Trzy dolary – mówi gwatemalski celnik. – Ale ja jestem z Unii Europejskiej – odpowiadam na zasadzie „głupie pytanie, głupia odpowiedź”. – To niczego nie zmienia. Wszyscy płacą! To akurat zauważyłam. Facet ściągnął tę opłatę od wszystkich osób z kolejki. – Pan jeszcze sprawdzi. Bo widziałam taki napis, że się nie płaci. Tam był taki numer telefonu... Na linię antykorupcyjną – patrzę wymownie.

Celnik nie musi wiedzieć, że zapomniałam numer zapisać.  Zresztą i tak moja komórka nie działa ani w Gwatemali, ani   w Belize, ani nigdzie w okolicy. – Więc podali tam numer, aby w razie czego można było tam zadzwonić i skonsultować wysokość opłaty za przekroczenie granicy – tłumaczę. Celnik patrzy na mnie przenikliwym wzrokiem: – Jak długo chcesz tu zostać? – Ze trzy dni – znowu nieco rozmijam się   z prawdą, ale co mu do tego. – No, skoro na trzy dni... – mruczy i wbija mi pieczątkę. Udało się! Jestem w Gwatemali! Trochę mi to zajęło, ale mam swoje zasady – nie płacę, kiedy nie muszę.

MISJA SPECJALNA

Razem ze mną przez granicę przechodzi María. Jej nawet nie  sprawdzają paszportu. Robi to tyle razy – stron dawno by nie starczyło na stemple. Od poniedziałku do soboty jeździ do Belize z naręczem gazet i sprzedaje je pasażerom autobusów zmierzających do Gwatemali. W niedziele ma wolne i może chodzić do szkoły. Pozwoliła sobie na taki luksus po 6 latach pracy. Teraz María ma 14 lat i jest najmłodszą uczennicą w swojej klasie. I najbardziej pilną. Nie opuszcza żadnych zajęć. – Słuchaj mnie uważnie – mówi jak nauczycielka przy tablicy. – Ja wysiadam w Melchor, zaraz za granicą, więc dalej pojedziesz sama. Na dworcu autobusowym w Santa Elenie za 2 quetzale, nie więcej, weźmiesz rotativo, taki motor na trzech kołach.   I nie wysiadaj z niego, dopóki nie dowiezie cię pod sam hotel.

Co prawda na bilecie mam wyraźnie napisane, że jadę bezpośrednio do Flores, ale María ma rację. Kiedy już jestem na miejscu, widzę, że autobus po prostu nie zmieściłby się w wąskich uliczkach miasteczka na wyspie.

Flores wyrosło na gruzach Tayasal. Miasto otoczone  jeziorem Petén Itza dość długo opierało się hiszpańskim konkwistadorom i nowej wierze. Pierwszej próby nawrócenia jego mieszkańców podjął się Cortés, ale spotykając się ze stanowczym oporem, dał sobie spokój. Miał pilniejszą sprawę na głowie – wprowadzanie nowego porządku wśród Indian żyjących w dzisiejszym Hondurasie. Kolejny „misjonarz” nowej religii, Pedro de Alvaro, przybył na brzeg jeziora Petén Itza pod koniec XV w. Jak stwierdza jeden z tutejszych przewodników: „Po kilku nieudanych próbach ochrzczenia Tayasal, Alvaro zrównał z ziemią miasto, wybił mieszkańców, a ci co ocaleli, uciekli do lasu”. W ten sposób padło ostatnie niezależne państwo Majów. Wyspa do 1697 r. pozostała bezludna. Nowi osadnicy wznieśli kościoły i niewysokie kolonialne domki wzdłuż uliczek wyłożonych kocimi łbami.

Podczas niedawnej renowacji kamieniczki pomalowano na  wszystkie kolory tęczy. Zrobiono z nich hotele, hostele, bary, kawiarnie, restauracje, sklepy z pamiątkami i biura turystyczne, które żyją głównie z przewozów do Tikal – najpiękniejszego miasta Majów.

We Flores turyści dzielą się na tych, co już tam byli, i na tych, co właśnie tam jadą. Tikal stanowi też główny temat rozmów w tutejszych knajpkach. Niektórzy backpackersi porównują ruiny do Palenque albo Chichén Itzá. Słucham ich narzekań i mam coraz większą ochotę wręczyć im kielnie, żeby sami zbudowali sobie wzorcową piramidę. Jestem pewna, że Tikal mnie zachwyci! Przecież świetnie wcieliło się w rolę kwatery buntowników na Yavin 4 w czwartej części Gwiezdnych wojen.


– Jedziesz jutro do Tikal? – słyszę czyjeś pytanie. – Ja wyruszam o 4.30 rano, bo wtedy podobno można zobaczyć małpy i inne dzikie zwierzęta. Zmierzyłam go wzrokiem, który miał mówić: „ja jestem na wakacjach”. W kieszeni miałam już bilet, który wyznaczał mi spotkanie z ruinami na godzinę 10. Niestety nikt mnie nie uprzedził, że w okolicy obowiązuje dość elastyczne podejście do czasu. Autobus przyjechał o 11.

 

GWIEZDNE WOJNY

Tikal jest największym, ale nie jedynym miastem Majów odkrytym na terenie Petén. Prawdopodobnie osadnicy przybyli tu ok. IV w. p.n.e. Jednak pierwszy władca Yax Ehb’ Xook, którego imię zachowały dla potomności kamienne stelle,  żył nieco przed 292 r. n.e. Szacuje się, że w czasach świetności, czyli ok. VII–VIII w. n.e. w Tikal mieszkało ok. 90 tys., a w sąsiednich metropoliach, jak m.in. El Mirador, El Tintal czy Uaxactún, w sumie żyło kilka milionów Majów. To stąd ich kultura i osadnictwo rozszerzyły się na tereny dzisiejszego Meksyku. Majowie jednak padli ofiarą własnej cywilizacji. Ich działalność, głównie wycinka drzew, doprowadziła do klęski ekologicznej. Miasta zaczęły wymierać. Wtedy w Tikal wzniesiono ostatnią piramidę. Sto lat później miasto zostało opuszczone i zapomniane.

Ponownie odkrył je zbieracz kauczuku w 1848 r. Wypatrzył  on zwieńczenia piramid wystające ponad korony drzew. Zaraz potem przybyła tu pierwsza wyprawa archeologiczna. Od tamtej pory z drobnymi przerwami cały czas prowadzone są badania i prace rekonstrukcyjne. Jednym słowem praca tu wre jak na wielkim placu budowy. – Miło patrzeć, jak współcześni Majowie wznoszą nowe piramidy – śmieję się. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaką maestrię osiągnęli budowniczowie Tikal! – mówi młody robotnik. Pod nami są cztery warstwy idealnie wypoziomowanego chodnika. Murarz jest bardzo skromny. Powiedziałabym, że jego ekipa osiągnęła podobny stopień wirtuozerii – odrestaurowane przez nich świątynie wyglądają jak nowe! – Niedawno archeolodzy odkryli nową nekropolię i wkroczymy tam natychmiast po tym, jak zakończą badania. Chcesz zobaczyć? – i prowadzi mnie na szczyt niewysokiego wzgórza. Podobno większość okolicznych wzniesień kryje w sobie zasypane piramidy. – Pracuję tu od 14 lat. I wciąż jeszcze tyle zostało do roboty – wzdycha. Majowie zapewnili pracę kilku pokoleniom archeologów i murarzy. Do tej pory odkopano w sumie 16 km2. Składają się na to wyspy piramid rozsypane w selvie, czyli deszczowym lesie na powierzchni 60 km2. Droga z jednego skupiska piramid do drugiego zajmuje pół godziny. Zaczynam żałować, że przy wejściu nie wypożyczyłam roweru. Szybciej bym wtedy dotarła do słynnej świątyni IV – najwyższej odkopanej piramidy Majów. Jej podstawa ginie w lesie – drewniane schody wiją się wzdłuż ściany i prowadzą na sam szczyt ponad korony drzew. Stamtąd rozciąga się panorama, którą pamiętam z Gwiezdnych wojen. – Może zrobię ci zdjęcie ? – wybudza mnie z zamyślenia jeden z turystów. – Pewnie, tylko umiesz posługiwać się moim aparatem? – Oczywiście. – odpowiada. Niestety blefował.

Kolejne pół godziny i oto stoję u stóp świątyni V mierzącej 57 m. Ponieważ piramidy z epoki późnoklasycznej były smukłe i strome, poprowadzone wzdłuż jej ściany schody bardziej przypominają drabinę. W takiej chwili trudno nie myśleć o tych, którzy tę drogę przebywali przy akompaniamencie rytualnych bębnów tylko w jedną stronę, by na górze zginąć. Ze szczytu patrzę na rosnące w dole święte drzewa Majów – ceiby. Indianie wierzyli, że łączą one trzy światy. Korzenie czerpią siły życiowe z inframundo – czyli podziemi, pień tkwi w naszym świecie, natomiast konary podtrzymywały niebo. Przykleiłam się do ściany, bo pod stopami mam jedynie taras o szerokości półtora metra, bez żadnych barierek. – Daj aparat, zrobię ci zdjęcie, jesteś tak pięknie przerażona, że trzeba to uwiecznić– mówi jeden   z turystów. Ten jednak nie blefuje. Potrafi robić zdjęcia, które oddają moje przerażenie.

Schodzę. Na dole czekają na mnie leniwiec i małpy. Tak jak  przypuszczałam, wcale się nie bały ludzi. Czy powiem o tym mieszkańcom hotelu, którzy na spotkanie z nimi przybyli tu bladym świtem?

Tuż za bramą na straganie nieopatrznie chwyciłam za haftowane wiśniowe wdzianko. Natychmiast za moimi plecami wyrosła Indianka, żądając 500 quetzali. Ale szybko spuszcza   z ceny. – No dobra, 450. Ręczna robota, bardzo cenne – mówi. – Mam przy sobie tylko 400 quetzali, bo zazwyczaj płacę kartą – odpowiadam na odczepnego. – Ale ja mam terminal! – uśmiecha się od ucha do ucha, pokazując sprzęt. – To ja się zastanowię, wrócę jutro – blefuję. – Nie wrócisz... – odpowiada. Nie dała się zwieść. Wie, że we Flores te same wdzianka kosztują od 300 do 350 quetzali.

Zanim dojadę z Tikal do Santa Eleny, zapada noc. Tym razem kierowca minivana nie chciał słyszeć o tym, by wysadzić mnie wcześniej, w Santa Elenie. – To niebezpieczne! – nie kryje oburzenia. – Nie powinnaś opuszczać Flores! – podkreśla. Wiem. To dla mojego dobra i tysięcy takich jak ja stworzono na wyspie w pełni samowystarczalną enklawę turystyczną. Gdzie żaden lokalny macho w kowbojskim kapeluszu i z maczetą za pasem nie oskubie mnie z kasy, jak to się ponoć dzieje w Santa Elenie.

MIASTO JAK MODELKA

 

Na wyspie zrobią to w romantycznym świetle świec właściciele lokali gastronomicznych i wszelkiego rodzaju hosteli, gdzie śniadanie kosztuje więcej niż nocleg. Ale to właśnie tam mieszkają ludzie dbający, by turysta czuł się we Flores jak   w niebie. Następnego dnia przechodzę przez most i spaceruję bitymi, glinianymi ulicami, gdzie mieszkają te anioły.

Santa Elenę, czyli Świętą Helenę, można porównać do modelki. Na żywo nie zachwyca urodą, za to świetnie wychodzi na zdjęciach. Ma słoneczny uśmiech dziewczyny, która sprzedaje na bazarze grillowaną kukurydzę, jest nieprzewidywalna jak wstawiony campesino z maczetą za pasem i niedostępna jak Indianki z okolicznych wiosek, które za żadne skarby świata nie pozwalają robić sobie zdjęć. W takich warunkach trzeba blefować, by nie stracić tej chwili. Fotografuję „na czuja”, z głową odwróconą w drugą stronę. Nagle czuję na ramieniu czyjąś dłoń. Odwracam się, a przede mną stoi rosły pan w sile wieku. W rzeźnickim, zakrwawionym fartuchu. – Kim jesteś i czemu robisz zdjęcia? – pyta groźnie. Tym razem rezygnuję z blefu. Prawda będzie skuteczniejsza. Przyznaję, że jestem dziennikarką z Polski. – Z kraju Jana Pawła II? – mówiąc to, mężczyzna ustawia się za ladą z mięsem. – Zrób mi portret, ale ładny! – ordynuje. Takich propozycji się nie odrzuca. Od tej chwili robienie zdjęć wygląda już inaczej. Gdziekolwiek się kierowałam, moje kroki poprzedzał komunikat: idzie ta  gringa z aparatem. Jedni wciąż uciekają, ale większość wychyla się ze swych skleconych z desek straganów i uśmiechali od ucha do ucha.

Po kilku dniach nadeszła  pora, by wrócić do Meksyku. Znowu pukam do agencji. Ile kosztuje bilet do Palenque? – 265 quetzali, bo nasze autokary są pierwszej klasy! – słyszę. W następnej za podróż chcą 190 quetzali. Dlaczego tak tanio? Czy autokar będzie gorszy? – Skądże znowu! To jest ten sam autobus, tylko my lepiej negocjujemy z przewoźnikiem. Cena niewiele różni się od tej z Santa Eleny, więc kupuję bilet. Następnego ranka, kiedy o 4 rano docieram na dworzec, czeka na mnie pojazd, któremu daleko do miana „autobusu” i do pierwszej klasy. Wsiadłam do niego z absolutnie pustym portfelem. Teraz nawet gdybym chciała, nie mam czym zapłacić łapówki za stempel. Na szczęście w południe, kiedy dotarliśmy do granicy, plan był już gotowy. Ustawię się na końcu kolejki, żeby celnik zdążył już ściągnąć haracz z innych turystów. Wtedy łatwiej będzie mu zrezygnować z moich trzech dolarów. Przygotowałam też kilka scenariuszy rozmowy z przedstawicielami prawa. Nadchodzi wielki moment. Podchodzę do budki. Dostaję formularz. W jednej z rubryk muszę wpisać zawód. Blefować czy wpisać prawdę – kłopotliwy w wielu innych krajach zawód. Robię to drugie. – Dziennikarz? – czyta celnik. I bez dodatkowych pytań wbija mi pieczątkę do paszportu. Czuję się oszukana!

3 triki jak nie przepłacać

1.  Zawsze się targuj. Najlepiej wieczorem, kiedy sprzedawcy chcą już wracać do domu.
2.  Na granicy kurs quetzala jest bandycki. Wymień tylko tyle, żeby dotrzeć do Flores.
3.  Kupuj na ulicy, także jedzenie. Owoce umyj lub odkaź.

INFO

Powierzchnia: 108 889 km2.

Język: hiszpański (oficjalny), 40 proc. mieszkańców mówi w językach indiańskich.

Ludność: 12 mln.

Religia: chrześcijanie i wyznawcy religii indiańskich.

Waluta: 2,7 quetzala = 1 zł.

Od grudnia do maja, kiedy panuje pora sucha. W porze deszczowej trzeba być przygotowanym, że codziennie (jeśli nie od rana, to od godz. 16) lać się na nas będą strugi wody. Na szczęście zawsze jest ciepło, więc nawet porę deszczową da się wytrzymać.

Samolotem z Polski (z jedną lub dwiema przesiadkami) do Gwatemali od 3600 zł.

W miastach oprócz taksówek jeżdżą nieco tańsze motory trzykołowe zwane rotativo. Na krótkich dystansach kursują minibusy. Między miastami turystycznymi – autobusy dla obcokrajowców. Prawdziwą przygodą jest przejazd chicken busem. Tak nazywa się kolorowe pojazdy z recyklingu, które w czasach swej nowości w USA woziły dzieci do szkoły.

Indianki często nie życzą sobie robienia im zdjęć.

Jeśli mamy w planach dłuższy  pobyt w Gwatemali, nie kupujmy pamiątek we Flores. Znacznie taniej i bez porównania ładniejsze rzeczy kupimy u Majów nad brzegami jeziora Atitlan.

NIEPEŁNOSPRAWNI

Wysokie krawężniki, brak podjazdów mogą uprzykrzyć podróż osobom na wózkach. Jednak Gwatemala powoli się zmienia, szczególnie jeśli chodzi o miejsca turystyczne i luksusowe. Niepełnosprawny, podróżujący za niewielkie pieniądze powinien szukać pokojów w kamienicach, gdzie pokoje na parterze wychodzą bezpośrednio na patio (to ułatwia dostęp). Polecamy wynajęcie samochodu. Autobusy w ogóle nie są przystosowane do przewozu osób na wózkach.

Listy z Gwatemali do matki. Pisarz Andrzej Bobkowski wyemigrował do tego kraju w 1948 r. Zakłada sklep modelarski, do szuflady zaś zapisuje swoje obserwacje i wspomnienia z życia w Gwatemala City i wielu wycieczek po samym kraju. www.visitguatemala.com
www.tikalpark.com 7 dni w Gwatemali
noclegi: 78 zł
jedzenie: 90 zł
transport: 150 zł
pamiątki: 300 zł
20 piw: 8 zł
razem: 626 zł

3 sposoby na Gwatemalę

Nocleg: Hostel Amigos w centrum  Flores. Buddyjski wystrój, wegańska kuchnia. Cena za łóżko w dormitorium – 35 quetzali (13 zł).

La Mesa de los Mayas we Flores. Kolonialny styl i bezcenne widoki z balkonów. Cena 62 zł za dwójkę.


Peten Esplendido Hotel.  Z basenem! Przyzwoity serwis i anglojęzyczna obsługa to kolejne zalety. Cena: 200 zł za osobę. Jedzenie: Na ulicach Santa Elena. Już za kilka quetzali dostaniemy guesadillę lub grillowaną kukurydzę.

Cafe Yaxha we Flores. Serwuje się tu przysmaki z epoki prekolumbijskiej jak Yuca con Hierba Mora. www.cafeyaxha.com

Restauracja w hotelu la Casona de la Isla. W menu tepescuintle, leśny gryzoń wielkości królika. Kolacja ok. 40 zł. Rozrywka: Bazar we Flores.  O ile nie robimy zakupów, możemy nic nie wydać. Idealne miejsce na zdjęcia.

Wycieczka do ruin la  Blanca i Yaxha. Cena: od ok. 123 zł przy grupie 5-osobowej do 246 zł przy grupie 2-osobowej.

Drogo, ale nie luksusowo. Cztery dni przez puszczę do najwyższej piramidy Mezoameryki – El Mirador. Od 500 zł.

Dorota Chojnowska