Widać, że płetwy pękły już kiedyś po bokach. Są poklejone, ale nie będę narzekać – tak to jest, jak się nie wozi swojego sprzętu. Zresztą narzekać w takim miejscu? Morze Andamańskie ma intensywnie błękitny kolor, a rozsiane na nim wyspy z wapiennymi skałami porośniętymi lasem – niesamowite kształty. Widziałam takie obrazki z Tajlandii w folderach reklamowych. Rozglądam się i stwierdzam, że to żaden fotoszop. Tak tu jest naprawdę! O tym, co może mnie czekać na nurkowaniu, czytałam podekscytowana nie raz: ogromne rekiny wielorybie, majestatyczne manty… Zakładam maskę na twarz, przytrzymuję dłonią i skaczę pierwsza. Za mną Jake, poznałam go ledwie parę minut wcześniej na łodzi. Przystojny Anglik będzie moim buddy -  partnerem pod wodą, obejrzałam jego licencję nurkową PADI, on moją, sprawdziliśmy sobie nawzajem sprzęt. Zdążył mi opowiedzieć, że jest w trakcie miesięcznych wakacji i włóczy się po kolejnych wysepkach, a są ich tu setki. Przypłynęliśmy z pobliskiej Ko Phi Phi, jakieś 30 min drogi. Plan na dziś to dwa świetne nurkowiska położone przy maleńkich Ko Bida Nai i Ko Bida Nok.

Pierwsze zaskoczenie: woda jest mało przejrzysta, pełno w niej planktonu, ale za to Niran, nasz miejscowy przewodnik, zna ten rejon na pamięć i prowadzi jak po sznurku do kolorowego lasu ukwiałów. Wisimy w toni, bawiąc się z parką pomarańczowych rybek Nemo, czyli amfiprionów plamistych. – Dotknij – Niran pokazuje gestem na przyczepione do rafy falujące ni to zwierzę, ni krzak. Niespecjalnie mam na to ochotę – nauczyłam się, że niczego pod wodą nie ruszam – ale Taj jest uparty. No dobrze, ufnie pozwalam mu włożyć swoją dłoń w gąszcz paprotkowych macek i czuję, jak łapie mnie setka maleńkich pazurków. Za chwilę dostaję do potrzymania żółto-fioletowego ślimaka morskiego. Piękny, odkładam go delikatnie i tym razem zdecydowanie odmawiam złapania za kolce jeżowca – z tego, co pamiętam, te zwierzęta mają gruczoły jadowe. Mijają nas: ławica ciekawskich rybek o intensywnie różowych pyszczkach, falujące firankami postrzępionych płetw skrzydlice i żółte koniki morskie. Na ich widok zawsze się uśmiecham i wtedy woda zalewa mi maskę, bo ta natychmiast przestaje przylegać do twarzy. Co ruch płetwą, to nowy zachwyt.

Wielka muszla, która zatrzaskuje się przed moim nosem, spora barakuda wysuwająca z załomu rafy swój wężowy pysk pełen ostrych zębów. Ale prawdziwe emocje dopiero przede mną. Opadamy wzdłuż skalnej ściany, zerkam na zegarek – pokazuje 26 m – i wtedy zauważam kilka ciemnoszarych cieni. Ten kształt mamy zakodowany w świadomości – rekin znaczy niebezpieczeństwo. Czuję, że puls natychmiast przyspiesza. A Taj chce chyba sprawdzić moje nerwy. Zanim zrozumiałam, co chce zrobić, on już złapał najbliższą rybę, przekręcając ją do góry brzuchem. Oddycham głęboko, obserwując, jak ponadmetrowy rekin w jego rękach nieruchomieje. Mój opór na nic, sekundę później to ja trzymam przedziwnie uśpionego drapieżnika w ramionach, przesuwam dłońmi po jego ciele, ale przyznam, że czuję się przy tym nieswojo. Czas się wynurzać – nie było mant, nie było żółwi morskich, muszę się tu koniecznie umówić na nurkowe safari.

Arooj – czyli smaczne

Na ląd wracam podekscytowana. I głodna. Podoba mi się tutejszy zwyczaj – potrawy lądują na stole, a potem każdy nakłada po trochu tego, na co ma chęć. Próbuję po kolei ostrego curry z owocami morza, faszerowanego kraba, zachwycam się pad thai – makaronem ryżowym z jajkiem, aromatyczną pastą tamaryndową i kurczakiem. Palące podniebienie łagodzi sałatka z papai. A za deser dałabym się pokroić. Sticky rice, czyli kleisty ryż, ale nie byle jaki, gotowany w mleku kokosowym z cukrem trzcinowym. Niebo w gębie, bo podawany ze słodkim mango. Sezon na nie trwa od czerwca do października, będę o tym pamiętać, planując kolejną podróż. Dla mnie tajska kuchnia nie ma sobie równych. Ostro i słodko to esencja lokalnego smaku.

Tajska natura

Dziś śpimy na Ko Phi Phi Don. Musi pięknie wyglądać z lotu ptaka – dwie spore półkoliste zatoki łączy wąski pasek ziemi, na którym wyrosło niewielkie miasteczko, nie spotka się w nim samochodu. Brak tu dróg. Nie tęsknię za nimi, ostatnie dwa dni spędziłam na wyspie Phuket. Spodziewałabym się tam wszystkiego, czytałam o tłumach turystów, hałaśliwym nocnym życiu, ale korki?! Kompletnie mnie zaskoczyły. Można stracić cierpliwość, jadąc godzinę w ślimaczym tempie przez ulice zastawione po bokach setkami straganów i wypełnione ludźmi. Jednak miejscowym wydaje się to nie przeszkadzać. Tajowie ukuli nawet takie słówko – thainess, od angielskiego: kindness – uprzejmość. To ich natura. Kraj jest z gruntu buddyjski.

Każdy mężczyzna raz w życiu na trzy miesiące zostaje mnichem. Dostaje urlop bezpłatny, zakłada pomarańczowe szaty, bierze do ręki żebraczą miskę, a potem żyje w rytmie mantr i prostych zajęć. To ma uczyć pokory i bycia wdzięcznym. Coś w tym jest, bo ludzie tu są nieprawdopodobnie życzliwi, uśmiechnięci. Kiedy kierowca, nie zważając na nasze skwaszone miny, łagodnie tłumaczy, że właśnie zaczyna się festiwal wegetariański, a jedzenia na ulicy trzeba tu spróbować, napięcie natychmiast znika. Tajowie nie gotują w domach.

W nowo budowanych mieszkaniach nie projektuje się nawet kuchni, jest kącik na mikrofalówkę i czajnik. Gotuje się na ulicach i od świtu do późnej nocy można kupić tam świeże dania pakowane w jednorazowe woreczki. Cena jednego 20–30 bahtów (2–3 zł). Grosze, apetyt rośnie z miejsca. Nie tylko jedzenie, jest coś jeszcze, co w Tajlandii może uzależnić – masaże. Dostępne w hotelach, wszędobylskich salonach, nawet na plażach. Niedawno wprowadzono na nich zakaz ustawiania leżaków z parasolami – genialne posunięcie. Wychodzisz rano nad brzeg morza i masz wrażenie, że nikt tu nie był przed tobą, ślady stóp zmyła woda. A tam, gdzie kończy się piasek, pomiędzy pierwszymi rzędami palm, znajdziesz rozłożone materace. Godzinny masaż to wydatek rzędu 250–350 bahtów (25–30 zł). Raz spróbujesz i będziesz wracać – na masaż całego ciała, tylko głowy albo nóg. Tradycyjny łączy w sobie akupresurę, rozciąga twoje mięśnie i odstresowuje ciało. Bywa bolesny, można negocjować jego siłę, ale z całą pewnością warto się oddać w doświadczone ręce i poczuć jak nowo narodzony.

 

Wyspa na wyłączność? Proszę

Choć narzekałam na korki, nie taka Phuket straszna – widziałam na niej najpiękniejszy w życiu zachód słońca. Na plaży Karon Beach bez opamiętania pstrykałam zdjęcia, bo wszystko wokół zdawało się złote; woda, niebo, zalewany falami brzeg. Tuż obok mnie podrywał się właśnie z ziemi chłopak ze spadochronem ciągniętym za motorówką. Jego też w tej drodze pod chmury uchwyciłam na zdjęciach – kicz, ale cudo. Przyznaję, w sezonie może być tu tłoczno, na pewno na popularnej Patong Beach, przy której ciągnie się rząd barów. Ale wyspa jest tak duża, że jeśli się chce, bez problemu można odkryć miejsce dla siebie. Na północy długą i szeroką Mai Kao, a może wietrzną Surin Beach, na której rozbijają się wielkie fale. Dałam się takiej bezlitośnie skotłować. Czy kamienistą, romantyczną Ao Sane na południowym krańcu.

Marzącym o raju rodem z pocztówek polecam jednak wizytę na Ko Phi Phi. Statki kursują tam kilka razy dziennie, taka dwugodzinna podróż kosztuje niecałe 100 zł, a dostaje się w zamian wspomnienia za bezcen. W zatoce burta w burtę stoją drewniane łódki z charakterystycznym wysoko podniesionym dziobem przystrojonym wstążkami, a często i świeżymi kwiatami. Osiem osób będzie się czuło na takiej łodzi komfortowo; w jedno popołudnie można przepłynąć na pobliską, mniejszą z sióstr Phi Phi z przyimkiem Le. Rozłożyć ręcznik na Maya Beach, tej słynnej plaży znanej z hollywoodzkiego filmu z Leonardem DiCaprio, a potem przenieść się na Monkey Beach, choćby tylko na pół godziny i dla zdjęcia z małpką. Mówi się, że kradną, bywają agresywne, na świecie mają złą reputację. 

Ale nie te. Nie ma mocnych. Każdy, kto przybija do brzegu, na widok mamy z przyczepionym do brzucha maluchem wyciąga, co tylko ma najlepszego – banana, papaję... Zwierzaki ze stoickim spokojem znoszą umizgiwania turystów. Kiedy mają dosyć, wskakują na drzewa i znikają na skałach wznoszących się tuż przy plaży. Oczywiście, że mam swoje zdjęcie z małpką. Jeśli wystarczy czasu, dobrze jest popłynąć jeszcze dalej na zachód, znaleźć nocleg gdzieś na półwyspie Krabi i stamtąd zrobić kolejny wypad w morze. Numer jeden w moim rankingu to Pakbia. Jest bezludna i maleńka, możesz dobić do jej brzegu, rozłożyć matę na piasku i poczuć się jak milioner. Jakby to miejsce należało tylko do ciebie. Potem krótki przeskok na wyspę Ladin, tam na drewnianych stołach wygodnie będzie zjeść przywieziony lancz. A na koniec dnia warto jeszcze wpłynąć do laguny na wysepce Hong. Woda jest tam płytka i szmaragdowa, wokół wznoszą się skały. To będzie jak postój w wielkim jacuzzi. Docenisz, jeśli wcześniej jak ja wyskoczysz z łodzi na pełnym morzu do wody. Powrót na pokład pod prąd – to może być próba kondycji.

Nie tylko dla leniuchów

Wyspy to również świetne miejsce dla wspinaczy. Sprzęt można bez problemu wypożyczyć. Ale chętnych na spróbowanie deep water solo, czyli wspinaczki nad wodą bez asekuracji, nie brakuje. Dwudziestometrowe wapienne ściany kuszą. Są tu drogi dla początkujących, o skali czwórkowej, ale znajdzie się i wymagające 7 plus. Ubezpieczone, ze stanowiskami zjazdowymi, często przyjemnie zacienione. Z rajskimi widokami, takimi jak z folderów. A kiedy tu przyjedziesz, chcesz czy nie, musisz uwierzyć, że istnieją naprawdę.