Na Borneo możesz spotkać małpy, które wyglądają niczym sędziwi mędrcy, powąchać największy kwiat świata, zaprzyjaźnić się z łowcami głów, zdobyć szczyty i głębiny, spłynąć rzeką w dżungli, zaznać luksusu i niewygód. Na tej wyspie na pewno przeżyjesz wspaniałą przygodę!  Czysto, nowocześnie. Uprzejmi i mówiący po angielsku urzędnicy imigracyjni, dwupasmowa droga z lotniska, a na niej dużo japońskich aut terenowych, klimatyzowane domy towarowe i świeżo wybudowane apartamentowce. Na billboardach uśmiechnięci Chińczycy wysyłają SMS-y. Gorąco, duszno, parno, szaro i ani śladu dżungli, dzikich plemion czy orangutanów. Jestem w Kota Kinabalu, malezyjskiej, północnej, części Borneo. (Reszta wyspy należy do Indonezji i niewielkiego sułtanatu Brunei). Kota Kinabalu, zwane przez mieszkańców KK, okazuje się nieciekawym betonowym blokowiskiem z knajpkami i tanimi hotelami dla backpackersów. Droższe obiekty wybudowano przy plażach pod miastem albo na okolicznych wyspach. W KK najciekawszy jest chyba ożywający wieczorem targ filipiński, który swą nazwę zawdzięcza królującym tu, legalnym bądź nie, emigrantom z tego kraju. Wśród straganów z egzotycznymi owocami i warzywami można zjeść równie egzotyczną świeżą rybę z rusztu oraz wszelkie możliwe wyroby rzemieślnicze.


Na Borneo rozwój przemysłu drzewnego, kopalnie rud miedzi, cyny, boksytu i żelaza i stale rozrastające się plantacje palmy oleistej doprowadziły do znacznej poprawy sytuacji ekonomicznej jego mieszkańców. Właściwie nie ma tu bezrobocia, zarobki są coraz lepsze. Teraz nawet krajanie z kontynentalnej Malezji nie mogą przebywać na wyspie dłużej niż dwa miesiące, chyba że otrzymali specjalne zezwolenia na pracę. W stanie Sabah, w którym leży KK, przy drewnianych domach na palach cumują łodzie ze 100-konnymi silnikami, obok parkują najnowsze modele dżipów. Tradycyjne wsie, kampungi, znikają w szybkim tempie i ustępują miejsca nowoczesnej architekturze. Nie ma się co temu dziwić – w końcu już za panowania Brytyjczyków Borneo nadawało ton rozwoju wielu azjatyckim ośrodkom. W ówczesnej stolicy, Sandakanie, założono jedną z pierwszych linii telefonicznych w Azji (po Hongkongu i Szanghaju).
Wynajętą łodzią płynę do osady na wysepce Pulau Gaya oddalonej o kilka kilometrów od KK. Jeszcze 10 lat temu zamieszkiwało ją około 25 tys. filipińskich uchodźców, ale ich liczba gwałtownie spadła po tym, jak malezyjski rząd przeprowadził akcje wysiedleńcze. Życie wioski tradycyjnie toczy się na dwóch poziomach: dołem pływają łodzie, kobiety piorą i zmywają naczynia, dzieciaki pluskają się w wodzie. Nad nimi rozpościerają się wąskie deski-deptaki, które mają zaledwie szerokość stopy i niepokojąco się uginają. Wygląda na to, że tutaj mieszkają sami cyrkowcy. Kroki trzeba stawiać szybko i pewnie, sekunda nieuwagi może zakończyć się, w najlepszym razie, kąpielą w morzu. Krążą plotki, że na wyspie rezydowali terroryści, ale nawet jeśli tak było, lub jest, spotykam się wyłącznie z serdecznością i gościnnością. Po drugiej stronie Pulau Gaya wybudowano na palach kilkanaście eleganckich willi, a goście wożeni są motorówką na prywatną plażę. Pełen luksus: na życzenie serwowane są tam kolacje przy zachodzącym słońcu.
Granitowa góra Kinabalu wyrastająca spośród płaskiej dżungli podsyca moją ciekawość. To jedno z najwyższych wzniesień w Azji Południowo-Wschodniej (4101 m n.p.m.) ambitnie obrałem za cel mojego pierwszego trekkingu. Wcześniej zarezerwowałem pobyt w Parku Narodowym Góry Kinabalu i dostałem płatne zezwolenie na wejście na szczyt (razem z przewodnikiem, ubezpieczeniem kosztuje ono około 170 zł). Teraz przy bramie ośrodka w pół godziny załatwiam wszelkie formalności. Przewodnik formuje grupę i każdemu wręcza imienny identyfi kator. Po powrocie czekają na nas certyfi katy zaświadczające o zdobyciu góry. Startujemy z wysokości około 1000 m. Jest parno i wilgotno. Przedzieramy się przez bambusowe zarośla, kluczymy wśród wielkich paproci i rododendronów. Ten otaczający nas gąszcz skrywa ponad połowę istniejących na świecie rodzin roślin. Storczyki mienią się kolorami, a największy z mięsożernych dzbaneczników może podobno pomieścić kilka litrów wody i zabić zwierzę wielkości szczura. Po kilku godzinach zaczyna padać deszcz. Chwilę później już wieje i zacina, a temperatura z 40° spada do 20°C. Nocujemy w schronisku na wysokości 3100 m n.p.m., a o 3.00 nad ranem ruszamy dalej. Trzymając się lin, mozolnie, niemal w mroku, trawersujemy kolejne odcinki biegnące po szarej, nagiej skale. Dygocząc z zimna, wyobrażam sobie maratończyków, którzy każdego roku w zawodach Mount Kanibalu Climbathon pokonują tę trasę w niespełna cztery godziny. A my robimy co w naszej mocy, by wrócić do schroniska, zanim popołudniowy deszcz zamieni granit w ślizgawkę... Na szczycie szaleje porywisty wiatr. Wtuleni w siebie i w granitowe głazy czekamy na świt. Wraz z pierwszymi promieniami słońca wiatr milknie i kilkaset metrów pod nami ukazuje się wspaniale oświetlona z góry gruba warstwa chmur. Schodzimy do bazy. Podnosząca się chmura odkrywa przed nami tętniącą życiem dżunglę. Kąpiel w gorących źródłach Poring, bijących na terenie Parku Narodowego Góry Kinabalu, podobno doskonale działa na zmęczone po wysiłku mięśnie. Wskakuję do basenu i próbuję się zrelaksować. Otoczenie jest rajskie – lecznicze źródła obudowano kompleksem dla turystów, do którego należą farma motyli, ogród botaniczny z 1200 gatunkami storczyków i ptaszarnia. Szkoda tylko, że wszystko cuchnie siarką niczym piekielne czeluście. Z serwowanych tu atrakcji wybieram spacer po kładkach zawieszonych 40 m nad ziemią między drzewami lasu deszczowego. Grzechem byłoby nie skorzystać z szansy oglądania okolicy z perspektywy orangutana. Ta ruda włochata małpa żyje tylko na Borneo i sąsiedniej Sumatrze, na ziemię schodzi niechętnie.
Kolejnego dnia wyruszam do najdzikszej części malezyjskiej dżungli. Przez parę godzin jedziemy samochodem terenowym przez plantacje palmy oleistej, potem nad rzeką Kinabatangan przesiadamy się na łodzie. Po dwóch godzinach docieramy do obozowiska składającego się z kilku drewnianych chatek. Jesteśmy w samym sercu dżungli. Umawiamy się z właścicielem łodzi, że za kilka dni damy znać, kiedy ma po nas przyjechać. Wieczorem przy ognisku nad rzeką grillujemy ryby, warzywa, gotujemy ryż. 200 m dalej mały orangutan przygotowuje sobie posłanie na jednej z bujnych koron drzew – małpy te każdego dnia nocują w innym miejscu. Są olbrzymie. Samce, które z zasady są mało towarzyskie, mogą osiągać 180 cm wzrostu i masę ponad 100 kg. Gdyby oceniać iloraz inteligencji na podstawie mimiki, orangutany mogłyby uchodzić za najmądrzejsze istoty świata. Z przerzedzonymi czuprynami i ciągle zafrasowanym obliczem wyglądają niczym mędrcy spędzający czas na rozważaniach nad istotą życia. Niestety, tym łagodnym z natury zwierzętom grozi zagłada. Ludzie porywają na sprzedaż dzieci małp i co roku drastycznie zmniejszają ich terytorium, wycinając dżunglę. Osierocone orangutany (młode stają się samodzielne dopiero, gdy osiągną ósmy rok życia) są przewożone do rozsianych na całym Borneo ośrodków badań. Kiedyś sam przez godzinę bawiłem się w jednej z takich placówek z maluchami, które zachowywały się jak ludzkie dzieci.
Znowu leje. Na Borneo deszczowych jest około 270 dni w roku. Gdy przestaje padać, natychmiast robi się parno i gorąco nie do wytrzymania, więc z dwojga złego wolę, jak pada. Po dżungli poruszamy się drewnianym dwuosobowym czółnem i wyprawiamy się na kilkugodzinne spacery. Jestem z Chrisem, 40-letnim malajskim przewodnikiem. Żyje tu samotnie, ma kilka domów, łodzi i od czasu do czasu przyjmuje gości z „innego świata”, naukowców poszukujących nowych gatunków, wybitnych fotografów. Pokazuje mi National Geographic z artykułem poświęconym małpom nosaczom, którym smętnie zwisa wydatny narząd powonienia, dedykacją dla niego za trud i poświęcenie podczas przeprawy przez tropikalną puszczę. Chris nie może się nadziwić, że ktoś „obcy” na własne życzenie przyjeżdża tutaj na dwa miesiące, żeby robić zdjęcia. Z rozbawieniem wspomina transport kilku skrzyń sprzętu fotograficznego łodzią: Me not important, my cameras very, very important! – naśladuje fotografa NG. O wschodzie słońca wypływamy posłuchać odgłosów dżungli. Suniemy przez mgłę unoszącą się nad wodą. Gdy zaczyna opadać, najpierw dostrzegamy soczyste zielone liście, a potem kolorowe kwiaty. Zwierząt spotykamy niewiele: kilka makaków i wielką śpiącą zamyśloną sowę. Chris w ciągu dwóch godzin wiosłowania wypowiada tylko jedno zdanie: – Moja wyspa zmienia się, słonie przychodzą coraz rzadziej, nosorożca nie widziałem już od lat. – Za to później opowiada, że tutaj niemal w każdej rodzinie ktoś zajmuje się wyrębem rzadkich gatunków drzew, że to ciężka praca i jest dużo wypadków. Ale za jedną dobrze ściętą sztukę można dostać nawet 200 dolarów, czyli więcej niż średnią pensję.
Samolotem lecę z KK do Parku Narodowego Mulu. Nie ma tu osób zwiedzających w pojedynkę, same grupy turystów. Postanawiam dotrzeć do największej atrakcji tego miejsca – tajemniczych pinakli. Droga tam i z powrotem zajmuje mi pół dnia, ale 50-metrowe bajkowe, wapienne iglice, które przebijają się ponad tropikalną roślinność, sprawiają, że zapominam o ciężkiej zadyszce. Nie przeszkadza mi nawet, że mogę podziwiać je tylko z małego zatłoczonego tarasu widokowego. Do Parku Narodowego Niah z kompleksem wspaniałych jaskiń również docieram samolotem. Po raz kolejny zaskakuje mnie profesjonalizm tutejszej branży turystycznej. Na terenie parku wszystko oznakowane w sposób amerykański, tyle że w dwóch językach. Przez dżunglę do jaskiń prowadzą wygodne drewniane pomosty. W grotach w oczy rzucają mi się przymocowane do sufitu długie drewniane pale. Do czego służą? Okazuje się, że w sezonie wykwalifikowani pracownicy dokonują ekwilibrystycznej sztuki zbierania z nich ptasiego guano, przysmaku dodawanego do zup. Szczególnie ceniony jest on w Chinach i w Japonii. Kilogram guano na czarnym rynku osiąga zawrotne ceny.
W drodze między Niah a rzeką Ai kierowca wynajętego przeze mnie dżipa zatrzymuje się przy drewnianym znaku z napisem „Raflezja”. Ten największy na świecie kwiat ma prawie metr średnicy. Rozkwita rzadko, a jego mięsiste i purpurowe płatki mogą przetrwać najwyżej tydzień. Potem zaczynają gnić, wydzielając woń rozkładającego się mięsa. Smród przyciąga mrówki i inne owady, które wchodzą na kwiat i w ten sposób go zapylają. Idziemy szukać kolejnych zwalistych 10-kilogramowych okazów. Te gnijące oczywiście omijamy szerokim łukiem.
W regionie rzeki Ai mieszka słynne plemię Ibanów, legendarnych łowców głów. Choć Malezję zwiedzam od ponad dwóch tygodni, aby do nich dotrzeć, kolejny raz muszę pokazać paszport i dostać pieczątkę. Od kilku godzin płynę w drewnianym czółnie rzeką Rjang, a przewodnik opowiada mi, że wioskę Ibanów tworzy jedno domostwo – 30–40-metrowy drewniany budynek na palach, longhouse, w którym w wydzielonych pomieszczeniach może mieszkać od kilku do nawet 50 rodzin. Kiedy koło południa dobijamy do osady, panuje w niej cisza i spokój. Dzieciaki śpią w hamakach. Ale już wieczorem, gdy rodziny schodzą z pól, robi się gwarno. Poszukuję wzrokiem charakterystycznych rytualnych kwiatów, wytatuowanych na plecach starszych mężczyzn. Do lat 60. XX w. Ibanowie mordowali przedstawicieli sąsiadujących plemion, a trwały malunek na plecach był nagrodą za przyniesienie ściętej głowy. Symbolem męskości był również tatuaż na grdyce. Do tej pory pod sufitem longhouse'a gdzieniegdzie wiszą ludzkie czaszki, mające zapewniać wiosce bezpieczeństwo. Jako że dobry zwyczaj nakazuje pojawić się z prezentami dla wspólnoty, przybywam z papierosami, chipsami, warzywami i owocami. Szef wioski uroczyście dzieli podarki między rodziny. Gdy tradycji staje się zadość, mieszkańcy porywają mnie do rytualnego tańca. Zaczyna się impreza. Jej stałym elementem są trzykrotnie powtarzane toasty: u-haaa, u-haaa, u-haaa! Wydawałoby się słaby ryżowy bimber tuaku potrafi ściąć najmocniejszą nawet głowę... Teraz już się nie dziwię, że trwający około tygodnia festiwal obfitości uchodzi za jedną z największych balang w dżungli Borneo. Po dwóch dniach spędzonych w towarzystwie Ibanów organizm podpowiada mi, że powinienem odpocząć. Wybieram pięknie położony longhouse Hiltona. Cudownie jest pływać w luksusowym basenie zatopionym w samym środku dziczy…
Kuching to chyba najmilsze miasto na całej wyspie. Nowoczesne, malowniczo położone nad rzeką, bogate i bardzo spokojne. Są tu: chińskie świątynie, fort, kolonialne rezydencje, wspaniałe ogrody, hotele i restauracje z pysznymi owocami morza. Kuching to także raj dla miłośników pamiątek. Poza tradycyjnym rzeźbionym kotem, symbolem miasta, sprzedaje się tu atrybuty plemion zamieszkujących Sabah i Sarawak (stany należące do Malezji): oryginalne długie drewniane dmuchawki, tarcze wojowników, rekwizyty szamanów oraz meble wykorzystujące ornamentykę plemienną. W kilkunastu sklepach na głównej ulicy można płacić kartą, a nawet zamówić transport zakupów do Polski.
Niedaleko stąd znajduje się niewielki i bardzo stary Park Narodowy Bako. Dostać się tam można tylko od strony wody, najlepiej wcześnie rano, przed przypływem. Wynajmuję łódź i przez dwa dni zwiedzam dobrze przygotowane urokliwe szlaki i dzikie plaże. Czas na ostatnią wyprawę w głąb lądu. Tym razem w górę rzeki Rejang nowoczesnymi, smukłymi, krytymi łodziami zmierzamy do Miri, gdzie przypadkiem trafiamy na coroczny piknik mniejszości etnicznych, zamieszkujących Borneo. Niestety, festiwal przypomina nasze imprezy odpustowe z taką różnicą, że tutaj na ogromnej huśtawce z liny buja się kilka osób i można wziąć lekcję chińskiej kaligrafii. Poznałem tam panią Marię, Polkę, która zakochała się w Malaju służącym w regimencie brytyjskim i w 1946 r. przyjechała na Borneo na stałe. Po miesiącu spędzonym na wyspie, czasem w luksusie, czasami w dziczy, i po przyjemnych niespodziankach, jakie mnie tu spotkały, jestem pewien, że jeszcze tu wrócę. Zobacz również: Indonezja - Przewodnik, Malezja - Przewodnik

Nasza społeczność też tam była

Zajrzyj do galerii: