Normalni ludzie powinni siedzieć w domu. Bo przecież właśnie po to wymyślono domy, żeby nie trzeba było podróżować. A najbardziej ze wszystkich rzeczy w podróży nie lubię przewodników po świecie. Bo nie życzę sobie, żeby jakiś nieznany mi osobiście ani pośrednio facet mówił, co mam zobaczyć. Pewnie dlatego kilka lat temu wpadłem na pomysł, żeby napisać przewodnik dla takich jak ja – domatorów z postępującą alergią na zwiedzanie świata. Wymyśliłem nawet tytuł: „Nie widziałem Tadź Mahalu, czyli przewodnik po świecie dla niezwiedzających”. I w ramach tego pomysłu zacząłem tworzyć swoją listę „cudów świata”, których oglądanie nie grozi ani spotkaniem z tłumem turystów, ani pamiątką w postaci zdjęcia z serii „ja i wieża Eiffla”.
Cud pierwszy Okolice Mahabalipu-ram (Indie). Hinduska świątynia na plaży. Boski lingam, o którym wspominał w swoich pamiętnikach Merton, obmywało morze. Znawca kosmogonii mógłby tam siedzieć latami i zachwycać się symboliką tego miejsca. Ale dla mnie najważniejsza była maleńka knajpka leżąca przy drodze na plażę. W środku nie było nic, co by kiedykolwiek leżało w pobliżu kosmogonii albo kosmologii. Były portrety Marleya i Lennona, kwiaty i muzyka. Zamówiłem herbatę z mlekiem i słuchałem. Muzyka była wszędzie. Nawet w przesłodzonej herbacie. Świat był doskonały, bo Armstrong miał jeszcze swoją trąbkę.
Cud drugi Jezioro na drodze z Szaszamene do Addis Abeby (Etiopia). Ziemia ewidentnie była płaska – kolejny dowód na to, że Kopernik się mylił. Jezioro też było płaskie. Wszystko opanowały ptaki. Idąc nad wodę, cały byłem w ptakach. Tysiące maleńkich skrzydeł krążyło wokół mnie. Czułem, że gdybym tylko uniósł się delikatnie na palcach i leciutko podskoczył, to mógłbym latać. Cud trzeci Okolice Nairobi National Park (Kenia). Po jego obrzeżach wędrowałem piechotą. Na tle przereklamowanego afrykańskiego nieba (bo co to za niebo, na którym zachód słońca trwa krócej niż lot obciążonego kurczaka?) zobaczyłem stado żyraf. Zwierzęta zaczęły uciekać. Biegły w ciszy. A właściwie nie tyle biegły, ile tańczyły, płynęły, wirowały, unosiły się. Świat na chwilę został sprowadzony do tych sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem zwierząt i do ich ruchu. Cud czwarty Droga z Gdańska do Warszawy (Polska). Stopowałem kolejną godzinę do domu. Zapadał zmierzch. Wiatr wiał.
Marzłem. I wtedy zobaczyłem. Od Warszawy szły chmury. Oświetlone zachodzącym słońcem, wyglądały jak czerwono-czarni jeźdźcy Apokalipsy. Z mojej strony niebo było puste, a przede mną powstawał niesamowity obraz. Było tak, jakbym podglądał boską walkę Dobra ze Złem, Ciemności z Jasnością. Samochody przejeżdżały, a ja stałem, bojąc się ruszyć, odezwać. Bo wiedziałem, że, jeśli reżyserzy tego przedstawienia się zorientują, że ich podglądam to na niebie znowu pojawi się obraz kontrolny. Cud piąty Obrzeże Sequoia National Park (USA). Drzewo wyglądało, jakby było ojcem wszystkich drzew. Słowo „potężne” zostało specjalnie wymyślone do jego opisania. Byłem mały. Nieistotny przecinek. Wszystko nabrało więc prawidłowych proporcji. Cud szósty Gdzieś na Kamczatce (Rosja). Helikopter, który zabrał mnie na stopa, zatrzymał się na chwilę na jakieś plaży. Niebo było błękitne, morze ciemnogranatowe, trawy długie, zielone i jasnozłote. Na plaży wieloryby zostawiły swoje szkielety. Białe kości tworzyły łuki i arkady. Niczym Jonasz na chwilę przed wypluciem spacerowałem w środku tych kościanych katedr. Cud siódmy Gdzieś nad Morzem Białym (Rosja). Kolejny tydzień wędrowałem brzegiem morza. Ostatnich ludzi widziałem 8 dni przedtem. Dietę ograniczyłem do grzybów, mchów i kory brzozy, z której robiłem makaron. Spałem na ziemi pod moskitierą – bo komary traktowały mnie jak snack bar. Pewnego ranka podszedłem do morza, żeby umyć zęby. Z pianą w ustach kucałem w wodzie. Była cisza. Spokój. Pustka.
Było tak, jakbym był ostatnim człowiekiem na świecie, tym, który ma na końcu zgasić światło i zamknąć drzwi. Ciekaw jestem, jaka jest Wasza „lista cudów”. Napiszcie. Może razem zrobimy książkę dla „niezwiedzających”? edipyrek@yahoo.com