1. dzień

Niech was nie zrazi pierwsza godzina w stolicy Węgier. Lotnisko im. Ferenca Liszta, pianisty i kompozytora epoki romantyzmu, z finezją swego patrona niewiele ma wspólnego. Jeżeli nie bierzecie taksówki, zdani jesteście na żmudną drogę autobusem 200E. Po nim czeka was przesiadka na metro przy węźle komunikacyjnym Kőbánya-Kispest. Na zapamiętanie arcytrudnych madziarskich nazw ulic i placów musicie poszukać własnego klucza. Ja, nawet odwiedzając Budapeszt co roku, za każdym razem wypracowuję nowe skojarzenia. Węgierski okazuje się niezwykle łaskawy dopiero na stacji Klinikák, gdzie wysiadam – tam znajduje się klinika najstarszego na Węgrzech Uniwersytetu Medycznego.

Czasu mam niedużo, ale spacer i tak zacznę od kawy. Ilekroć jestem w Budapeszcie, nie potrafię odmówić sobie espresso w utrzymanej w stylu retro Jégbüfé tuż przy stacji Ferenciek tere. No dobrze, pozwalam sobie też na kawałek ciasta węgierskiego z wiśniami nasączonymi spirytusem, bo przecież jestem w jednej z najlepszych i najsłodszych cukierni w mieście. Miejsca nie ma tu za dużo, nie ma też stolików i krzeseł – najlepiej stanąć blisko okna i obserwować tłum na ulicy. Później obowiązkowo podejdę pod główne wejście Teatru im. Józefa Katony – znajduję swoistą przyjemność w rozszyfrowywaniu tytułów granych tu sztuk. A mi osztályunk to Nasza klasa Tadeusza Słobodzianka. Chylę czoła przed obcokrajowcami odwiedzającymi węgierskie teatry.

Docieram do Dunaju. Przed sobą mam majestatyczny widok z jedną z najbardziej charakterystycznych przepraw Europy: most Królowej Elżbiety z przełomu XIX i XX w. Wówczas był wydarzeniem inżynieryjnym na skalę światową. 

Budapeszt poza dużą rzeką nie ma właściwie wiele wspólnego z Warszawą (choć i tam nad brzegiem Dunaju biegnie trasa szybkiego ruchu). Ze swoją zwartą XIX-wieczną zabudową przypomina raczej Wiedeń. To jednak nie przeszkadza, żeby Polacy i Węgrzy byli trochę do siebie podobni – chodzimy z nosem na kwintę i wspominamy dawną świetność.

Do 1872 r. Dunaj rozdzielał dwa miasta: Peszt i Budę. Po połączeniu ich kolejność odwrócono, co ułatwiło wymawianie nazwy nie tylko Węgrom. Za mostem nie sposób nie dostrzec Wzgórza Gellérta, ale tam pójdę późnym popołudniem. Tymczasem kieruję się w stronę Wzgórza Zamkowego. U jego stóp zbudowano stację kolejki zębatej. Trzyczęściowe wagoniki kursują tu od 1870 r. Znowu pobrzmiewa echo dawnej świetności miasta – była to druga tego typu kolejka miejska po tej w Lyonie. Obsługa zamyka drzwi i zaczynam się wznosić wraz z milczącymi japońskimi turystami. Błyskają flesze aparatów, w dole połyskuje Dunaj i odbudowany po wojnie most Łańcuchowy.

Ani się obejrzałem, a tu koniec lekko podnoszącej adrenalinę podróży. Na Wzgórzu Zamkowym, prócz zamku, są także Biblioteka Narodowa, Muzeum Historii Budapesztu, Węgierska Galeria Narodowa, Teatr Zamkowy czy baśniowa Baszta Rybacka – ulubiony cel turystycznych obiektywów. Mnie najbardziej interesuje podziemny szpital-schron, który do 2002 r. miał status miejsca ściśle tajnego. Przez lata stanowił jedną z legend miejskich. Opinia publiczna dowiedziała się o nim dopiero w 2007 r., kiedy to wykute w skałach sale udostępniono zwiedzającym. Spełniał różne funkcje – magazynu żywności, szpitala chirurgicznego, a w czasach komunizmu schronu przeciwatomowego.

Po wyjściu nie odmawiam sobie wstąpienia do Domu Win Węgierskich. To nie tylko sklep z niezliczoną ofertą napoju Bachusa, ale też muzeum dokumentujące jego produkcję. Mój plecak staje się nagle znacznie cięższy, ale czego się nie robi dla tego koloru, bukietu i smaku, które jako wspomnienie pobytu tutaj wypełnią kiedyś kieliszek.

Wzgórze oczarowuje zabytkami i fantastyczną panoramą Pesztu. Ściemnia się, zapalają się latarnie, we wcale nie modrym Dunaju odbijają się majestatyczne budowle, w tym budynek parlamentu, który wygląda jak jeszcze jeden pałac z bajki. Łapię tramwaj, który powiezie mnie wzdłuż rzeki. Wysiadam pod Wzgórzem Gellérta, zanim żółte wagony skręcą i pomkną w głąb Budy. Ja po zniszczonych schodkach wdrapuję się na drugie z budapeszteńskich wzgórz – z pomnikiem Wolności, czyli statuą kobiety podnoszącej ku niebu liść palmowy. Miał upamiętniać... nieważne co – sami Węgrzy wolą tego nie pamiętać. Latem o tej porze widok przelatującego nietoperza nie dziwi tu nikogo, trzeba też uważać na innych licznych mieszkańców wzgórza – jeże. W dole dominuje podświetlony zielony most Wolności. Na szczytach jego pylonów do lotu szykują się odlane z brązu turyle – mityczne ptaki, symbole węgierskiej tożsamości narodowej.

Dopiero kiedy schodzę ze wzgórza, orientuję się, że zapomniałem o obiedzie. Przy ulicy Béli Bartók, na tyłach

hotelu Gellért, ukryła się restauracja Szeged Vendéglő. „Regionalne”, trącące myszką wnętrze zupełnie mi nie przeszkadza. Zupa gulaszowa jest podana błyskawicznie i okazuje się przepyszna. I pewnie tak skończyłby się pierwszy dzień mojego pobytu w Budapeszcie, gdyby nie SMS od znajomej: „Corvintető, metro Blaha Lujza tér, teraz!”. Nie waham się ani chwili. Na samej górze domu handlowego Corvin wita mnie ogromna przestrzeń nowoczesnego klubu z muzyką na żywo, ledwie słyszę Kingę i jej znajomych. Będą musieli przerzucić się na angielski – sami chcieli! Z pełnymi kieliszkami wychodzimy na taras z jeszcze jednym punktem widokowym na miasto. Ciepły wieczór, muzyka, wszechobecny gwar i śmiech – i gdzie to słynne węgierskie ponuractwo?

 

2. dzień

Wprawdzie Węgrzy nie mają dostępu do morza, ale mogą się pochwalić jedną z najsłynniejszych w Europie wysp – Wyspą Małgorzaty, po której w początkach naszej ery dreptali Rzymianie. Rzucam okiem na stronę w przewodniku: 2,5 km długości, 500 m szerokości i prawie 100 ha powierzchni, „ulubione miejsce spacerów mieszkańców”. Na szczęście rankiem w środku tygodnia mało kto ma czas na relaks tutaj, więc w spokoju oddycham „zielonymi płucami aglomeracji”. Najważniejszym bodaj obiektem na wyspie jest ośmiokątna wieża ciśnień zbudowana przed stu laty, która teraz pełni funkcję punktu widokowego. Z 57 metrów podziwiam bujną roślinność ogrodów, aleję z pomnikami upamiętniającymi węgierskich artystów i rysujące się za rzeką bloki z wielkiej płyty. Są tu także restauracje – o tej porze jeszcze zamknięte – i Grająca Studnia z mechanizmem napędzanym wodą, który „produkuje” dźwięki.

W południe przy najstarszej stacji metra w mieście – Oktogon – spotykam się z Tamásem (wymawia się jak polskie Tomasz), cenionym na Węgrzech krytykiem teatralnym. Idziemy reprezentacyjną aleją Andrássy pełną eleganckich sklepów i restauracji. Miejsce to nazywane jest peszteńskim Broadwayem. Tu znajdują się Opera, Akademia Muzyczna i prężnie działający Instytut Polski. Tu mieszczą się teatry i nocne kluby z najsłynniejszym w mieście (niczym w Paryżu!) Moulin Rouge oraz Operetką, przed którą stoi pomnik Imre Kálmána, kompozytora Księżniczki czardasza.

Teraz, kiedy ich bywalcy odsypiają zarwaną noc, a kolorowe neony wyłączono, najlepiej widać przepiękny Dom Węgierskiej Fotografii. Warto zajrzeć do środka – dla zdjęć, ale też dla urzekającego wnętrza. Kawiarnia na parterze kusi artdecowskimi zdobieniami, jednak Tamás proponuje znajdującą się nieco dalej Café Eklektyka. Wnętrze może nie porywa, ale tutejsza sałatka cesarska i kawa – owszem.

Po uregulowaniu rachunku (4 tys. forintów za dwie osoby, czyli ok. 60 zł) wracamy na Oktogon i wchodzimy do metra. Nagle czas cofa się o ponad sto lat. Stację zbudowano w 1896 r., a budapeszteńskie metro jest najstarszym na kontynencie (palmę pierwszeństwa w Europie dzierży metro londyńskie). Ściany połyskują białymi płytkami ceramicznymi, niski strop podtrzymują zabytkowe żeliwne słupy. Okazuję bilet dwóm kontrolerom w granatowych mundurach (przypomina mi się film Kontrolerzy z 2003 r., którego bohaterami mogli być obaj panowie). Zabytkowy wagonik zawozi nas do stacji Hősök tere pod placem Bohaterów – jednym z największych placów węgierskiej stolicy.

Przed naszymi oczami wyrasta 36-metrowa kolumna z posągiem archanioła Gabriela, na którego cokole zatrzymali się książę Arpad i jego wojownicy. To oni sprowadzili Madziarów na tereny dzisiejszego państwa węgierskiego. Pomnik od tyłu osłania kolumnada z posągami zasłużonych dla kraju postaci. Wśród nich znajduje się Ludwik Węgierski, król Polski i Węgier, ojciec naszej królowej Jadwigi. Piony i łuki warte uwiecznienia aparatem. Dalej widać ogromny neoklasycystyczny budynek Muzeum Sztuk Pięknych, ale do wizyty w nim zniechęca mnie ogromna kolejka przed wejściem. Wracamy więc do Oktogonu, tym razem piechotą, podziwiając północną część alei Andrássy. Pod nr. 60 znajduje się słynny Dom Terroru poświęcony ofiarom totalitaryzmu. Trudno go nie zauważyć, bo nad zabytkową elewacją wznosi się ni to dach, ni to okap z wyciętymi w nim napisami „terror” oraz pięcioramienną gwiazdą i swastyką.

Powoli się zmierzcha. Wieczór to dobra pora, by przejść się po reprezentacyjnej promenadzie Váci Utca (to drugie słowo znaczy „ulica” i jest jednym z niewielu w języku węgierskim pochodzenia słowiańskiego). Pełno tu sklepów z pamiątkami i restauracji, przed którymi roi się od zapraszających do środka kelnerów. Od północy Váci zamyka wielka hala targowa Vásárcsarnok. Zapach wędlin, mięsa, ryb i przypraw jest oszałamiający. Nie mogę wrócić do domu bez salami pick z banderolą w kolorach węgierskiej flagi czy torebeczki z ostrą papryką. Przy którymś straganie słyszę w radiu Billie Holiday śpiewającą Gloomy Sunday. Kto pamięta, że piosenkę tę skomponował budapesztanin Rezső Seress? No właśnie, niby bratankowie, a tak niewiele o nich wiemy!

Marcin Pieszczyk