Jak głosi lokalna legenda, z braku przymiotników na opisanie własnego kraju Kanadyjczycy musieli wymyślić nowy – humongous, czyli „wyjątkowo ogromny” (de facto jest to wyraz  z amerykańskiego slangu,  ale mniejsza o to). Kiedy pierwszy raz zobaczyłam prerie na obrzeżach Calgary, zrozumiałam, że w określeniu humongous nie ma żadnej przesady.

Pomiędzy szklanymi drapaczami chmur przechadzają się bankierzy, prawnicy, pracownicy firm konsultingowych. Tyle że chodzą w butach z ostrogami i kapeluszach kowbojskich. Przy biurowych automatach z kawą zamiast o kursach akcji rozmawia się o wyścigach wozów konnych i o tym, który zawodnik najdłużej utrzymał się na byku.

No tak, w końcu jestem w Calgary, na które Kanadyjczycy ze wschodniego wybrzeża mówią z przekąsem Cowtown, krowie miasto. To ekonomiczna stolica prowincji Alberta, słynąca z tego, że zamieszkuje ją znacznie więcej krów niż ludzi – stosunek wynosi ponad pięć milionów do trzech   i pół. Jest lipiec. Ulice downtown wysłane są sianem, wystawy sklepów wymalowane w bizony i tipi, a wodzowie lokalnych plemion indiańskich przechadzają się po zabytkowej Ósmej Alei wystrojeni w pióropusze. Powód? Stampede   – z angielskiego „paniczny pęd” – największe na świecie rodeo i festiwal kowbojski, podczas którego na 10 dni lata całe miasto zamienia się w Dziki Zachód.

Zresztą daleko w czasie cofać się nie musi. Jeszcze w 1875 r. nie było w tym miejscu nic prócz dwóch rzek i lasów świerkowo-jodłowych. Najpierw wybudowano fort, potem kolej, którą pierwsi pionierzy zaczęli zjeżdżać na te bogate w złoża węgla   i ropy tereny. W 1912 r. w Calgary było jedynie 47 tys. mieszkańców. Dziś, czyli niecałe sto lat później, jest ich ponad milion.

ŻADNYCH TRIKÓW, CZYSTE RODEO

Idę na rodeo z pewnym powątpiewaniem. Kowboje, dzikie konie, łapanie cieląt na lasso – wątpliwa atrakcja dla kobiety, myślę. A jednak. Piętnaście minut po rozpoczęciu spektaklu z emocji ledwo mogę usiedzieć w plastikowym foteliku! Podobnie zresztą jak większość widzów dopingujących kowbojom (i kowbojkom), którzy  z całego świata zjechali do Calgary ujeżdżać szalejące byki i walczyć o nagrody sięgające stu tysięcy dolarów. Ile sekund się utrzyma? Czy zwierzę go nie stratuje? Kto będzie szybszy? Cała arena kipi od adrenaliny. Gdybym oglądała podobne wyczyny w telewizji czy westernie na dużym ekranie, uznałabym, że to trik kamery, manipulacja, komputerowe sztuczki.

Po emocjach rodeo można pójść na piwo do jednego z przerobionych na saloony barów downtown, nauczyć się tańca liniowego i posłuchać muzyki country na jednym z koncertów albo ( jak ja) wybrać się na kanadyjski obiad do restauracji The Ranche położonej na terenie Fish Creek Provincial Park, jednego z największych na świecie parków miejskich. Choć „miejski” to raczej nieodpowied- nie słowo dla tego dzikiego rezerwatu, po którym od czasu do czasu błąkają się niedźwiedzie. The Ranche znajduje się w uroczym XIX-wiecznym ranczu (stąd nazwa), a z jego tarasu można obserwować przechadzające się w wysokich trawach jelenie i kojoty. Jedzenie jest wyśmienite: smażone morskie przegrzebki (specjalność wschodniej Kanady) z grillowaną cukinią, kanadyjski łosoś z ciasteczkami krabowymi czy – dla mięsożernych – żeberka z bizona. A na deser miodowo-pomarańczowy krem brulée.


PROSIMY HAŁASOWAĆ

Kanadyjczycy uwielbiają rozmawiać o tym, co im weszło do ogródka. Jeżozwierz na tarasie? Skunks w jadalni? E, to nic, u mojego sąsiada kuguar cały dzień przesiedział na drzewie. Dopiero rangersi musieli zwierzaka uśpić i wywieźć z powrotem w góry. W Calgary istnieje nawet specjalna linia na którą można dzwonić, „jeśli masz problemy z niedźwiedziami, wilkami czy innymi dużymi zwierzętami”, jak ogłasza strona internetowa miasta.

W Kanadzie trudno zapomnieć, jak dziki jest to kraj. Wzdłuż autostrady transkanadyjskiej, którą z Calgary jadę w Góry Skaliste, stoją billboardy: „Witamy w kraju grizzly”. Na parkingach tablice: „Pamiętaj, jesteś na terytorium niedźwiedzi”. Znaki w lesie: „Prosimy hałasować” (właśnie po to, żeby odstraszać zwierzęta).

Kiedy po raz pierwszy idę w Góry Skaliste, biorę ze sobą młotek. Na kuguary. Nic lepszego nie mam, a czuję się bezpieczniej. (Następnym razem przygotowałam się już lepiej. Jedna wizyta w calgaryjskim sklepie Mountain Equipment Co-op wystarczy, by przyszykować się na przetrwanie najcięższych nawet warunków. Składany prysznic zasilany energią słoneczną, nadajnik lawinowy na wypadek zasypania, przenośny wen? on, niedźwiedzioodporne pojemniki na żywność. W Mountain Equipment Co-op można kupić niemal wszystko. Mnie wystarczył sprej na niedźwiedzie – gaz pieprzowy w takiej koncentracji, że może powstrzymać atak grizzly. Zdecydowanie lepsze niż młotek). Prawda jest jednak taka, że wypadków z dzikimi zwierzętami jest niezmiernie mało. Zwykle można je podziwiać z dystansu: kozice górskie przeskakujące przez urwiska czy łosie brodzące w moczarach. Jak na Kanadę, w Albercie grizzly jest niewiele – około 760 (w sąsiedniej Kolumbii Brytyjskiej jest ich 17 tys.), za to niedużych, czarnych niedźwiedzi jest aż 40 tys. (w Polsce żyje około 90 niedźwiedzi brunatnych). W Górach Skalistych najłatwiej niedźwiedzie zauważyć po samochodach. Mówi się o tym „kanadyjski korek”. Jedziesz pustą drogą, a tu nagle na poboczu pełno zaparkowanych aut   – ktoś najwyraźniej zobaczył grizzly. Pierwszego niedźwiedzia wypatruję właśnie w ten sposób – przechadza się kilka metrów od brzegu autostrady. Mój mąż z wypiekami na twarzy i aparatem w ręce wybiega z samochodu. „Co robisz?!”, krzyczę za nim, „Przecież to niebezpieczne!”. „Ale za to jakie będą zdjęcia!”, słyszę w odpowiedzi. Zdjęcia mam, męża na szczęście jeszcze też.

 

INDIAŃSKIE PĘDZLE

Góry Skaliste to bezkresne pasma szczytów, nieodkrytych dolin, niezmierzonych dziewiczych lasów. Prawie pięć tysięcy kilometrów z północy na południe i prawie żadnych ludzi. Można spędzić miesiące, przemierzając coraz to inne szlaki, podziwiając jeziora, lodowce, wodospady. Kolory są tu niesamowite. Po pierwsze – niebo. Zwykle głęboko niebieskie, często wręcz fioletowe. Calgary to miejsce wyjątkowo słoneczne (średnio 2400 godzin słońca rocznie w porównaniu do około 1590 w Warszawie), a niezwykle czyste powietrze zapewnia tutejszemu niebu bajeczną przejrzystość. Po drugie – kwiaty. Łąki w Górach Skalistych usypane są kolorami, od złotych storczyków po czerwień „indiańskich pędzli”, które wczesnym latem przyciągają do siebie kolibry. Po trzecie – jeziora. Turkusowe barwy Louise Lake czy choćby Moraine Lake w parku narodowym Banff zapewniły im stałe miejsce   w kalendarzach ściennych. I pewnie wiele oskarżeń, że muszą być podkręcone w programach graficznych, bo przecież takie kolory w naturze nie są możliwe. Są. Kryształowo czystej wodzie kolor nadaje pył skalny, który wody nanoszą   z pobliskich lodowców. Szlak wijący się nad Louise Lake jest jednym z najpiękniejszych, jakie przechodzę w Górach Skalistych. Zaczyna się on od słynnego zamczyska hotelu wybudowanego w XIX w. podczas konstrukcji kolei transkanadyjskiej; obecnie mieści się tu luksusowy resort spa. Ścieżka wije się brzegiem jeziora i pnie na górę Big Beehive (Wielki Ul) na wysokość 2270 m n.p.m. Louise Lake wygląda ze szczytu jak szmaragd osadzony pośród ciemnozielonych lasów i postrzępionych szczytów. Dalej szlak przecina kwieciste hale ku bajkowej Równinie Sześciu Lodowców, gdzie u podnóża lodowca Victoria ( jednego z najbardziej obfotografowanych na świecie) można odzyskać siły, popijając herbatę czy gorącą czekoladę z tutejszego schroniska.

Kilka bajkowych jezior Gór Skalistych znajduje się w standardowych programach wycieczek turystycznych – Lake   Louise, Emerald Lake, Peyto Lake. Jest jednak wiele innych, mniej znanych, a często jeszcze piękniejszych, które na dodatek można podziwiać w niezakłóconym spokoju. Jak choćby te w Dolinie Pięciu Jezior w parku narodowym Jasper, gdzie różne kolory wody układają się od brzegu pasami – od zieleni, przez szmaragd, po ciemnoniebieski. Sama trasa z Calgary, przez park narodowy Banff, na północ do miejscowości Jasper jest wyjątkowo spektakularna, a jej nazwa – Icefield Parkway (Aleja Pól Lodowych) – uzasadniona widokami śnieżnobiałych szczytów. Tutaj też można zatrzymać się na nietypową przejażdżkę specjalnie przystosowanym do jazdy po lodzie i śniegu autobusem, który wspina się po polu lodowym Columbia, największym w Górach Skalistych.

SKOK PO SZCZĘŚCIE

Kanada to prawdziwy raj dla miłośników sportów na świeżym powietrzu. Zimą – narty zjazdowe, biegówki, wycieczki w rakietach śnieżnych i przejażdżki psimi zaprzęgami. Latem – chodzenie po górach, wspinaczki skalne, loty na paralotniach, łowienie ryb (wspaniałe łowiska pstrągów!), jazda konna i spływy pontonami po spienionych górskich rzekach. Ja decyduję się na to ostatnie.

Tutejsze firmy oferujące rafting bardzo poważnie traktują bezpieczeństwo uczestników. Zanim zabiorą kogokolwiek na rzekę, zapewniają pełne szkolenie – jak wypłynąć z wiru, jak wiosłować, żeby ominąć zatopione drzewo, jak się ustawić, jeśli wpadnie się do wody. Poziomy są dostosowane do umiejętności – od łatwych spływów dla początkujących po szalone wiry (poziom 4+) dla zaawansowanych. Ja wybieram się na rzekę Bow. Chcę spłynąć przez kanion Horseshoe. Dzień jest słoneczny, a chłodna bryza przynosi ulgę od upału (tak, upału – temperatura przekracza 30°C). Spieniona rzeka przecina malownicze skalne zbocza kanionu. Tyle że jedyny moment, żeby to docenić, to krótkie postoje. Podczas spływu całą moją uwagę pochłaniają wiosłowanie i walka z wirami. Mięśnie bolą (i to jeszcze długo po zejściu na ziemię), ale zabawa jest świetna. No i ten skok. Do zimnej jak lód niebieskiej wody, z siedmiu metrów. Przewodnik zatrzymuje nasz ponton u podnóża wysokiego klifu. „To kto skacze?”, pyta. Waham się, ale na widok uśmiechniętych twarzy wracających ochotników postanawiam spróbować. Najtrudniejszy jest krok do przodu, w pustkę. Pierwsza myśl, kiedy zaczynam spadać: wspaniale, co za wolność! Druga: super, czemu nie robię tego częściej? Trzecia: gdzież ta rzeka, przecież już dawno powinna być, dlaczego ja wciąż lecę?!

A potem zanurzenie, kryształowo czysta woda i zastrzyk endorfin. Efekt? Uśmiech od ucha do ucha – jak u reszty.

 

WIADRO Z DINOZAUREM

Większość turystów przylatujących do Calgary kieruje się prosto na zachód, w Góry Skaliste. A przecież Alberta to przede wszystkim kraina prerii – spalonych słońcem, ciągnących się od horyzontu po horyzont połaci zbóż i traw. Drogi są tu proste jak od linijki, miasteczka niewielkie, zapomniane. Na tutejszych targach staroci można kupić pamiątki po pierwszych osadnikach, a noc spędzić w saloonach rodem z Dzikiego Zachodu. Jednak największą atrakcją na wschód od Calgary są tzw. badlands, „złe ziemie”: księżycowe równiny poprzecinane głębokimi kanionami, wysuszone, nakrapiane skałami osadowymi w kształcie gigantycznych grzybów, pomiędzy którymi wygrzewają się grzechotniki (tak, nawet   w Kanadzie). To na wschodzie Alberty znajduje się największe na świecie cmentarzysko dinozaurów. W Dinosaur Provincional Park znaleziono do tej pory szczątki ponad 35 gatunków – od mięsożernego albertozaura po rogate ceratopsy. Podobno niemal każdy mieszkaniec badlands ma w garażu wiadro ze skamielinami, które wykopał we własnym ogródku. Światowej sławy muzeum paleontologiczne, Royal Tyrrell Museum w Drumheller, robi na mnie ogromne wrażenie – nie tylko ze względu na ilość zgromadzonych tu szkieletów dinozaurów, ale i profesjonalizm prezentacji oraz trójwymiarowe galerie, w których odtworzono świat sprzed tysięcy lat, epoka po epoce. Po zwiedzaniu można samemu spróbować pracy paleontologa w terenie (wyprawy dla dorosłych i dla dzieci organizuje muzeum).

Nocą niebo nad preriami wysypane jest gwiazdami. Warunki do obserwacji są wymarzone. Siedzimy z mężem w ciszy, którą przerywa tylko odległe wycie kojotów, kiedy nagle zaczyna się spektakl. Najpierw na niebie pojawiają się białawe chmury, potem z góry płyną strumienie światła, jakby ktoś włączył reflektory. Horyzont pokrywa się falującymi firanami światła. Mienią się od zieleni po pomarańcz. Zorza polarna! Jeszcze jedna niespodzianka Kanady.



  • Powierzchnia: 9 984 670 km2.
  • Stolica: Ottawa.
  • Ludność: 33,76 mln.
  • Języki: oficjalnie – angielski i francuski, w Albercie w praktyce tylko angielski.
  • Waluta: dolar kanadyjski, 1 CAD 

Najlepsze miesiące na wizytę to czerwiec, lipiec, sierpień, początek września. Na okres Stampede (daty ruchome, można sprawdzić na stronie – http://calgarystampede.com) – zakwaterowanie trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem. Bezwizowy wjazd możliwy jest jedynie dla posiadaczy paszportów biometrycznych, tj. wydawanych w Polsce od 28 sierpnia 2006 r. Okres bezwizowego pobytu wynosi do 6 miesięcy. Więcej informacji – www.canada.pl. Najwygodniej i najszybciej dotrzeć do Calgary przez Amsterdam, Frankfurt, Londyn, Paryż. Bilety rezerwowane z dużym wyprzedzeniem od ok. 1250 zł (z dwiema przesiadkami), zwykle ok. 2600 zł.

  • Najlepiej wynająć samochód. Na lotnisku w Calgary punkty mają wszystkie największe sieci; koszt – od 30 dol. za dzień.
  • Autobusy – Greyhound Canada ma połączenia z Calgary do Banff   (5 dziennie, 1 godz. 40 min); do Lake Louise (4 dziennie, 2 godz. 30 min), do Jasper (4 dziennie, 9 godz. 15 min), www.greyhound.ca.
  • Pociąg – nie można kupować biletów z miejscowości do miejscowości, jedynie pakiety turystyczne –  www.rockymountaineer.com – np. przejazd Calgary–Vancouver (dwa dni, jeden nocleg) – 709 dol. od osoby z wyżywieniem.
  • Po Calgary można poruszać się pociągiem miejskim Ctrain, ma on dość ograniczony zasięg, ale wystarczy, by przemieszczać się między głównymi atrakcjami turystycznymi (www.calgarytransit.com). Autobusy jeżdżą rzadko; taksówki są trudno dostępne.

  • Najlepszy stosunek jakości do ceny – pensjonaty bed & breakfast www.bbalberta.com, www.bedandbreakfast.com. Ceny od 60 do ok. 175 dol. za pokój.
  • Sieć zabytkowych hoteli Fairmont (www.fairmont.com) oferuje zakwaterowanie w pięciogwiazdkowym standardzie – Fairmont Lake Louise od ok. 350 dol. za pokój.

W Calgary Mountain Equipment Co-op można kupić sprej na niedźwiedzie; sklepy w Banff  oferują dzwonki odstraszające niedźwiedzie (przynajmniej w teorii), które montuje się np. do plecaka. Najlepiej jednak hałasować w lesie i po odludnych szlakach chodzić w grupie minimum czterech osób.

  • Napięcie w sieci 110 V, gniazdka w stylu amerykańskim.
  • Ceny w sklepach podawane są bez podatku VAT, w Albercie jest to 5 proc.
  • Słowa „Indianie” i „Eskimosi” uchodzą za obraźliwe. Indian nazywa się „członkami Pierwszych Narodów”, Eskimosów – Inuitami.

Rafting – 80 dol. od osoby; Rodeo – od 24,50 do 120,50 dol. (zależy od miejscówki). Konsulat Generalny RP w Calgary, 30-8211; 15 Street NE, Alberta, T2E 7L8. tel. dyżurny: (00-1403) 279-2877 (nagłe wypadki), calgary@polishconsulate.ca. www.travelalberta.com Filmy nakręcone w Albercie: „Tajemnica Brokeback Mountain”, „Tańczący z wilkami”.