ZOBACZ GALERIĘ >>>
Przypowieść o błocie

Łemkowyna Ultra Trail to wymagający górski bieg. Zawodnicy mają do pokonania dystanse ultra - od 30 do nawet 150 kilometrów!

W tym roku wyzwaniem był nie tylko dystans, ale przede wszystkim pogoda. Wyjątkowo parszywa. To był prawdziwy test umiejętności, a przede wszystkim charakteru. Tu nie liczył się fakt, czy ktoś zszedł z trasy, czy ukończył bieg. Ważne było to, że ktoś stanął na starcie.

A tak bieg wspominają ci, którzy zdecydowali się podjąć walkę:

 

Maciej Jabłoński, dystans: 48 km

Kiedy w strugach deszczu odbierałem w Krośnie pakiet startowy już wiedziałem,  że to będzie walka z błotem. Lało od tygodnia. Nie przestało też w sobotę, kiedy stanąłem na linii startu.

Zawsze gdy biegam, szukam rytmu do tempa, kroków, oddechu… Wtedy jest łatwiej pokonać kolejne kilometry. Tym razem biegową mantrę ciągle przerywały mi myśli, jak ustawić stopę na błotnistym podłożu, żeby nie wywinąć orła. Deszcz zamienił się w regularną mżawkę utrzymującą wilgoć w powietrzu i w płucach. Uczucie przemoczenia trochę męczyło, ale i mobilizowało. Bo żeby nie zmarznąć, po prostu nie mogłem przestać się ruszać. Musiałem biec dalej.

Po 19 kilometrach dotarłem do punktu odżywczego, gdzie można coś zjeść, uzupełnić wodę, zmienić ubranie. Dorwałem kubek z herbatą. Cudowne uczucie, kiedy w wychłodzonym organizmie rozchodzi się strużka ciepłego płynu. Wiedziałem, że nie mogę za długo cieszyć się tym uczuciem. W biegach ultra zbyt długi przestanek, często kończy cały bieg. Rozleniwia, zmniejsza motywację. Zacisnąłem zęby i pobiegłem dalej. Przede mną było jeszcze prawie 30 kilometrów górskiej walki z błotem.

Przez następne cztery godziny czas zlał się z mgłą, deszczem i moimi pomysłami na kategoryzowanie błota: zasysające, wodniste, ciaplato-trawiaste, breja, gluty, bagno… Parę kilometrów przed metą w Komańczy przestało padać. Chmury na chwilę się rozeszły i odsłoniły słońce. Nie mogłem w to uwierzyć, uśmiechnąłem się do siebie i przyśpieszyłem. Za chwilę zobaczyłem tabliczkę informującą, że do mety już tylko 1350 metrów, asfalt, kościół, ostatnie błoto przed finiszem, które już mi nie przeszkadzało i mój sześcioletni synek machający do mnie za linią mety.

To było najtrudniejsze 48 górskich kilometrów, z jakimi przyszło mi się zmierzyć. Wyzwanie nie tyle dla ciała, co dla głowy. Potrzebne, bo hartuje bardziej niż każdy kolejny przebiegnięty kilometr.

Joanna Kowalczyk, dystans: 70 km

Przyznaję uczciwie: nie przypuszczałam, że można do tego stopnia przeklinać na błoto. Do deszczu można było przywyknąć, ale tony błota uniemożliwiły mi bieg, na który tak bardzo się nastawiałam. Dodatkowo czaszkę rozsadzał monotonnie powtarzający się przez dziesiątki kilometrów dźwięk chlupania. Już kolejną noc śni mi się błoto. Oczywiście wrócę za rok, bo przecież pogody się nie wybiera. Natomiast organizatorów tak, a ci spisali się celująco. 

 

Agnieszka Szczepińska, dystans: 150 km

Nie miałam przyjemności  z tego biegu, nie miałam motywacji, by walczyć, bo to było dla mnie bezsensowne. Moje przemyślenia są takie, żeby tego "dasz radę" nie przeciągać, bo czasem zejście z trasy da więcej – poczucie zwycięstwa nad własną ambicją.

Mateusz Mioduszewski, dystans: 150 km

Im więcej kilometrów dzieli nas od startu, tym coraz bardziej trasa zachwyca swoją malowniczością. Jednocześnie coraz bardziej staje nam ością w gardle.

Bieganie na długich dystansach w górach jest jak uczta. Każde jej danie polane jest coraz to nowego rodzaju błotnistym sosem. Możemy smakować błoto konsystencji i barwy miodu rzepakowego, które choć płytkie więzi z całych sił nasze buty i kijki, błoto zalewające miękkimi fałdami całą szerokość szlaku (w magiczny sposób zawsze najgłębsze i najbardziej śliskie w tym miejscu, po którym akurat się poruszamy). Jest też w końcu najśmieszniejsze (choć groźne) błoto na zbiegach, które zmusza do wykazania się kunsztem ekwilibrystycznym i w którym każdy w końcu ląduje na czterech literach.

W trakcie tej uczty często mamy wrażenie, że nasza obecność na szlaku to jedno wielkie nieporozumienie, ale po jej zakończeniu stwierdzamy, że chyba trzeba będzie jeszcze raz podjąć się tego biegowego obżarstwa.

Maciek Ners, dystans: 150 km

Dwa lata temu na mecie Łemkowyny myślałem, że najbardziej błotniste zawody w życiu mam właśnie za sobą. Tegoroczna edycja pokazała, jak bardzo się myliłem. Kto kocha tarzanie się w błocie jak hipopotam, ten mógł poczuć się jak w raju.

Michał Majkowski, dystans: 150 km

To moje pierwsze podejście do Łemkowyny. Tony błota, potoki, deszcz i przymrozek. I to wszystko przez ponad dobę. Tak wysoko jeszcze poprzeczki nie miałem ustawionej. Pierwsze sto kilometrów można nazwać biegiem. Pozostałe to już jedynie walka o równowagę, zdrowie, a czasem życie. Kiedy stawiasz nogę i nie wiesz, w którą stronę ona się przesunie - uruchamiane są całkiem nieznane funkcje organizmu. Jakoś udało się dotrzeć. Ale na pytanie "Czy za rok wystartuję ponownie?" jeszcze nie odpowiadam.

Łemkowyna Ultra Trail to bieg górski na pięciu dystansach: 30, 48, 70, 80 i 150 kilometrów. Odbywa się co roku w Beskidzie Niskim. Więcej na ultralemkowyna.pl