Obudził mnie ciężki podmuch wiatru, który wciskał się przez szpary cabany – tradycyjnej chatki Majów zbudowanej z drewnianych szczebelków, przykrytej liśćmi trzciny i palmy. Świtało. Nasz domek stał zaledwie dziesięć metrów od plaży, więc wyszedłem podziwiać słońce wschodzące nad Atlantykiem.
Playa del Carmen, pierwsza miejscowość na naszej jukatańskiej trasie, była tylko aklimatyzacją do letniej pogody. Wylądowaliśmy w Cancún, ale szybko je opuściliśmy, wypłoszeni opiniami z forów internetowych, że to miasto jest jednym wielkim blokowiskiem. Playa del Carmen ma niską zabudowę, a wczasowicze spacerują kilkoma głównymi ulicami zamienionymi na deptaki. Pełno tu Amerykanów i sklepów z najtańszymi na całym Jukatanie pamiątkami. Po dwóch dniach plażowania wynajęliśmy samochód i ruszyliśmy 60 km na południe, do Tulum. Na szczęście lokalny monopolista Pemex paliwa nie sprzedaje drogo, litr kosztuje około 7 peso, czyli niecałe dwa złote.
Choć przyjechaliśmy tu na początku lutego, w środku sezonu turystycznego, tłumów nie było. Gdy zanurzony w leżaku spojrzałem w lewo, na horyzoncie zobaczyłem trzech ludzi. Z prawej było ich czterech, a po oceanie śmigał windsurfer.
W Tulum znowu zamieszkaliśmy tuż przy plaży, w luksusowej wersji cabany, z betonową posadzką. W tańszych domkach podłogą jest piach. Sanitariaty znajdowały się na świeżym powietrzu, a ciepła woda do mycia ciurkała w nich dwie godziny rano i dwie wieczorem. Wszędzie biegały iguany. Jednak nie dało się podejść do nich bliżej niż na dwa metry.
Tulum ciągnie się 10 km wzdłuż plaży. Zaczyna się od ruin twierdzy Majów zbudowanej na 12-metrowym klifie. To potężne i jedyne miasto Majów położone nad oceanem. Nauczeni doświadczeniem ruiny obejrzeliśmy z rana, zanim dotarły tu autobusy z tłumami wczasowiczów z Cancún. Poza tym wiedzieliśmy, że potem zrobi się parno i gorąco.
Spacer piękną plażą kończy się na rezerwacie biosfery. W kwietniu brzeg oceanu zamienia się w gigantyczną porodówkę: tysiące żółwi morskich wychodzi na piasek i składa jaja. Młode wylęgają się po dwóch miesiącach i w nocy kierują się w stronę wody skrzącej się w blasku księżyca. Aby światła ludzkich siedzib nie zmyliły młodych gadów, które zamiast do oceanu, udawałyby się w stronę zabudowań, cały kurort został przerobiony na gigantyczną strefę ekologiczną. Prąd wyłącza się o godzinie 23.00, a w czasie lęgu bezpieczeństwa żółwi strzegą specjalne jednostki policji. Peeling w cenocie
Jukatan jest płaski jak tortilla, wznosi się tylko kilka metrów nad poziom morza, i podobnie jak ten placek ma mnóstwo pęcherzyków powietrza. To cenoty, sadzawki połączone podziemnymi kanałami wydrążonymi w wapiennych skałach (w języku Majów dzonot oznacza przepastny, głęboki). Jedne przypominają zwykłe stawy, inne leżą w nieckach kilka metrów pod poziomem morza. Miejsca te wykorzystywane były do celów rytualnych, wrzucano do nich ofiary z ludzi oraz przedmioty kultu; teraz płetwonurkowie wyławiają stamtąd obsydianowe pozostałości po legendarnej cywilizacji. Cenoty nadal są podstawowym źródłem wody pitnej dla dwóch milionów mieszkańców Jukatanu (na półwyspie zajmującym obszar prawie połowy Polski nie ma rzek). Do życiodajnego płynu opadają też kilkumetrowe warkocze korzeni roślin.
Nieopodal Tulum za kilka peso mogliśmy popływać w jednej z cenot. – Zapraszam, zapraszam. Chcesz peeling? Rybki ci go zrobią – strażnik zachęcał do kąpieli. Sadzawka ma 50 m średnicy. Woda była w niej rześka, zimniejsza od oceanicznej. Ciekawskie, trzycentymetrowe rybki natychmiast zgromadziły się, by posmakować mojej skóry. A że nie miały ząbków, czułem jedynie śmieszne muskanie.


W krainie majów
– Kookoko, kookoko – Pedro szeptem przywoływał krokodyla, leciutko majtając ręką w wodzie. Tak jakby wpadł do niej kurczak, krokodyli przysmak. Tkwiliśmy na łódce w labiryncie namorzynów. Po chwili tuż obok motorówki przemknął trzymetrowy gad. Nawet na nas nie spojrzał. Pewnie wyczuł, że miał się stać turystyczną atrakcją. Pływaliśmy w rezerwacie Sian Ka’an wśród kilkuset krokodyli.
Sian Ka’an w języku Majów oznacza „tam, gdzie zaczyna się niebo”. Rzeczywiście, w pewnym momencie straciłem orientację, gdzie kończy się ziemia, a rozpoczynają obłoki nad oceanem. – Jadacie krokodyle mięso? – spytałem Pedra niepewnie. – Och, nie, to zakazane – w uśmiechu pokazał zęby ozdobione srebrną obwódką. Większość spotkanych przez mnie Majów błyskała taką biżuterią.
Trzy godziny pływania motorówką kosztowały nas 100 dol. Po rejsie Pedro zabrał nas do swojej knajpki. Lokal był plastikowy. Plastikowe krzesełka i stoliki, plastikowe sztućce i ceratka. Ot, zwykły przydrożny bar. Za to serwowane w nim mięso homara miało wykwintny i szlachetny smak.
Majowie mieszkający w nieciekawym Punta Allen w środku rezerwatu żyją z przewożenia turystów łódkami. Pokazują im dzikie delfiny i tysiące ptaków w plątaninie lasów namorzynowych porastających lagunę. Choć prowadząca do miasteczka droga to tylko szutrówka, jedzie się nią jak autostradą: nie można się zatrzymać na poboczu, bo dostępu broni dżungla. I oczywiście trzeba uważać na przemykające co chwila iguany. Meksyk gorący i parny, pozbawiony nadmorskiej komercji, poprzeplatany zabytkami w stylu kolonialnym i najstarszymi na Jukatanie kościołami poznawaliśmy w valladolid, 30-tysięcznym mieście wybudowanym sto kilometrów od wybrzeża. Klasztor świętego Bernarda i katedrę świętego Gerwazego Hiszpanie wznieśli z ruin twierdz Majów. Tutejsi mieszkańcy słyną z produkcji obuwia. Świetne kowbojki z porządnej skóry można kupić już za 150, a japonki za 10 dolarów. Valladolid zwiedzaliśmy o zmierzchu, kiedy stada ptaków wrzeszczały w konarach drzew na centralnym placu miasta, a ludzie siedzieli na ławeczkach i plotkowali. Przed wejściem do parku spotkaliśmy kobiety handlujące wyszywanymi sukienkami.
Do Chichén-Itzá, odległego od Vallidolid o 60 km, pojechaliśmy podziwiać piramidę Majów. Założone przez nich ok. 450 r. Itzá najsilniej rozwijało się w X–XI w., kiedy do imperium przybyli z północno-zachodniego Meksyku Toltekowie. W XIII w. ośrodek stracił na znaczeniu, a 200 lat później został opuszczony. Piramida Kukulcana, zwana też El Castillo jest świadectwem dawnej świetności miasta. Została nawet wpisana na nową listę siedmiu cudów świata. Śmiało można ją uznać za najwspanialszą piramidę Majów i najbardziej zdeptany zabytek archeologiczny w tej części Meksyku. Budowla leży w centrum miasta. Dwa razy w roku w czasie równonocy gromadzą się tu tysiące ludzi, by obserwować, jak wschodzące słońce wślizguje się po schodach piramidy niczym wąż. Szkoda, że nie można już na nią wchodzić. Zakaz wprowadzono kilka lat temu, po tym jak nierozważny turysta zsunął się w dół stromych schodów. Ale to pewnie był tylko pretekst do podjęcia ochrony piramidy przed turystami, wynoszącymi ją na podeszwach klapek.
Ciekawymi zabytkami są też Świątynia Wojowników, gdzie wypatrzyć można posąg Chaac Mool’a, majowskiego boga deszczu, oraz największe na Jukatanie boisko do pelota ogrodzone murem wysokim na osiem metrów. Ma wspaniałą akustykę. Wystarczyło klasnąć, by się o tym przekonać. El Caracol, czyli „Ślimak” – słynne obserwatorium astronomiczne Majów – obejrzeliśmy tylko pobieżnie, bo zrobiło się bardzo gorąco. W Chichén-Itzá wieczorem skusił nas pokaz „światło i dźwięk”, ale widowisko przykuło naszą uwagę tylko przez 15 minut; kiczowaty program trwał dwie godziny.
Niezrażeni zakazem wstępu na piramidę Kukulcana postanowiliśmy znaleźć taką, na którą można się wdrapać. Udało się w wiosce CobÁ, położonej między Valladolid a Tulum. Piramida Nohoch Mul ma 42 m i jest najwyższą taką budowlą na Jukatanie.
Wspinanie się na szczyt wcale nie było takie trudne, jak to się wydawało z dołu. Przez całą długość schodów biegnie lina, ale to zabezpieczenie potrzebne tylko tym bardziej strachliwym. Z góry podziwialiśmy piękny widok na dżunglę i grupę archeologiczną Cobá.
Tak nam się spodobało chodzenie po piramidach, że szukaliśmy kolejnych. Aż tuzin tych budowli stoi w samym środku Jukatanu, w Izamal. Niestety, odnowiono tylko kilka. Na największą, Kinich Kakmo, można wejść, nic za to nie płacąc. W tym 15-tysięcznym miasteczku Hiszpanie w XV w. na ruinach budowli Majów wznieśli majestatyczny konwent Świętego Antoniego z Padwy. Przed wejściem do kościoła stoi pomnik Jana Pawła II, jeden z setek poświęconych naszemu papieżowi w Meksyku. W Izamalu dominuje styl kolonialny, a większość budynków w rozległym centrum pomalowana jest na żółto. Stąd też druga nazwa miasteczka, Ciudad Amarillo, Żółte Miasto. Z przyjemnością skonstatowaliśmy, że turystów tu nie widać, a po mieście jeżdżą dorożki, które przez miejscowych traktowane są jak zwykłe taksówki. Smakowanie życia
Mojemu podniebieniu najbardziej dogodziłem w restauracji obok cenoty Zaci w pobliżu Valladolid. Meksykanie mają wyśmienitą kuchnię. Najpierw na stół wjeżdżały tacos, które macza się w kilku rodzajach sosów, czyli salsy. Potem było pico de gallo z pomidorami, cebulą i zieloną papryką jalapeño. Ostrą jak diabli, ale w mniejszych porcjach czuło się jedynie drobne i przyjemne pieczenie. Wtedy przychodził kelner w obowiązkowej siatce zakrywającej włosy i w mojej obecności rozbełtywał widelcem awokado, tworząc guacamole. Dodawał do tego pomidory, trochę cebuli, soli, kilka kropli tabasco i pół limetki. Po czym przynosił zupę z kukurydzy, słodziutką i zapychającą. Zaspokoiwszy częściowo głód, mogłem trochę odetchnąć, popijając Coronę, 4,5-procentowe piwo. Tak przygotowywałem się do dania głównego, enchilada. To tortilla z sosem pomidorowym i farszem wieprzowym. Nazwa enchilada pochodzi od czasownika enchilar, oznaczającego „dodać paprykę chili”. Do takiego dania podaje się zmieloną czerwoną fasolę i porcję ugotowanego ryżu...
Pysznie najedzony wspomniałem Hermana, spotkanego  na tarasie jego pensjonatu w Tulum. Przy kawie opowiedział mi, jak to wyprowadził się z żoną ze stolicy Meksyku. Kupili kawałek nadmorskiej działki i postawili dom. Przykryli go trzciną, podłączyli wodę, w oddali postawili generator. Ogrzewania nie potrzebują, bo po co komu piece, gdy temperatura nie spada poniżej 20 stopni. Zamienili wielkomiejski smog na czyste, oceaniczne powietrze. Pozbyli się dwugodzinnych dojazdów do pracy. Telewizję oglądają tylko przez chwilkę, gdy chodzi turbina. Mają czas na czytanie książek. Pieniądze dostają od turystów, którym wynajmują piętro domku. Trochę pozazdrościłem Hermanowi. Dlaczego nasi przodkowie osiedlili się w kraju, w którym przez pół roku jest zimno i brakuje zieleni? Nie mogli pójść dalej i przepłynąć Atlantyku? Wówczas nie musiałbym odkładać na emeryturę, by za dwadzieścia lat przeprowadzić się za ocean.