Był taki moment, kiedy byłem uzależniony. Od Londynu. Niby nie było to groźne uzależnienie, ale – jak każde – drenowało moją kieszeń. A szczerze mówiąc, niszczyło też zdrowie (ach, te puby). Na szczęście przyszedł kryzys, złotówka spadła na ryj, i nie stać mnie na nieustanne wyskoki nad Tamizę. Ale wciąż jestem na głodzie.

Kiedy tylko usłyszałem, że istnieje takie miasto jak Londyn, już wiedziałem, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Kiedy jechałem tam pierwszy raz – już jako człowiek w średnim wieku – bałem się rozczarowania. Ale nic z tych rzeczy, było nawet lepiej, niż się spodziewałem. Londyn ma cudowną cechę – i różni się w tym na przykład od Paryża – że czujesz się w nim swobodnie niezależnie od tego, kim jesteś, skąd pochodzisz, jak jesteś ubrany i jak mówisz po angielsku ( ja mówiłem i mówię koszmarnie). Londyn od razu cię przytula i szepcze do ucha – czuj się jak u siebie.
Londyn jest jak internet – można w nim znaleźć wszystko. Ba, samo British Museum jest jak internet. Ale nie będę łgał, że w tym mieście chodziłem wyłącznie do muzeów (choć są najlepsze na świecie i większość z nich za darmo. I co, Paryżu, łyso ci?). Angielska stolica to genialne miejsce do imprezowania i tylko tam, raz jeden w życiu, zdarzyło mi się, że kierowca autobusu obudził mnie o świcie w zajezdni. Powiedział zresztą do mnie „ser”. Czy to nie cudowne?

Anglicy na pierwszy rzut oka są bardzo podobni do Polaków. Brytyjska socjolog Kate Fox (dlaczego tam nawet poważne książki socjologiczne są tak lekkie i zabawne?) twierdzi, że fundamentem angielskiego charakteru jest socjalne wycofanie. To znaczy ludzie nie bardzo wiedzą, jak obcować z innymi ludźmi. To zupełnie tak jak u nas. I dopiero po alkoholu się „odmykają” – i to też zupełnie tak jak u nas. Londyn w piątkowe i sobotnie wieczory to miasto pijane w sztok, po którym – niezależnie od tego, jak zimno by było – biegają prawie nagie nastolatki. Jest naprawdę świetnie, choć nieco irytujący jest zwyczaj sprzedawania alkoholu na „dwudziestki”. Kiedy prosiłem w pubach o poczwórną szkocką – by nie zadręczać barmanów zbyt często – niezmiennie pytano mnie, czy jestem Rosjaninem.

Na odmykaniu się wódą podobieństwa między Anglikami i Polakami jednak się kończą. Na przykład Brytole są strasznie grzeczni. Wzmiankowana już Kate Fox robiła socjologiczne eksperymenty polegające na tym, że wpadała na ludzi w miejscach publicznych. Większość Anglików w takim momencie mówi „I’m sorry”, chociaż to ich staranowano. Fox podobny nawyk dostrzegła jedynie u Japończyków (skądinąd też wyspiarzy). Polaków nie badała szczególnie dokładnie, więc ja się podjąłem tej misji. Niestety dość szybko dostałem w mordę i odechciało mi się pracy naukowej.
Jadąc do Londynu, trzeba pamiętać, że to wcale nie jest angielskie miasto, ale jest takie fajne, jakie jest, właśnie dlatego, że jest angielskie. Już tłumaczę, o co mi chodzi w tym zawiłym paradoksie. Londyn jest wielkim kosmopolitycznym molochem, który mimo czerwonych piętrusów, czarnych taksówek, policjantów w śmiesznych kaskach i królowej w swym pałacu zatracił angielskość. Dla przeciętnego Angola ucieleśnieniem swojskości jest wieś, a zwłaszcza południowe i wschodnie hrabstwa, z sielankowymi „cottages” znanymi z serialu Morderstwa w Midsomer. Londyn jest wieloetnicznym, wielokulturowym tyglem, którym nie byłby jednak, będąc stolicą innego kraju. Nie byłoby go bez angielskiego liberalizmu i poczucia wyższości, które jest tak wielkie, że mówi: proszę bardzo, przyjeżdżajcie tu sobie, osiedlajcie się i róbcie, co chcecie, ale i tak w końcu wszyscy będziecie Anglikami. I wiecie co? Tak rzeczywiście jest.

Igor Zalewski (2012)