Z grupą takich jak ja wielbicieli niezapomnianych przygód wynajęliśmy przez Internet – w dzisiejszych czasach globalne źródło komunikacji – trzy samochody terenowe, a także przewodnika, kucharza oraz kilku pomocników. Już na lotnisku w Addis Abebie, stolicy Etiopii, dociera do nas, że przez najbliższy miesiąc będziemy tu stanowić mniejszość – jak okiem sięgnąć otaczają nas czarnoskórzy mieszkańcy tego kraju. Wśród nich jest nasz przewodnik, liczący prawie dwa metry wzrostu, dobrze zbudowany, inteligentny i dowcipny młody człowiek o imieniu Mogaba. Nie chcąc marnować naszego cennego czasu, sprawnie kieruje załadunkiem samochodów czekających na nas przed lotniskiem. Po godzinie ruszamy ku południowym krańcom Etiopii, gdzie poznamy busz, dzikie plemiona i złośliwe małpy.

O wygodzie asfaltowej drogi zapominamy już po kilkunastu kilometrach, nasz samochód co jakiś czas grzęźnie w rdzawej glinie. Głównym „traktem” podążają kobiety z dzbanami na głowach i wiązkami chrustu na plecach. Mężczyźni pracują na polu przy orce – trzy drągi połączone ze sobą za pomocą metalowego haka i dwa woły to cały ich sprzęt. Wszędzie pełno jest dzieci i much. Zarówno jedne, jak i drugie atakują całymi chmarami. Uśmiechnięte bezzębne buzie o ogromnych brązowych oczach oblegają nas na każdym postoju. Najbardziej nieśmiałe są młode dziewczęta, które spoglądają ukradkiem spod długich czarnych rzęs. Boją się podejść bliżej.

Po kilku kolejnych kilometrach utykamy w korku. Przed nami stoi ciężarówka wyładowana po brzegi ludźmi. Z jej boków zwisają żywe kury, które uwiązane za nogi, drą się wniebogłosy. Stadko krów i kóz, ludzie z tobołkami na plecach. Wszyscy grzecznie stoją i czekają na swoją kolej przejazdu lub przejścia. Przyczyną całego zamieszania są „roboty drogowe” – grupka mężczyzn w bardzo zniszczonych ubraniach pieczołowicie zatyka dużymi płaskimi kamieniami dziury powstałe w glinianej nawierzchni. Trzech pracuje, a ośmiu siedzi przy ognisku i w najlepsze delektuje się plackami, popijając kawę z jednego blaszanego kubka.

Docieramy do ostatniego dużego miasta na naszej trasie. Dalej jest już tylko „prawdziwy busz”. Mogaba zarządza godzinny postój. Miasto to, jak na mój gust, za dużo powiedziane. Określenie „większa wieś” zdecydowanie lepiej pasuje do tych kilku piaszczystych uliczek i malutkiego placu, na którym odbywa się właśnie targ. Na ziemi w workach i na płachtach rozłożone są towary: pomidory, zielona fasolka, proso, sorgo, teff (rosnąca tylko w Etiopii i Erytrei trawa abisyńska, z której nasion robi się mąkę), ozdobne tykwy na wodę, mleko lub krew, koraliki, stołeczko-podgłówki, kóre służą zarówno do siedzenia, jak i do spania, oraz żywy inwentarz. Zatrzymuję się przy „stoisku” z przyprawami. W kilkunastu szmacianych woreczkach pyszni się: mielona papryka, imbir, gałka muszkatołowa i sporych rozmiarów bryłki soli. Handluje nimi młoda dziewczyna z małym chłopcem na rękach, który łapczywie pije mleko z jej piersi. Główkę dziecka pokrywają brzydkie blizny, a w oczach matki widzę tak ogromny smutek i pustkę, że długo nie mogę o tym zapomnieć.



Kierując się w stronę naszych samochodów, przechodzę przez uliczkę rzemieślników. „Punkty usługowe” to foliowe dachy podtrzymywane czterema patykami. Najbardziej zachwyca mnie pucybut, który szarawą szmatką poleruje mocno zniszczone sandały jakiegoś starszego człowieka. Biorąc pod uwagę fakt, że większość ludzi chodzi tu boso lub w butach wykonanych ze wszystkiego, co uda się znaleźć – począwszy od opon samochodowych, a skończywszy na folii – trzeba przyznać, że to fach dosyć ryzykowny.
Ruszamy dalej. Za oknem przesuwają się wzgórza – zielone mimo suchej pory – porośnięte gęstymi krzewami i wysokimi drzewami o ogromnych liściach. Gliniana droga pełna kolein prowadzi nas do maleńkiej wioski, w której robimy ostatnie zakupy przed wjechaniem w busz. Spędzimy w nim 8 dni – będziemy spać w namiotach, przeprawiać się przez rzeki i poznawać plemiona, które żyją z dala od cywilizacji według zwyczajów swych ojców, dziadów i pradziadów.

Stoję w kolejce do „sklepu”. Moja osoba wzbudza ogólne zainteresowanie. Wszyscy przyglądają mi się wnikliwie, a co odważniejsze kobiety wyciągają czarne jak heban ręce, by dotknąć moich jasnych włosów. Powoli zbliżam się do okienka gliniano-tekturowej lepianki, lokalnego marketu. Deskę odgrywającą rolę okiennicy podpiera gruby drąg. Za prowizoryczną ladą stoi wysoki mężczyzna w mocno zużytym dresie. Za nim na półkach zrobionych z kartonu leży towar: papierosy, świece, baterie, długopisy, zapałki, trzy paczki chusteczek do nosa i kilka jednorazowych torebek z płynem do zmywania naczyń.
 
Wracam z zakupami (baterie i świece) do samochodu i już z daleka widzę, jak nasi „tragarze” na polecenie kucharza ładują na naczepę dwie żywe kozy.
– To nasze jedzenie na najbliższe dni – uśmiecha się do mnie Mogaba.
Busz to przede wszystkim kwitnące rozłożyste akacje rosnące w ogromnych kępach oraz kolczaste krzewy. Obozowisko rozbijamy w pobliżu rzeki, której bure wody konsystencją przypominają kisiel. Po trzydziestu minutach mamy już rozstawione namioty, a nasz osobisty kucharz przystępuje do szykowania kolacji. Nie jestem w stanie zjeść przygotowanych przez niego „steków” z koziego mięsa. Zadowalam się fasolką w sosie pomidorowym, która po męczącym dniu smakuje wybornie.
Zmierzch w Etiopii nie istnieje i gdy tylko słońce kryje się za horyzontem, nastaje noc tak czarna, że z trudem udaje mi się trafić do namiotu. O śnie mogę jednak zapomnieć, gdyż odgłosy, którymi tętni afrykańska noc – pohukiwania, piski, krzyki i szelesty niewiadomego pochodzenia – wywołują u mnie nerwowe kołatanie serca. Nagle wdziera się w nie rozhisteryzowany głos mojej koleżanki.
– Pomocy! Ratunku!
Wrzask jest tak przeraźliwy, że wszystkie włosy na głowie stają mi dęba. Wyskakuję z namiotu, choć bezpieczniej byłoby pewnie pozostać w środku, i usiłuję zlokalizować zagrożenie. Wokół mnie robi się tłoczno.
– Co się dzieje? Ktoś nas napadł? – pytam Mogabę.
Przewodnik błyska kompletem białych równych zębów i ze stoickim spokojem objaśnia, że to małpy bawią się naszym kosztem. Nocą lubią skakać po namiotach, odpinać linki i kraść wszystko, co obozowicze niechcący pozostawili na dworze. Nie kładziemy się już tej nocy. Skupieni przy ognisku, popijamy kawę i słuchamy opowieści Mogaby o plemionach, wojownikach i szamanach. Gdy tylko słońce pojawia się na horyzoncie, dostrzegam na drzewie latarkę – wisi kilka metrów nad ziemią zaczepiona o gałąź.

Wczesnym rankiem ruszamy dalej. Droga nie istnieje, a mętne rzeki, na jakie trafiamy, pokonujemy „wpław” samochodem. Woda sięga do połowy wysokości drzwi. Tuż przed wioską Turmi zamieszkaną przez Hamerów natykamy się na przedstawicieli innego plemienia żyjącego w Etiopii, które, jak uprzedza nas Mogaba, nie należy do najsympatyczniejszych. Jawną niechęć okazują zwłaszcza obcym przybyszom. Stoją na poboczu drogi, a ich nagie ciała pokrywją żółta i biała farba. Kobiety grożą mi pięściami, gdy kieruję w ich stronę obiektyw aparatu. Mężczyźni patrzą wrogo. W ich rękach dostrzegam dzidy, a u jednego nawet strzelbę i karabin.


Członkowie plemienia Mursi rzeczywiście nie należą do towarzyskich. Cechą charakterystyczną tych koczowników są metalowe i drewniane ozdoby, jakie kobiety wkładają sobie w nacięcia zrobione w wargach i uszach. Takie oszpecanie się płci pięknej było swoistą obroną przed handlarzami niewolników, którzy w odległych czasach bardzo często napadali na Mursi. Obecnie krążki są traktowane jako ozdoba, a jednocześnie świadczą o statusie społecznym. Im więcej kobieta ma „ozdób”, tym więcej krów mężczyzna musi zapłacić jej rodzicom, jeśli chce ją poślubić.

Zdecydowanie bardziej sympatyczni są członkowie plemienia Bana. Przystojni młodzi mężczyźni, których spotykamy po drodze, charakteryzują się niezwykle wysokim wzrostem – mierzą ponad 2 metry.

Ubrani są w kolorowe przepaski i spódniczki, w rękach trzymają dzidy. Specjalnie dla turystów, którzy zaczynają zapuszczać się w te okolice, opracowali „występ artystyczny”. Podskakują wysoko w rytm wybijany na dużych bębnach. Przedstawienie trwa pół godziny i zostaje wynagrodzone nie tylko burzą oklasków, ale i brzęczącą monetą.

Dojeżdżamy do wioski Turmi. Jej zabudowę stanowią drewniane okrągłe tukule pokryte wyschniętym krowim łajnem. Chaty są pozbawione okien, światło wpada do wnętrza przez wejście zasłaniane dużą szmatą lub kocem.

U Hamerów zadziwia nas niezwykła uroda kobiet o długich szyjach, zgrabnych nogach i kształtnych piersiach. Ogromne brązowe oczy, białe zęby i duże usta zachwycają wszystkich moich kolegów. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety noszą włosy zaplecione w drobniutkie warkoczyki. Pokrywa je ruda maź, której przykry zapach niemal powala na kolana. Nie ma co się dziwić – to mieszanina glinki i zwierzęcego łoju.

Jesteśmy w wiosce jedynymi białymi i szybko stajemy się lokalną atrakcją. Zostajemy zaproszeni do chaty Hamerów składającej się z pomieszczenia, w którym skupia się życie rodzinne i gdzie czasami zaglądają kury i kozy. Środek zajmuje palenisko otoczone kamieniami, obok leży nadpalona blacha pełniąca funkcję patelni. Na niej pani domu smaży podpłomyki i naleśniki zwane yndżera. Nie ma żadnych mebli, wszyscy śpią na materacach przykrytych skórami.

Gospodarze zapraszają nas na popołudniową uroczystość – osiągnięcia pełnoletności przez ich piętnastoletniego syna. Udział w imprezie i jej przygotowywaniu bierze cała wioska. Aby udowodnić swą dorosłość i gotowość do założenia rodziny, chłopak musi przebiec po krowich grzbietach. A jeśli spadnie? Albo krowy się spłoszą i go stratują? Nikt z wioski zdaje się tym nie przejmować.


Mężczyźni zagrzewają młodego człowieka śpiewem, kobiety tańcem. Bohater dnia staje na pierwszym krowim grzbiecie. Dudnienie bębnów narasta. Zaczęło się. Idzie mu całkiem dobrze, choć od czasu do czasu zatrzymuje się, by złapać równowagę. Udało się, przed dumnymi rodzicami staje dorosły mężczyzna o buzi roześmianego dziecka. Za osiem dni ojciec przedstawi mu narzeczoną. Pod koniec ceremonii siostry chłopca wykonują na swoich ramionach, brzuchach i plecach rytualne nacięcia, które świadczą o dorosłości ich brata. Impreza, zakrapiana alkoholem, będzie trwała do rana, my jednak opuszczamy ją przed północą i wracamy do naszych namiotów.

Następnego dnia trafiamy do wioski plemienia Dorze. Zaskakujący jest widok ogromnych zabudowań. Niezwykłe bambusowe chaty przypominają zady stojących tyłem słoni. Składają się z kilku pomieszczeń, w tym zagrody dla zwierząt, i dochodzą do 15 m wysokości. Muszą być tak wysokie ze względu na budulec – z roku na rok osiadają w ziemi i stają się coraz niższe. Ich mankamentem jest brak okien, co sprawia, że izby są ciemne i duszne.
W „słoniowej” wiosce nasza przygoda z dziką Afryką dobiega końca. Pora opuścić południe Etiopii i ruszyć ku północnym krańcom tego kraju.
Z Addis Abeby lecimy awionetką do gwarnego Bahyr Daru leżącego na południowym brzegu Jeziora Tana. Stamtąd terenowymi samochodami docieramy do Gonder. Został on założony przez cesarza Sertse Dyngyla w 1580 r. Do rangi stolicy podniósł go dopiero Fasiledes panujący w XVII w., który zasłynął przede wszystkim z wypędzenia z kraju jezuickich misjonarzy.

Gonder jest znany głównie z kompleksu pałacowego zajmującego prawie 70 km2, wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Do dzisiaj nie wiadomo, kto był architektem wspaniałych budowli utrzymanych w stylu portugalsko-indyjsko-arabskim, pasujących bardziej do plenerów europejskich niż afrykańskich.

Po tygodniu spędzonym w buszu wśród dzikich plemion, bambusowych chat i glinianych lepianek przykrytych krowim łajnem, jestem w nie lada szoku, spacerując wśród bogato zdobionych pałaców otoczonych wysokim murem długości 900 m. W latach świetności musiało być tu pięknie. Zachowało się jednak niewiele: biblioteka bez sufitu i podłogi, sala balowa, cesarskie łaźnie. Wszędzie wdziera się dzika afrykańska przyroda, rozsadzająca sędziwe mury. Główny pałac cesarski wykonany z ciosanego kamienia wieńczy kilka kopuł, a z ogromnego tarasu rozpościera się wspaniały widok na najbliższą okolicę.
Na skraju miasta znajdują się łaźnie cesarza Fasiledesa – prawie cały ich teren zajmuje sporych rozmiarów basen. Każdego roku 19 stycznia z całego kraju przybywają tu wierni na barwne święto Timket upamiętniające chrzest Chrystusa. Ceremonie religijne trwają trzy dni.

Pod koniec dnia jesteśmy już bardzo zmęczeni i kierujemy się prosto do hotelu. W pokoju z łazienką znajduję kilku nielegalnych współspaczy: karaluchy, pchły oraz pluskwiaki, których lepiej nie pozbawiać życia. Rozgniecione, uwalniają taki fetor, że głowa mała. Niedaleko miasta Gonder znajduje się jezioro Tana, z którego bierze początek Nil Błękitny. Wyruszamy wczesnym rankiem, aby jak najszybciej dotrzeć do przystani, gdzie czeka na nas „wycieczkowy statek”. Na środku jeziora zadaszona łódź zaczyna nabierać wody.
– To nic złego – uspokaja nas „kapitan” – tak ma być!
Siedzimy w bezruchu, niemal nie oddychając, aby przypadkiem nie zatopić łajby. Nagle w odległości metra widzę przepływającego hipopotama. Nad wodę wystaje tylko ogromna głowa ze śmiesznymi uszami, szerokim nosem i oczami jak paciorki. Patrzę jak zahipnotyzowana i mimowolnie wyciągam rękę, by dotknąć lśniącej w słońcu skóry zwierzaka. Mogaba powstrzymuje mnie dosłownie w ostatniej chwili. – To najbardziej niebezpieczne zwierzęta żyjące w tych wodach – tłumaczy. – Mogą zaatakować łódź!


Cumujemy przy niewielkim pomoście schowanym wśród szuwarów. Czy mi się tylko wydawało, czy może widziałam przed chwilą ukrytego w nich krokodyla? Patrzę na Mogabę, a ten tylko kiwa potakująco głową.

Na jeziorze Tana znajduje się 37 wysepek. Na dziewiętnastu wybudowano kilkaset lat temu monastyry. Przez drewnianą bramę krytą słomą wchodzimy na piaszczysty dziedziniec jednego z nich. Okazuje się być… drewnianą chatą przypominającą lepiankę. Wewnątrz panuje zaduch.

W drzwiach wita nas starzec z bezzębnym uśmiechem i prowadzi pod jedną ze ścian, na której wisi ogromna szmata. Duchowny odsuwa ją zdecydowanym ruchem, ukazując nam prawdziwy skarb – liczące kilkaset lat obrazy przedstawiające sceny biblijne i epizody z życia świętych. Stoję oniemiała intensywnością kolorów. Dowiaduję się, że są one tak żywe dzięki naturalnym barwnikom i tkaninom wykonanym z roślinnych włókien.
– A jak zabezpieczacie ten skarb przed złodziejami? – pada pytanie z mojej grupy.
– Tu nie ma złodziei – odpowiada starzec.
Do Aksum dociera niewielu turystów, a to za sprawą bliskości Erytrei oddalonej zaledwie o 40 km (konflikt o przebieg granic trwa z przerwami od 1998 r.). Być jednak w Etiopii i nie odwiedzić miasta, w którym urodziła się królowa Saba i gdzie według legend znajduje się Arka Przymierza, to wręcz niedopuszczalne.

Do głównych atrakcji turystycznych należą tu niewątpliwie kamienne obeliski, w tym granitowa stela Ezany – króla, który przyjął chrześcijaństwo w IV w. Stela ma wysokość 23 m. Tuż obok leży obelisk z Aksum i to on tak naprawdę jest najważniejszy. Trafił na listę UNESCO, liczy sobie 1 700 lat i jest uważany za najwyższy na świecie (ma 24 m). W XVI w. podczas muzułmańskiej rebelii został obalony, w wyniku czego pękł na trzy części. W 1937 r., po włoskiej inwazji na Abisynię, został zabrany do Włoch i postawiony w centrum Rzymu. Stało się to na osobisty rozkaz Mussoliniego. Przez wiele lat Etiopia toczyła bój o odzyskanie cennego zabytku, ale dopiero w 1997 r. włoski rząd zgodził się go oddać. Obelisk wrócił w 2005 r., ale ciągle jeszcze nie doczekał się ustawienia.

Zgodnie z legendą w Aksum jest ukryta Arka Przymierza, którą król Menelik zabrał podobno z pałacu króla Salomona. Jeśli wierzyć opowieściom przewodników, skrzynia zawierająca tablice z Dziesięcioma Przykazaniami znajduje się w kościele św. Marii. Zatrzymujemy się przed betonowym murem, za którym widać malutki biały budynek z niebieskimi drzwiami i kratami w oknach. Nikt nie może wejść do środka. Na straży stoi tylko jeden człowiek wybierany przez radę kościelną. Po kres swoich dni staje się powiernikiem wielkiej tajemnicy skrywanej przed ludzką ciekawością.

W Aksum przyszła na świat piękna królowa Saba, która według wszystkich podań zdobyła serce króla Salomona. Po jej panowaniu zachowało się niewiele: zbiornik wodny zwany basenem królowej i ruiny pałacu na obrzeżach miasta. W kawiarence pod gołym niebem siedzimy na drewnianych taboretach, pijąc wyborną kawę, a Mogaba opowiada nam historię o podstępnym uwiedzeniu królowej. Saba zachwycona inteligencją króla Salomona postanowiła odwiedzić go w Jerozolimie. Gdy tylko stanęła przed jego obliczem, król oniemiał z podziwu nad jej urodą. Królowa jednak nieskora była do uciech. Salomon wykorzystał więc swój spryt i posłużył się podstępem. Zaprosił Sabę na wieczorną biesiadę, podczas której podawano wino i mocno doprawione mięsiwa, a odprowadzając ją po kolacji do komnaty, zapowiedział, że nie wolno jej niczego w niej dotknąć. Za złamanie królewskiego zakazu będzie musiała spędzić z nim noc. Saba, obudzona pragnieniem, sięgnęła po dzban z wodą. Na to czekał Salomon. Po powrocie do kraju królowa okazała się brzemienna. Dziewięć miesięcy później na świat przyszedł Menelik, który dał początek linii władców etiopskich.


Słońce chyli się ku zachodowi, gdy niespiesznym krokiem idziemy w stronę hotelu. Z przeciwka sunie w naszą stronę kondukt złożony z duchownych, kobiet i mężczyzn. Przewodzi mu starszy jegomość grający na trąbce. To pogrzeb. Na prowizorycznych noszach, pod białym płótnem, leży nieboszczyk. Wszyscy zatrzymują się przed kościołem. My również. Duchowni odprawiają modły i okadzają ciało. W pewnym momencie do naszych uszu dociera inny dźwięk. Jest dużo weselszy. To ślub. Panna młoda w białej, europejskiej sukni, pan młody w ciemnym garniturze i błyszczących lakierkach. Scena jak z filmów Kusturicy.

Następnego dnia wyruszamy do Lalibeli, gdzie znajdują się jedyne w swoim rodzaju kościoły. Kilkaset lat temu w mieście Roha położonym na wyżynie Lasta w środkowej Etiopii urodził się Lalibela, młodszy brat króla z dynastii Zagwe. Jak głosi legenda, natychmiast po narodzinach chłopca obsiadł rój pszczół, co zostało odebrane jako znak, że to właśnie on powinien zostać prawowitym władcą państwa. Panującemu królowi to się nie spodobało – rozkazał otruć swego młodszego brata. Lalibela zamiast umrzeć, zasnął na trzy dni. Podczas snu anioły zabrały go do nieba, gdzie zobaczył miasto świątyń wykutych w skałach. Bóg nakazał mu zbudować dokładną jego kopię na ziemi, a rządzącemu królowi abdykować na rzecz młodszego brata. Gdy tylko Lalibela został koronowany, rozpoczęły się poszukiwania architektów i artystów zdolnych zrealizować boży nakaz. Sprowadzono ich z Jerozolimy i Aleksandrii. Kościoły budowało 40 tys. robotników, a nocą dodatkowo pomagały im anioły.

Skalne kościoły Lalibeli odwiedzamy niedzielnym rankiem. Idę piaszczystą drogą, ale nigdzie nie widzę świątyń uznanych za ósmy cud świata. Nagle dostrzegam pod nogami kamienną budowlę na planie krzyża. Podchodzę bliżej i zdaję sobie sprawę, że to dach kościoła. Wąskimi schodkami docieram do głównego wejścia. Panuje spory tłok. Ogromna sala tonie w blasku świec, kapłani w barwnych szatach liturgicznych intonują modły z wiekowych manuskryptów. Kilkusetletnie księgi wykonane ze skóry są pokryte tak barwnymi i pięknymi ilustracjami, że aż lękam się ich dotykać. Przy akompaniamencie bębnów i piszczałek wierni śpiewają pieśni ku chwale bożej. Nabożeństwa trwają całymi godzinami. Bardzo dużo kobiet i mężczyzn ma ze sobą specjalne kije, na których się opiera, a nawet przysypia. Po mszy wierni częstowani są podpłomykami zwanymi kita.

Każdy z oglądanych przeze mnie kościołów jest inny. Kilka z nich to monolity wykonane z jednej bryły, inne są uzupełnione cegłami i skalnymi odłamkami. W jaki sposób powstały? Wokół dużych bloków skalnych wycinano głębokie rowy. Następnie wykuwano kompletne budowle z kopułami, oknami, portykami i drzwiami. Na końcu drążono wnętrze, pozostawiając kolumny i łuki.

Największą czcią jest otoczony Bet Mariam – misternie zdobiony kościół Matki Boskiej. Jego środkowa, wewnętrzna kolumna została owinięta suknem. Podobno w jednym z widzeń Lalibeli Jezus dotknął właśnie tej kolumny, zapisując na niej przeszłość i przyszłość. Musi więc być zakryta, gdyż śmiertelnicy nie są wystarczająco silni, aby znieść prawdę. Największym kościołem jest Bet Emanuel (Kościół Emanuela), który liczy 33 m długości, 23 m szerokości i 12 m wysokości. W przeszłości była to świątynia rodziny królewskiej. Na uwagę zasługuje też Bet Madhane Alem (Kościół Odkupiciela Świata), którego sklepienie podtrzymuje 36 kolumn zewnętrznych i wewnętrznych.

W Bet Golgota (Kościół Golgoty) spędzam przeszło godzinę, przeciskając się wąskimi przejściami, skalnymi załomami i pokonując strome schody. Na ścianach budowli widnieją reliefy świętych, a według legendy pod posadzką kościoła został pogrzebany sam Lalibela. Najbardziej jednak znany jest Bet Giorgis (Kościół św. Jerzego), wykuty na głębokości 15 m na planie symetrycznego krzyża. Gdyby wierzyć starym podaniom i opowieściom lokalnych przewodników, zaraz po jego ukończeniu odwiedził go św. Jerzy – do wnętrza kościoła wjechał konno przez wąski kamienny tunel.


Od uśmiechniętej młodej dziewczyny dostajemy zaproszenie na kawę (Etiopia jest jej ojczyzną). Prowadząc nas do swego domu, słabą angielszczyzną opowiadała nam historię króla Lalibeli. Z piaszczystej ulicy wchodzimy na podwórko. Poraża nas ubóstwo tego domostwa. Pod oknem stoją dziurawe misy, a przy drzwiach kanistry z wodą pitną. Na ścianach czystej izdebki, w której odbędzie się parzenie kawy, wiszą plakaty z wizerunkami świętych.

Siedzimy dookoła ogniska, przed którym klęczy nasza gospodyni. Parzenie kawy okazuje się prawdziwą ceremonią. Na początku dziewczyna starannie płucze ziarna. Następnie zlewa wodę z miski i przystępuje do palenia nasion. Po chwili do naszych nosów dociera intensywny, słodkoostry, zmysłowy zapach kawy. Gdy ziarna stają się czarne, gospodyni przekłada je do moździerza i drobno uciera. Miał przesypuje ostrożnie do czajniczka z długą, wąską szyjką i stawia go na ognisku. Gdy tylko napój zaczyna parować, płynnym ruchem zdejmuje naczynie z ognia, odlewa niewielką ilość kawy i dolewa trochę zimnej wody. Tę czynność powtarza trzy razy, by wreszcie za czwartym podejściem rozlać wspaniałą, gęstą kawę do czarek.

– Zobaczycie, teraz wszystkie fusy zostaną nam na zębach – jęczy jedna z moich koleżanek przyzwyczajona do kawy rozpuszczalnej.

Ostrożnie próbuję płynu z ceramicznego naczynka. Kawa jest aksamitna i doskonała w smaku, prawdziwy dar bogów. Nie ma żadnych fusów. Do Addis Abeby docieramy późną nocą. Słabo oświetlone ulice miasta są puste. Zatrzymujemy się w malutkim hotelu położonym w centrum i tam spędzamy ostatnie godziny naszego pobytu w Etiopii. O wschodzie słońca żegnamy się na lotnisku z Mogabą. Za 24 godziny znajdziemy się z powrotem w Warszawie, a on powita następnych białych chcących poznać prawdziwą Afrykę.

No to w drogę – Etiopia

  • Powierzchnia: 1 127 tys. km2 (ok. 3,5 raza większa od Polski).
  • Ludność: 78 mln osób.
  • Języki: amharski (oficjalny), oromiffa, tigrinia, używa się również angielskiego, francuskiego, włoskiego i arabskiego.
  • Religie: Ortodoksyjny Kościół Etiopski stanowi 45 proc., islam sunnicki 45 proc.
  • Waluta: birr (1 USD = 9,5 birr).

  • Najlepiej jechać między listopadem a majem. Pora deszczowa trwa od połowy czerwca do końca września. Najlepsza pora na zwiedzanie doliny Omo (plemię Mursi!) to grudzień–luty, na trekking w zachodniej części kraju – pora sucha (październik–maj).

  • Wizę turystyczną na pobyt do 30 lub 90 dni (koszt 20 USD) otrzyma się na lotnisku w Addis Abebie lub Dyre Daua. Możliwe jest przedłużenie pobytu w Immigration Authority przy Churchill Avenue w Addis Abebie – wypełnia się formularz i płaci 20 USD.
  • W Polsce nie ma placówki dyplomatycznej Etiopii. Najbliższa ambasada tego kraju znajduje się przy Boothstrasse 20 A w Ber-linie, tel. (00 49 30) 77206. (emb.ethiopia@t-online.de)
  • Najtańsze oferty mają Turkish Airlines z przesiadką w Stambule – ok. 2 500 zł (w promocji nawet 2 000 zł), KLM – ok. 2 800 zł, Lufthansa – ok. 3 000 zł (ceny brutto w dwie strony).
  • Ethiopian Airlines łączą Addis Abebę z kilkunastoma miastami kraju. Przykładowe ceny: od 115 USD w jedną stronę z Addis Abeby do Bahyr Daru i 192 USD do Aksum (w dwie strony kosztują Odpowiednio 230 i 378 USD).
  • Autobusy są tanie (bilet do Bahyr Daru – 560 km – kosztuje ok. 20 zł), bezpieczne, ale dość powolne (trzeba liczyć ok. 50 km/godz. po drodze asfaltowej i ok. 30 km/godz. po innych nawierzchniach). Autobusy na dalekie trasy odjeżdżają 6.00–7.00 rano.
  • Na krótszych trasach, a czasem i na dłuższych kursują minibusy i taksówki wieloosobowe, droższe (bilet do Bahyr Daru ok. 45 zł), za to znacznie szybsze od autobusów, ale mniej bezpieczne.
  • Najlepiej wynająć samochód terenowy z kierowcą – od 150 USD dziennie (w tym paliwo i inne koszty). Przewodnicy sami odnajdują turystów (już na lotnisku) Najłatwiej szukać kontaktów w recepcjach hotelowych.
  • Po stolicy najlepiej poruszać się taksówką osobową (niebieska łada), cenę ustala się z kierowcą, np. przejazd z lotniska na Piassa to koszt 20–25 zł. Alternatywą są tanie, lecz zatłoczone minibusy – koszt maksymalnie 50 gr.

  • Addis Abeba. Jeruzalem Hotel – ok. 70 zł za noc w pokoju 2-os. z łazienką. Taitu Hotel – najstarszy hotel w Etiopii, od 25 do ok. 75 zł za pokój 2-os. (droższe z łazienką).
  • Aksum. Kaleb Hotel – ok. 20 zł za noc w pokoju 2-os. z łazienką.
  • Lalibela. Asheton Hotel – 25 zł za dwójkę z prysznicem. Hotel Roha Lalibela – dwójka z łazienką kosztuje 50 zł.
  • Bahyr Dar. Ghion Hotel – dwójka ok. 45 zł. Summerland Hotel – dwójka z łazienką, TV, balkonem ok. 60 zł.
  • Podstawą miejscowej kuchni jest kwaśny placek yndżera przygotowywany ze zboża teff, podawany z pikantnymi sosami – mięsem lub innymi dodatkami, tradycyjnie jedzony prawą ręką (bez użycia sztućców). Warto spróbować tedż – rodzaj miodu pitnego o małej zawartości alkoholu.
  • W stołecznych restauracjach ceny posiłków wahają się pomiędzy 5–15 zł za danie. Butelka coli (0,3 l) kosztuje 1–2,5 zł, butelka wody (1 l) to wydatek 1 zł.
  • Poza stolicą wybór jest niewielki – proste dania włoskie (spaghetti, lazania) kosztują od 2 zł za talerz, yndżera z sosem nawet 1 zł.

  • Stosunki między Etiopią a Erytreą są napięte, dlatego nie powinno się łączyć wyjazdów do tych dwóch państw. Ograniczenia w podróżowaniu obejmują 50-kilometrową strefę przygraniczną. Etiopia pozostaje też w konflikcie z Somalią, odradza się podróże w pobliże granicy z tym krajem (prowincja Ogaden), i z Kenią.
  • Lepiej nie wybierać się do stanu Gambiela Hyzbocz i regionu Afar, w Góry Danakilskie (z powodu konfliktów etnicznych).
  • Doba dzieli się na dzień i noc, każde po 12 godzin. Początek dnia to 7.00 rano (tu godz. 1.00), koniec 18.59 (tu 12.59). Etiopski rok kalendarzowy zaczyna się 11 albo 12 września, kalendarz liczy aż 13 miesięcy i jest o 7–8 lat spóźniony w stosunku do gregoriańskiego. Teraz jest rok 2000.
 
  • Wełniane i bawełniane szale, użytkowe rzemiosło artystyczne, malowane na skórze obrazy, srebrną i złotą biżuterię oraz krzyże, kawę. W dobrym tonie jest targowanie się.

  • Zalecane szczepienia przeciw żółtej gorączce, żółtaczce A i B, tężcowi, durowi brzusznemu, polio i zakażeniom meningokokowym. Zagrożenie malarią na terenach poniżej 2000 m n.p.m. - www.szczepienia.pl



  • Ambasada RP w Addis Abebie Dej. Belay Zeleke Road, Gulele Sub-City, Kebele 08, House No. 583, Addis Ababa, Ethiopia. Adres do korespondencji: Embassy of Poland, P.O. Box 27207, 1000 Addis Ababa, Ethiopia, tel. (00-251 11) 157 41 89, 157 41 90. (www.addisabeba.polemb.net)
  • Cesarz – Ryszard Kapuściński, Czytelnik, Warszawa 2008.
  • Etiopia. Wyprawy Krzyżowe – Andrzej Michałek, Bellona, Warszawa 2005.