Są miasta, w których każdy pobyt, nieważne, ile by trwał, będzie za krótki. Bristol zdecydowanie do nich należy. Trudno, my mamy tylko jeden dzień (przyleciałyśmy tanimi liniami z Warszawy,  jedziemy do Dublina, by stamtąd wrócić do Polski przez Oslo). W Bristolu chcemy poczuć klimat starego angielskiego miasta. Nie tak zatłoczonego i brudnego jak Londyn, ale z typowymi dla niego piętrowymi autobusami, taksówkami (tu niebieskimi), wąskimi domkami, a przede wszystkim tłumami Anglików, którzy na widok słońca jak na komendę wskakują w szorty (jest 17 stopni!) i zalegają w parkach. Zaczynamy od typowego English breakfast, czyli jajek, bekonu, kiełbasek, parówek, tostów i fasolki w sosie pomidorowym. Uwaga! Tylko dla głodomorów niemających problemów z trawieniem. Wybieramy jedną z małych kafejek poza ścisłym centrum. I jesteśmy raczeni historią o przodku marynarzu i jego szmuglerskich wyczynach. Więcej takich historii w restauracji The Hole in the Wall przypominającej o przemytniczej przeszłości okolicy. Wszystkie niemal atrakcje Bristolu są w zasięgu ręki, a dokładniej nóg. Bez pośpiechu można przejść się po Queen Square, dizajnerskim Pero’s Bridge, nabrzeżem rzeki Avon, zahaczyć o informację turystyczną i udać się do katedry, aby odpocząć w cieniu budynku, którego historia sięga XII w. A przynajmniej spróbować odpocząć, jeśli nie przeszkadzają nam krzyki dzieci grających w piłkę przy ścianie świątyni. Na relaks lepiej się więc wybrać do Castle Park, oglądając przy okazji ruiny kościoła św. Piotra zbombardowanego, podobnie jak większość miasta, podczas II wojny światowej. Budynek nie został odbudowany, stając się pomnikiem tragicznych wydarzeń. Stąd już krok do Broadmead, dzielnicy zakupowej. Uwaga, można stracić dużo czasu i jeszcze więcej pieniędzy! Jeśli nie utknęliśmy na dobre w galeriach, łapiemy autobus do Clifton, a stąd spacerem do najpiękniejszego miejsca w mieście – Clifton Suspension Bridge. Wysoki na 75 m most z drugiej połowy XIX w. malowniczo łączy dwa strome brzegi rzeki Avon. Zapiera dech w piersiach, zwłaszcza gdy widać zapaleńców wspinających się po pionowej ścianie klifu. Rada: w całym Bristolu nie ma skrytek na bagaże, warto znaleźć więc wcześniej „coucha”, u którego zostawimy walizki, inaczej czeka nas zwiedzanie na ślimaka – wszystko ze sobą. Wnioski: wbrew ludowym opowieściom o deszczowej Anglii okulary przeciwsłoneczne się przydają. Do nabycia w Primark za 1 funta. Koszt pobytu w Bristolu: 200 zł.


(Fot. FPM) Dublin calling Wystarczy pierwszy widok z okna autobusu na przedmieściach miasta i już rozumiesz, co znaczy „Kocham cię jak Irlandię”. A Dublin bez wątpienia jest miejscem, które zostawia cię z niedosytem i chęcią powrotu. Na początek tradycja dnia poprzedniego, czyli śniadanie, wersja irlandzka. Już bardziej zbliżona do naszych norm – kanapki na ciepło z warzywami, tosty albo bajgle. Ale jest i miejscowy akcent – na każdym talerzu ląduje też sterta chipsów. Jak się szybko orientujemy, chipsy/frytki/zapiekane ziemniaki dodawane są do każdego dania kuchni irlandzkiej. Irlandia ma bogatą i długą historię, którą jednak można streścić w trzy minuty. Do perfekcji opanowali to przewodnicy SANDEMANs New Europe, którzy oprowadzają po Dublinie za darmo. Wycieczki ruszają codziennie o 11 i 14, oferując trzy godziny pasjonującej podróży po najciekawszych punktach miasta: City Hall, Dublin Castle, Christ Church ze zmumifikowanym kotem i szczurem do obejrzenia w podziemiach (tzw. dubliński Tom&Jerry), Temple Bar i pomnik Ofiar Głodu. Spacer kończymy na kampusie Trinity College. Dołączamy do tłumu studentów zalegającym wokół boiska do krykieta, gdzie właśnie rozgrywa się mecz. Nawet nie próbujemy zrozumieć zasad – gra, w której jedna osoba rzuca, druga odbija, a jakieś dziesięć wokół nie robi nic, chyba jest poza wyobraźnią kontynentalnych Europejczyków. Prosto ze źródła Obowiązkowym punktem zwiedzania Dublina jest browar Guinnessa. Nie należy wierzyć stronie internetowej, że zwiedzanie trwa godzinę. Trzeba przeznaczyć co najmniej dwie, bo warto. Na wszystkich czeka nagroda – piwo wliczone w cenę biletu. Niestety bez soku porzeczkowego, więc zaraz po wyjściu kierujemy swoje kroki do jednego z licznych barów w okolicy. Tam zagaduje nas  jeden ze stałych bywalców. Small talk przeradza się w trzygodzinną rozmowę okraszoną kilkoma guinnessami. Budżet alkoholowy dramatycznie się kurczy, ale lekcja historii, kultury i irlandzkiej mentalności prosto ze źródła – bezcenna. Scenariusz na wieczór następnego dnia jest oczywisty. Ale najpierw trochę ruchu na świeżym powietrzu. Po około półgodzinnej jeździe kolejką docieramy do Howth, jednego z kilku miejsc na przedmieściach Dublina, gdzie można podziwiać klify malowniczo opadające do morza. Pogoda robi się coraz bardziej irlandzka – silny wiatr i złowrogie ciemne chmury na horyzoncie skutecznie skracają nasz spacer. Pora wrócić do miasta i zacząć świętować z dublińczykami początek weekendu. Gorączkę piątkowej nocy zaczynamy w... kościele. Kto by pomyślał, że w katolickiej Irlandii można wypić w nawie głównej, a zatańczyć w podziemiach, tuż pod dawnym ołtarzem. Poprzestajemy na jednym piwie, odstraszeni cenami, które nie grzeszą konkurencyjnością. Zaliczając kolejne punkty na trasie naszego clubbingu, omijamy szerokim łukiem okolice Temple Bar – opanowane przez turystów zatraciły irlandzkość, windując jednocześnie ceny złotego trunku. Zamiast tego przechadzamy się Essex Quay na brzegu rzeki Liffey, od czasu do czasu zahaczając o bary przyciągające ciekawym wystrojem, muzyką i mało turystycznym towarzystwem. Na końcu docieramy do MESSrs Maguire. Widok baru przyprawia o zawrót głowy – nie z powodu wypitego już alkoholu, ale ogromnego wyboru piw, jakie oferuje, wiele z nich własnej produkcji. Tutaj zdecydowanie trzeba zostać na dłużej. I starać się nie myśleć o tym, że następnego dnia o 6 rano jest lot przez Oslo (tylko 40 min na przesiadkę!) do Warszawy. Rada: planując wydatki, nie zapomnij o specjalnym budżecie na alkohol – nawet jeśli nie jesteś wielkim fanem piwa ani whisky. W końcu jedziesz poznać kraj i wszystko co w nim najlepsze. Wnioski: rdzenni mieszkańcy są bardzo łatwo rozpoznawalni i to nie po rudych włosach. Po pierwsze – nie rozróżniają światła czerwonego i zielonego dla pieszych. Zasada jest prosta – jeśli nic nie jedzie, to przechodzisz. W przeciwnym wypadku możesz nawet zostać zatrzymany przez policjanta zaniepokojonego tym, że stoisz. Po drugie – deszcz jest zjawiskiem powszechnie ignorowanym. Gdy zaczyna padać, dzieci nie przestają się bawić na placu, a dorośli nie przyspieszają kroku. Koszt pobytu w Dublinie: ok. 450–500 zł, w zależności od tego, jak bardzo uzależnisz się od guinnessa z sokiem porzeczkowym.


Romantyczne klify Howth niedaleko Dublina. (Fot. FPM) Warto wiedzieć: Agnieszka Szulakowska - analityk rynku telekomunikacyjnego, mieszka w Warszawie, pochodzi z Tarnobrzega Agnieszka Szulakowska (Fot. Archiwum prywatne) Wybrałam to miejsce bo: Chciałam się napić prawdziwie irlandzkiego guinnessa z prawdziwie irlandzkim Irlandczykiem  Moja podróż jest wyjątkowa  bo: Się udała! Wszystko według planu

Rachunek - koszt na osobę 3 dni
co kwota opis
dojazd 351 zł Planowany z wyprzedzeniem, tanimi liniami. Trasa:Warszawa–Bristol–Dublin-Oslo–Warszawa.
nocleg 20 zł couchsurfing, czyli za darmo. Jedyny koszt to prezenty dla gospodarzy (składka we trzy).
transport 208 zł głównie z/na lotniska.
jedzenie i piwo :) 288 zł Na posiłki wydałyśmy po 134 zł (polecam studenckie stołówki), na piwo – 154 zł. Było tego warte!
bilety wstępu 99 zł Do browaru Guinnessa (62 zł) i biblioteki Trinity College (37 zł).
Razem 966 zł

 
Mój patent: Couchsurfing, promocje lotnicze, sprawdzona ekipa, dużo cierpliwości i jeszcze więcej energii. A przede wszystkim podejście „jestem w podróży, nie na wczasach”.