy wysp tego pięknego kraju? My, dorośli i dojrzali (przynajmniej tak mówią nasze paszporty) może i czegoś nie dopatrzyliśmy, ale ono? Ono? Panie władzo i wasza wysokość w jednym…

Czekamy. Milczymy. Uśmiechamy się. Azjatyckie uśmiechy są specyficznym metajęzykiem. Nie są to nudne, bezbarwne i ograniczone uśmiechy typu zachodniego, ale prawdziwy kod komunikacyjny. Jest więc uśmiech typu „Spadaj”, „Żal mi siebie”, „Cieszę się, że cię widzę” lub „Bardzo mi przykro, że zginął panu bagaż, ale to naprawdę nie mój problem” lub „Możesz mówić dalej, ale ja i tak nie znam angielskiego” itd. O wszystkim decydują niuanse jak lekkie skrzywienie brwi, kącik ust podniesiony do góry.

Siedzimy więc, cali uśmiechnięci, tak jakby nie było żadnego problemu i rozmawiamy o pogodzie, dzieciach i tytoniu. Uśmiechnięty oficer podaje mi kretek (goździkowego papierosa) i palimy go w kącie pokoju. Wreszcie celnik wyciąga ze starego biurka pieczątkę, chucha, żeby wskrzesić w niej resztki atramentu i przybija stempel. Witamy w Indonezji! Ceremonialna wymiana tytoniu. Uścisk dłoni. Uśmiech. Wychodzimy na ciepły, intensywny deszcz.

Monsun zatapia ulice. Kilkadziesiąt minut opadów wystarczyło, by płynące przez miasto kanały wystąpiły z brzegów. Nasza riksza kołysze się na wodzie. Dookoła apokaliptyczny korek. Rowery, riksze, motory, samochody mijają się na grubość lakieru. Wszyscy tu zdają się wierzyć, że ulicę niczym gumę da się rozciągnąć o kolejnych kilka metrów. Wyznają zasadę, że wystarczy tylko znaleźć centymetr wolnej przestrzeni między jednym pojazdem a drugim i się w nią wciskają. Ich skuteczność zadziwia. Otacza nas hałas klaksonów i silników bez tłumików. Smród. Od kilkunastu minut nie ruszyliśmy się dalej niż metr. Ulicą płyną martwe szczury, foliowe torebki, a przez te ścieki przedzierają się bosi, półnadzy mężczyźni i kobiety z koszami na głowach. Mamy kilka godzin do odlotu do Yogyakarty, postanawiamy zwiedzić najstarszą część Dżakarty – port Sunda Kelapa.

Docieramy do niego po ponadgodzinnej przeprawie rikszą. Do tego portu w 1522 r. przybili Portugalczycy, pierwsi Europejczycy na Jawie. Kilka lat później miasto zostało zdobyte przez muzułmańskiego generała Demaka, który nazwał to miejsce Jayakarta, co po jawajsku znaczy „zwycięski”. Przez kolejne wieki w Dżakarcie trwały walki, trawiły ją pożary. Ocalał tylko ten port. Patrzymy na zacumowane przy redzie drewniane łodzie z wygiętymi do góry dziobami, które sprawiają, że wyglądają jak wielkie rogale. Na tle coraz ciemniejszego burzowego nieba stanowią jedyne kolorowe punkty krajobrazu.

Nieco dalej przy redzie stoi statek, do którego prowadzą wąskie trapy. Właśnie twa rozładunek towaru: dźwig unosi z pokładu uwięzione w siatkach worki cementu i składa je do stojącej przy redzie ciężarówki. Wszystko wokół tonie w białym pyle, który uwalnia się z rozprutych worków. Mężczyźni mozolnie pracujący przy przeładunku chwilami całkowicie znikają w toksycznej chmurze. Na twarzach mają zawiązane chusty, ich bose stopy brodzą w pyle.

Oswajanie miasta


Pierwsze dni w Azji jak zawsze są dla nas szokiem. Powoli przyzwyczajamy się, że nie rozumiemy, co ludzie mówią na ulicy, że wszystko wygląda inaczej, że upał potrafi uderzyć jak szaleniec. Nowe zapachy, kolory, środki transportu, jedzenie. Dlatego zawsze, kiedy przyjeżdżamy do nieznanego miejsca, pierwszej nocy chodzimy po mieście. Znaczymy swój teren jak zwierzęta, oswajamy przestrzeń. Dopada nas potrzeba poczucia bezpieczeństwa, która nakazuje nam rozrysować plan miasta według naszych zasad. Centrum świata staje się nasz hotel, od niego odchodzą kolejne coraz dłuższe trasy. Powoli na naszej subiektywnej mapie pojawiają się nowe punkty orientacyjne (świetne naleśniki, genialna muzyka, ubikacja z muszlą klozetową, a nie z dziurą w ziemi) oraz miejsca, o których na starych mapach pisano: „Nie idź tam, dalej żyją smoki”.


Każdego dnia nasz świat się rozszerza. Po wyjściu z hotelu Losmen Anda przy Jl Sosrowijayan, skręcamy w prawo, kilka metrów dalej mijamy naszą ulubioną knajpkę z curry i koktajlem z awokado i czekolady. Na końcu ulicy skręcamy w lewo. Gdybyśmy skierowali się w prawo, doszlibyśmy najpierw do punktu z telefonami międzynarodowymi, potem do Bintang café, gdzie grają reggae. Ale my skręcamy w lewo i docieramy do Jl Malioboro z tysiącem sklepików schowanych w cieniu arkad. Przy każdym z nich stoją rowerowe riksze, becak, pomalowane w batmany, spidermany, palmy i magiczne znaki mające zapewnić szczęście. Dalej mijamy bazar Pasar Beringhario oraz supermarket z batikami i prezentami. Rozpoznajemy knajpkę, w której grają Chopina w deszczu bijącym o blaszane dachy; stąd można podziwiać piękne zachody słońca.

Po kilkunastu minutach dochodzimy do rozległego królewskiego pałacu Kraton Ngayogyakarta Hadiningrat. To prawdziwe miasto w mieście, jednak dla turystów otwarta jest tylko niewielka (i nudna) część. Obok znajduje się odrestaurowany po trzęsieniu ziemi basen w wodnym zamku Taman Sari. Trochę dalej bazar Pasar Ngasem pełen sklepików z ptakami, nietoperzami, kotami, jaszczurami, wężami, robakami i małpami upchniętymi w małych klatkach. Sprzedawca wyjmuje jakieś ptaki i pokazuje je kupcowi: – Zobacz silne nogi tego koguta, a to jest najlepszy gołąb z mojej hodowli! – zachwala. Nieopodal mieszka i pracuje Ketuk, producent i sprzedawca skórzanych lalek wayang kulit, tradycyjnego teatru cieni. Do dzisiaj teatr ten uważany jest za najbardziej szamański ze wszystkich teatrów Jawy. Początkowo lalkarzami (dalang) byli szamani, a cienie lalek symbolizowały duchy przodków, które lalkarz w czasie seansu przywoływał do życia.

Po dwóch tygodniach spędzonych w Yogyakarcie na naszej mapie przybywa też ludzi. Poznajemy Australijczyka zarządzającego pomocą humanitarną w czasie tsunami i trzęsień ziemi. Rozmawiamy z mistrzem pewnej sekty zajmującym się zwiększaniem możliwości człowieka za pomocą zapomnianych wierzeń i tajemnych szkoleń stosowanych w dawnej gwardii sułtana. Włóczymy się po mieście z grupką zaprzyjaźnionych studentów pragnących pokazać nam „ich” Yogyę (w ten sposób pieszczotliwie nazywają Yogyakartę). Z wnukiem sułtana zwiedzamy prywatny pałac jego rodziny. Uczymy się malować batiki, poznajemy sposoby i tajniki wytwarzania cukru palmowego i kupujemy kilkadziesiąt kilogramów kopry na wycieraczki. Oswoiliśmy miasto. Postanawiamy ruszyć dalej.

Poszukiwacze oświecenia


Do Borobudur, największej buddyjskiej świątyni na świecie, przybywamy o wschodzie słońca. Budowana przez 75, przetrwała tylko 180 lat. W 1006 r. zniszczył ją wybuch pobliskiego wulkanu Merapi. Na gruzy Borobudur spadł deszcz popiołów, kamieni i tufu. Świątynia ponownie odkryta przez brytyjskie wojska w 1835 r. musiała czekać kolejnych 70 lat na rozpoczęcie rekonstrukcji. W XX w. powoli ją odbudowano i zamieniono w atrakcję turystyczną.

Chwilę po wschodzie słońca świątynię osnuwa mgła. Kilku jawajskich turystów robi sobie zdjęcia przy jednym z Buddów (dotknięcie Buddy ukrytego w ażurowej stupie ponoć przynosi szczęście). Strażnik sprawdza bilety, samozwańczy przewodnicy czekają na chętnych, samotny biały turysta rozgniata papierosa na kamiennej podłodze piramidy. – O co chodzi?! To nie świątynia, to muzeum! – krzyczy, gdy starszy Indonezyjczyk zwraca mu uwagę, żeby pamiętał, że jest w świątyni. – Muzeum?! Muzeum?! – zdenerwowany Indonezyjczyk grzebie chwilę w plastykowej torbie, którą trzyma w ręce, i wyciąga z niej pogniecione zdjęcia, wycinki z gazet, kserokopie stron starej książki. Pokazuje rysunki z renowacji świątyni, zasypane wulkanicznym pyłem ściany, dżunglę rozsadzającą ruiny. Potem przedstawia rysunki jakichś piramid i góry Meru. – To nie jest muzeum! – mówi dobitnie.

Niektóre miejsca łatwiej poznać i zrozumieć, gdy opisze się je cyframi. Liczby sprawiają, że wszystko w nich wydaje się uporządkowane. Świątynia Borobudur składa się z dwóch milionów kamiennych bloków ułożonych w trójwymiarową, tantryczną mandalę-piramidę. Z góry wygląda jak kamienny kwiat lotosu. Kilka kilometrów ścian zostało przyozdobionych blisko 2 700 rzeźbionych paneli. Tworzy ją osiem koncentrycznie położonych tarasów. Największy leży najniżej. Wokół niego ogrodnicy ścinają trawę i przepędzają węże. Najmniejszy taras znajduje się na samej górze.  Szlak pielgrzymkowy wiodący przez wszystkie kondygnacje liczy około pięciu kilometrów.

Jednak tego, co w Borobudur najważniejsze, czyli jej rangi i znaczenia religijnego, absolutnie nie da się zawrzeć w cyfrach: świątynia ta jest kopią góry Meru. Według mitologii braministycznej i kosmologii indyjskiej ta święta góra ułatwia kontakt z bóstwem – aby jak najbardziej się do niego zbliżyć, należy stanąć na jej szczycie.

Pielgrzym, idąc po tarasach Borobuduru, przenosi się ze świata materialnego w duchowy. Wędrówkę zaczyna od najniższego tarasu i idzie zawsze w lewo. Obranie przeciwnego kierunku oznacza zwrócenie się ku złu. Najpierw mija reliefy ukazujące zmagania człowieka z mają (iluzją przysłaniającą rzeczywistość), sceny z życia Buddy i dociera do płaskorzeźb przedstawiających fi lozofi czne tematy z pism Mahajany. Rzeźbienia symbolizują wędrówkę przez wszystkie etapy życia człowieka: poznawanie włas-nych grzechów i popełnionych przez siebie błędów, doświadczenie wszystkich aspektów bycia człowiekiem i Buddą.


Świadoma wędrówka ma prowadzić do oświecenia. Na trzech ostatnich kolistych kondygnacjach pielgrzym idzie między 72 ażurowymi stupami, które zakrywają postacie medytujących Buddów zniszczone przez trzęsienia ziemi i zamachy bombowe. Na samym końcu dociera do ostatniej, wieńczącej szczyt świątyni 15-metrowej stupy. Jest ona pusta w środku i symbolizuje ostateczny cel pielgrzymki – nirwanę, duchową wolność.

Kwiaty dla bogów


Nasz bus rzężąc, wspina się pod górę. Mija nas pikap zwożący w doliny kilkunastu wieśniaków i potężne pomarańczowe siatki kapusty. Główki tego warzywa porastają nierówne zbocza gór, układając się w czyste, geometryczne wzory. Przed nami wulkan Bromo. Według legendy pod koniec XV w. księżniczka Roro Anteng wraz z mężem Joko Segerem weszli na górę, prosząc bogów, by obdarzyli ich dziećmi. Bogowie się zgodzili, pod warunkiem że ostatnie dziecko zostanie złożone w ofierze. Kiedy się urodziło dwudzieste piąte, ostatnie niemowlę, rodzice postanowili złamać obietnicę. Bogowie rozzłoszczeni nieposłuszeństwem wywołali przerażający wybuch wulkanu i zmusili w ten sposób książęcą parę, by poświęciła im swoją najmłodszą latorośl. Rodzice wrzucili syna Kesuma do wulkanu. Od tej pory ludzie co roku składają Bromo ofiary z jedzenia, próbując ukoić gniew bogów. Ostatnio wulkan wybuchł w 2007 r. i mieszkańcy uznali, że sami są sobie winni: najpewniej złożone przez nich ofiary nie spodobały się bogom.

Na szczyt góry wspinamy się o świcie. Bromo znajduje się w półpustynnym kraterze innego, wygasłego przed milionami lat wulkanu. Tragarze z końmi proponują nam podwózkę. Przed samym szczytem trzeba zejść z wierzchowca i po wiodących na wprost schodach wejść na samą górę. Po drodze mijamy sprzedawców kwiatów. Według obowiązującej tu tradycji zakupione kwiaty na końcu wspinaczki należy z krótką modlitwą wrzucić do krateru ziejącego dymem. Przestrzeń wypełniają śmiechy i śpiewy młodych Indonezyjczyków, którzy wnieśli tu odtwarzacz CD i puszczają głośno lokalny pop. Starszy Anglik powoli schodzi obsypującym się żlebem do wnętrza wulkanu. Gdy już jest w połowie drogi na dół, bierze zamach i rzuca kwiaty, które wnet giną w chmurze pyłów. Niedługo potem mężczyzna wraca i siada koło nas na ziemi. Prosi o zdjęcie.

Między górami a morzem


Kuta to najbardziej oblegane przez turystów miejsce na Bali. Jest też najmniej typowym fragmentem wyspy. Są tu surferzy, backpackersi, prostytutki jedżdżące na skuterach (szybki seks i wolne maszyny), sklepy wypełnione tym, co potrzebne i niepotrzebne, przepychające się wszędzie motory oraz biura turystyczne i nurkowe, knajpy z glinianymi piecami do włoskiej pizzy, kafejki internetowe, dyskoteki. Są tu halucynogenne grzyby podawane do jajecznicy lub w drinkach i stojący u zbiegu Jl Legian i Poppies II – pomnik Ground Zero upamiętniający poległych w zamachu terrorystycznym w 2002 r. Od wybuchu bomb śmierć poniosło 202 ludzi, głównie młodych turystów. Zginęła wówczas również polska dziennikarka Beata Pawlak.

Jednak nawet w tym świecie chaosu i materii wszystko podporządkowane jest religii – balijskiej mieszance hinduizmu, animizmu i wiary w duchy przodków. Na Bali całą przestrzeń reguluje istnienie dwóch elementów krajobrazu: gór (kaja) i morza (kelod). Pierwsze to siedziba bóstw, drugie – demonów. Ten symboliczny podział organizuje całe życie Balijczyków. Wejścia do świątyń zbudowane są na kształt świętych gór, a od strony morza, na obrzeżach wsi i miast, znajdują się miejsca kremacji. Morze jest miejscem, do którego odchodzą zmarli.

Z hotelu wychodzimy wprost na stojącą na poboczu Jl Legian kolorową lektykę z ciałem zmarłego 95-latka. Policja niespiesznie zamyka ulicę, z pobliskich sklepów i domów zaczynają schodzić się kolorowo ubrani ludzie: mężczyźni w sarongach przewiązanych chustami (co oznacza symboliczne odcięcie świata fizycznego od duchowego), kobiety w barwnych strojach niosące na głowach kosze pełne ofiar dla duchów. Niektórzy goście przywdziali geringsing, tkaniny mające chronić właściciela przed fizycznymi i duchowymi wrogami, którzy mogą się przyplątać do człowieka w czasie kremacji. Kilkusetosobowy tłum wypełnia ulicę, słychać dźwięki tradycyjnej orkiestry gamelanowej. Mężczyźni unoszą trumnę z ciałem zmarłego, na której jak w lektyce siedzi kapłan, i ruszają... do biegu. Zaczyna się kilkukilometrowy sprint. Biegnący z przodu długimi kijami podnoszą wiszące nad ulicą przewody elektryczne, żeby lektyka o nie nie zahaczyła. Na skrzyżowaniu ulic trumna krąży kilka razy wkoło, potem szlaczkiem, od jednego krawężnika do drugiego, by złe duchy pogubiły się i nie mogły wrócić na ziemię.

Gonitwa ustaje na plaży. Stos pogrzebowy skrywał się pod kawałkiem białego płótna. Obok ustawiono ołtarz, na który kobiety składają ofiary, gra orkiestra i jest jedzenie. Panuje wesoła atmosfera, żałobnicy żartują. Na Bali śmierć to powód do radości, duch zmarłego przechodzi do lepszego świata, by później powrócić do swojej rodziny w ciele nowo narodzonego dziecka. Wszyscy dzielą się jedzeniem, kapłanka modli się przy darach. Mężczyźni z kapłanem układają stosy – jeden dla zmarłego, drugi dla lektyki.


Na zawiniętych w biały całun zwłokach kapłan kładzie spisane na materiale listy do nieba. Grabarz pod stos podkłada gazowy palnik i po chwili w niebo wznosi się czarny dym. Kilka metrów dalej turyści opalają się na plaży, surfują, pływają, poddają się masażowi i jedzą śmierdzące starym mięsem owoce durianu. W końcu stos gaśnie. Zmielone i wymieszane prochy zostają włożone do wydrążonego kokosa. Teraz czas na chwilę modlitwy, podczas której kapłani i najbliżsi siedzą zwróceni plecami do gór, a twarzą do morza, do śmierci. Wszyscy wstają, kilku mężczyzn wchodzi do wody z darami dla bogini morza oraz łupiną kokosa z prochami. Owoc ląduje na falach. Wraca w stronę plaży, mężczyźni łapią go i wynoszą dalej w morze. Kokos się przewraca, prochy mieszają się z wodą i osiadają im na rękach mokrą, gęstą mazią.

Miasto-galeria

Kilka tygodni przed naszym przyjazdem do Ubud odwiedził je Patrick Geryl. Zasłynął on z nagłaśniania w świecie przepowiedni kalendarza Majów, która wieszczy, że koniec świata nastąpi 21 grudnia 2012 r. Według Geryla właśnie to indonezyjskie miasto jest najlepszym schronieniem przed światowym kataklizmem w 2012 r. To nic nowego – nawet legenda o powstaniu osady wiąże się z szukaniem w niej ukojenia i bezpieczeństwa: po ratunek przybył w VIII w. uciekający z Jawy hinduski mnich Rsi Markendya. W rozgałęzieniach rzek założył pustelnię Gunung Lebah. Szybko okazało się, że tutejsze rzeki mają właściwości lecznicze. Bogactwo występujących w okolicy zdrowotnych ziół i roślin przyciągało ogromne rzesze ludzi, którzy powoli zaczęli się tu osiedlać. Tak powstało miasto Ubud, którego nazwa pochodzi od balijskiego słowa „lekarstwo”. W 1927 r. na zaproszenie króla Ubud, kilkadziesiąt metrów od pierwszej pustelni Rsi Markendya, zbudował swój dom niemiecki malarz i muzyk Walter Spies. Miał stworzyć pomost między sztuką zachodnią a balijską. Do swego schronienia ściągnął Charliego Chaplina, Noela Cowarda, Barbarę Hutton czy H.G. Wellsa.

Kolejna grupa „uciekinierów” – artystów, hippisów, turystów – przybyła tu śladem holenderskiego malarza Ariego Smita. Wszystkich przyciągała do miasta Ubud Magic, specyficzna mieszanka atmosfery sztuki, piękno zielonych ryżowych pól, dzikość dżungli, egzotyka kamiennych świątyń oraz przekonanie o wyjątkowości tego miejsca.

Dzisiaj Ubud to największa na Bali enklawa artystów i ekspatriantów. Jest wielką galerią. Wzdłuż jednej z ulic ciągnie się 16 km sklepów, butików i warsztatów rzeźbiarzy i malarzy. Przez pierwszych kilka dni wyłącznie podziwiamy cudowne drewniane i kamienne rzeźby, obrazy malowane we wszystkich stylach, stareńkie japońskie kimona, sztukę konceptualną z USA, tradycyjne drewniane maski, prymitywne rzeźby z Papui-Nowej Gwinei i Timoru. Przez długie godziny nie zapuszczamy się dalej niż do krawędzi chodnika. Wieczorem chodzimy do knajp, na domowych kanapach do rana prowadzimy dyskusje o sztuce, życiu i końcu świata.

Na kilka dni zamieszkujemy u włoskiego artysty Diego. Poznaliśmy go przez Internet na stronie dla miłośników couchsurfingu, gdzie ludzie z całego świata oferują sobie pomoc w zapewnieniu noclegu. Diego przyjął nas w domu pośrodku pól ryżowych, z tarasem otwartym na dżunglę i rezydującym na pierwszym piętrze udomowionym nietoperzem. W końcu jednak postanawiamy zrezygnować z tej sielanki i opuścić rewir galerii i knajp.

Podejmujemy próbę dojścia do Monkey Forest, będącego kawałkiem lasu tropikalnego, w którym ukrywają się fi - gury demonów, rzeźby kilkumetrowych smoków z Komodo, świątynie oraz wyrywające jedzenie święte małpy. Jednak kończy się ona... weselem. W pobliżu domu, w którym mieszkamy, nasz wzrok przyciąga brama przyozdobiona wycinankami z palmy. Idziemy sprawdzić, dlaczego ktoś tak przystroił swoje domostwo. Wchodzimy do środka. Okazuje się, że właśnie rozpoczyna się ślub satria – jednej z najwyższych balijskich kast. (W Indonezji panuje indyjska religia, stosunki społeczne oraz podział na kasty). Mężczyźni robią jedzenie, kobiety zajmują się przygotowaniem ofiar dla bogów. Kilku gości gra w karty, inni siedzą z panem młodym w kącie zagrody i piją z plastykowych kanistrów arak i wino palmowe. Czekają na początek ceremonii.

Dowiadujemy się, że zgodnie z zaleceniami astrologów nastał świetny dzień na śluby, dlatego też brakuje wolnych kapłanów, pemangku, którzy objeżdżają kolejne domy i udzielają sakramentu. Czekamy. Pieczony prosiak też czeka. Po sześciu godzinach, kilkudziesięciu partyjkach pokera, kilku kanistrach araku i dziesiątkach pytań, w którym miesiącu ciąży jest Asia, kapłan przybywa.

Muzycy zagrali, ślub się zaczyna. Gamelanowe utwory mają całkiem inną konstrukcję niż zachodnie, jakby brakowało im początku, końca i punktów kulminacyjnych. Muzyka wędruje po okręgu, a jej monotonia wprowadza w trans. Dźwięki, podobnie jak wszystko wokół – architektura, ofi ary, stroje, wzory na rzeźbach i sztuka, mają przypominać, że człowiek jest zamknięty w reinkarnacyjnym kole wcieleń: umieramy i rodzimy się, dojrzewamy, uczymy się i znowu umieramy. Kapłan zdejmuje garnitur i owinięty w białe płótno siada w kucki na ołtarzu. Państwo młodzi z koronami na głowach zajmują miejsca obok. Kobiety krążą z cienkimi laseczkami kadzideł. Goście zajmują się sobą. Po jakimś czasie najbliższa rodzina wchodzi do domowej kapliczki na modły i oficjalna część ceremonii dobiega końca.


Co ciekawe, takie przydomowe świątynie można znaleźć przy każdym wiejskim i małomiasteczkowym domu. Zwykle przeznacza się na nią duży, ogrodzony murem teren w rogu gospodarstwa. Mieszkańcy stawiają na nim kilka małych kapliczek przodków, trzy duże poświęcone bogom i jedną kaplicę mającą „bezpośrednie połączenie” ze świątynią Pura Dalem w Ubud. Większość tutejszych kapliczek działa na zasadzie telefonu komórkowego. Łączą się z największymi sanktuariami na wyspie lub z jakąś główną świątynią w mieście (na Bali jest ponad 20 tys. świątyń, czyli średnio przypadają cztery na km2). Wystarczy pomodlić się przed swoją domową kaplicą, która ma połączenie z odpowiednim sanktuarium i modlitwy momentalnie trafią do celu.

Idziemy dalej. Za mostem, na poboczu drogi, w trawie, na schodach czają się demony. Kamienne, wykrzywione twarze, potężne, tłuste boginie o pełnych piersiach, trupie czaszki, maski o ostrych zębach. Pokrywa je wilgotny, pachnący zgnilizną mech. Przed nami świątynia. Wchodzimy do środka. Jest pusto, mech zaścieła podłogę. W lianach potężnego drzewa, które wyrosło jak żywy wykrzyknik pośrodku dziedzińca, pochowane są kapliczki. Za bramą wyłania się druga, nowsza świątynia z jasnymi, oczyszczonymi z mchu rzeźbami. W powietrzu latają tysiące ważek. W jednej z kaplic leży skorupa potężnego żółwia, na schodach siedzi stary kapłan. Wyżej stoi schodkowa piramida pokryta dziesiątkami rzeźb demonów, smoków, potworów połykających dzieci oraz wyszczerzonych zwierzęcych kłów.

– Figury demonów zobaczysz tylko przed świątynią albo u podnóża kaplicy – kilka dni później tłumaczy mi król Ubud. Jego ojciec ściągnął na Bali Waltera Spiesa i zachodnią sztukę. – Figury mają odstraszać prawdziwe demony – opowiada król, siedząc na schodach najstarszej świątyni Gunung Lebah, którą kilka lat temu odnawiał. – Przez bramę do świątyni nie może wejść nic, co jest złe. Nie może też wejść śmierć. Złe postaci i duchy zostają skutecznie odstraszone przez kamienne figury, natomiast o zakazie wstępu dla śmierci mają pamiętać ludzie.

Przez dziesięć dni po śmierci kogoś z najbliższej rodziny nie można wejść do świątyni. Zakaz wstępu mają także miesiączkujące kobiety, ponieważ ich krwawienie jest swego rodzaju śmiercią, a wewnątrz sanktuarium istnieje tylko życie. Ten mocny podział, podkreślony przez armię kamiennych demonów, jest niezbędny Balijczykom do zachowania harmonii w życiu. Człowiek musi pamiętać, że jest istotą z pogranicza, że egzystuje między dwoma światami żywych i umarłych.

Dla Balijczyków zagrożenia niewidzialne są równie ważne i realne, co widzialne. Najlepiej widać to na tarasach ryżowych otaczających Ubud. Na polach rozrzucone jak zabawki tkwią prawdziwe kolorowe strachy na wróble oraz słomiane lalki przedstawiające boginię ryżu. Pierwsze chronią ryż przed ptakami, by nie wyjadły ziaren, drugie – odstraszają demony mogące zniszczyć plony.

Trzy wyspy


W porcie w okolicy Senggigi na wyspie Lombok wydaje się, że cofnął się czas. Na trawie między drzewami w palmowym gaju stoją minibusy z turystami. Kierowcy przestrzegają przechodniów, by uważali na głowy, bo spadający kokos może zabić. Wieje wiatr. Na plaży leżą wąskie, ochraniane płóciennym daszkiem drewniane łodzie. Wsiadamy do jednej z nich. Przed nami trzy niewielkie wyspy Gili, które przy Lombok wyglądają na mapie jak czarne kropki. Każda z wysepek jest inna. Gili Trawangan to typowe miejsce na imprezy. Są tutaj knajpy, hotele, wille, biura turystyczne i nurkowe. Gili Air, leżąca najbliżej Lomboku, to niewielka wysepka (obejście jej zajmuje 45 minut) z knajpkami i bambusowymi hotelikami rozrzuconymi wzdłuż plaży. Jest tu bardzo spokojnie, czasami piaszczystą drogą wzdłuż plaży przejedzie końska dorożka lub przejdzie jakiś turysta (na żadnej z wysp nie ma samochodów ani motorów). Gili Meno to wyspa z aspiracjami, ale nieciekawa.

Lądujemy na Gili Air. Zapach marihuany unosi się wszędzie, kelner w naszym hoteliku przy plaży podając nam kartę, pyta, czy chcemy skręta, a może wolimy magiczne grzyby? Bierzemy kawę. Czas płynie wolno. Jest poza sezonem. Nie ma żadnych białych. Kelner siada przy barze i zaczyna śpiewać piosenkę o ukochanych turystach z Polski. Kilka metrów od naszego hotelu zaczyna się rafa koralowa. Otacza wyspy jak obrączka. Nurkuję. Psychodeliczne rafy, tęczowe ryby, morskie żółwie. Wychodzę na plażę, kilka metrów od wody stoją stoliki naszej hotelowej knajpki. Zamawiamy jedzenie. Zachodzi słońce. Kontemplujemy spokój. Kelner jak na zwolnionym filmie idzie do nas z jedzeniem. Przez chwilę patrzy z dumą na dobrze wykonane zadanie. Gratulujemy mu. Uśmiecha się.