Pamięci Anioła Obok statuetki stoją milcząco dwie pogrzebowe figurki z Etiopii – wymienione krakowskim targiem na tani zegarek w czasie wędrówki przez pustynię. Pamiętam, jak potem niosłem je przymocowane do plecaka przez ponad 200 km. Koło nich kolebał się trzylitrowy kanister na wodę. Nogi zapadały się w piasek. Było gorąco. Bałem się.
Na parapecie leży też fajka, wytańczona na Tańcu Słońca w Blood Reserve w Kanadzie. Ona też mi przypomina – Two Crowa, Indianina z doktoratem z biologii morskiej, który patrzy na świat z dystansem wynikającym z wieku i mądrości. On zrozumiał, gdy mu powiedziałem, że chciałbym być stary.
Dalej leży pamiątkowy medal podarowany mi przez wielkiego mistrza zakonu templariuszy. Na medalu płonie Jacques de Molay, obok niego w niebo unosi się płaski (jak to na płaskorzeźbie) Duch Święty w postaci gołębicy. Pamiętam przepełnione pamiątkami mieszkanie wielkiego mistrza w Porto i jego śmiech, gdy go zapytałem, gdzie jest św. Graal… Trochę dalej tkwi jak wykrzyknik metalowa figurka tańczącego Sziwy. Hinduski Bóg wytańcza świat. Kupiłem Sziwę w Kalkucie. Kilkadziesiąt metrów od pogrzebowych gat, na których dzień i noc płoną stosy. Spędziłem przy tych stosach noc swoich urodzin. Jadłem słodycze, którymi częstowała mnie rodzina zmarłego, a potem wraz z dziećmi puszczałem w niebo latawce. Kolorowe ogony papierowych „statków” wyglądały na tle wschodzącego słońca jak rower ET u Spielberga.
Na moim biurku, koło drukarki, stoi drewniano-skórzany pojemnik na mleko. Pojemnik jest niepozorny. Jakby nieistotny. Jednak gdy go otworzę, ze środka wypływa zapach zjełczałego mleka połączonego z cierpką wonią starej krwi. Przypomniałem sobie, jak piłem z niego w małej wiosce mleko krowy zmieszane z jej krwią. Nomadzi nacinają krowom żyły, by ściągnąć do mleka trochę ich krwi. Potem, zmieszanym ze śliną błotem, zasklepiają rankę, żeby krowa mogła dalej służyć jako chodząca restauracja. Mlekiem i krwią poiła mnie matka poznanego pośrodku pustyni Mojżesza. Kobieta miała gołe piersi, które kolebały się, gdy dwoma kamieniami rozgniatała łupiny ziaren kawy.
Dalej leży kamienna głowa Sokratesa z Efezu. Sokrates zajął strategiczne miejsce koło domofonu, tak żebym pamiętał, kiedy ktoś zadzwoni do drzwi, że najważniejsze są odpowiednio postawione pytania, a same odpowiedzi nie mają już tak wielkiego znaczenia.
Obok umościła sobie przestrzeń czaszka jelenia z wsadzonymi w oczodoły pękami szałwii z mojego rezerwatu. Przypomina mi mojego brata – peyotlowego szamana Zepa i ceremonie, w których razem wymiotowaliśmy, oraz nasze polowanie na „świętego jelenia”.
Pod ścianą stoi na ziemi stara ikona z Rosji, a koło niej, spuszczona ze sznurków, XIX-wieczna lalka szamana z Birmy. Lalkę znalazłem w ciemnym sklepiku gdzieś na północy kraju. Sprzedawca oprowadzał mnie po nim, trzymając w ręku ogarek świeczki. Światło wyciągało z ciemności wiszące na ścianach lalki. Wyglądały tak, jakby żyły. Ich cienie tańczyły na ścianach. Sklep z lalkami znalazłem, wędrując od żeńskiego klasztoru buddyjskiego, w którym mieszkałem, do poznanego dzień wcześniej Żyda polskiego pochodzenia z Australii, który był buddyjskim mnichem i od kilku lat mieszkał w wydrążonym drzewie pośrodku birmańskich lasów. Później tego dnia, siedząc przed drzewem i trzymając na kolanach zawiniętą w stare gazety lalkę, wspominaliśmy kraj, który ja znałem z opowieści mojego ojca, a on swojego. Odmawialiśmy więc specyficzny kadysz za nieistniejącą Polskę – za małe uliczki, za żydowskie dzieci, za smak bajgli. A na zewnątrz drzewa kłóciły się papugi.
Otaczają mnie przedmioty z moich wędrówek. Są one moim bankiem pamięci. Twardym dyskiem. Biblioteką aleksandryjską zwojów mózgowych. Moim malutkim notesikiem, w którym nie mniej małym ołóweczkiem zapisuję telefony i spotkania.
I nie ma znaczenia, czy te pamiątki są drogie czy tanie, z nieoderwaną jeszcze metką z napisem „made in China”. Nieważne też, czy komuś się podobają, czy nie. Ważne jest to że mają swoją historię do opowiedzenia…