Plusk wpadających do wody ciał.

Spokojnie, to wynajęci przez właścicieli nurkowie sprawdzają stan dna i kila poszczególnych łódek. Za taki ogląd trwający mniej niż dwie minuty dostają po 50 euro. Niby dużo, ale odpowiedzialność spora. Poza tym woda tutaj niewiele odbiega składem od przydomowego szamba.
Jesteśmy w marinie Kalamaki, leżącej niedaleko Aten, 45 min tramwajem i kwadrans samochodem od podnóża Akropolu. My – to znaczy dwie załogi, jedna 10-osobowa, którą będzie dowodził jachtowy kapitan żeglugi wielkiej, mój przyjaciel i mentor żeglarski Andrzej Weber. Druga – sześcioosobowa, której jestem skipperem. Witamy się ciepło z Kimonem Kastelanosem. Jest właścicielem większego z czarterowanych przez nas w tym roku jachtów – doskonale wyposażonego Beneteau 50,5 ochrzczonego jako „Penny”, długości 15 m. Z Kimonem znamy się od lat. Polubił nas, gdy się okazało, że żeglujemy zdecydowanie dalej niż inne załogi. Od tego momentu przestał pobierać od nas (obowiązkową zwykle) kaucję i przymykał oko na niewielkie uszkodzenia sprzętu. Tym razem poprowadzę Beneteau Cyclades 39,9 – łódkę długości 12 m, nieco gorszej klasy, o dumnie brzmiącej nazwie „Lady Rena”.
Trzy osoby idą od razu do marketu zrobić zakupy. Pozostali przejmują jachty. Nasza „Lady Rena” jest w miarę nowa i zadbana. Oglądamy żagle. Sprawdzamy działanie wszystkich ważnych elementów – silnika, przyrządów nawigacyjnych, wskaźników poziomu paliwa i wody. Bez zarzutu. Rozlokowujemy się w kabinach, ustalamy, kto śpi w kokpicie. Część zakupów pakujemy do lodówki ( jest takowa, a jakże, tylko trzeba uważać na morzu, bo zużywa prąd), resztę upychamy w szafkach i bakistach. Najważniejszy jest zapas wody pitnej, czytaj: mineralnej. Choć na jachcie znaj¬duje się 300-litrowy zbiornik słodkiej wody, to do picia bez przegotowania bezpieczniej jest używać tej butelkowanej. Na razie w pobliskiej tawernie opijamy nasz wyjazd greckim winem. Od jutra na morzu szlaban na alkohol.

„Lady Rena” jest dużo wolniejsza od „Penny”

– prędkość jachtu jest proporcjonalna do jego długości. Zrywamy się więc o świcie, by wypłynąć dwie godziny wcześniej. Pierwszym celem jest Kreta, odległa o ok. 150 mil morskich, czyli półtorej doby nieprzerwanej żeglugi. Prognozy meteo są zachęcające. Wiatr 5–6 w skali Beauforta, z południowego wschodu, czyli taki, jakiego nam trzeba.
Kubek kawy, kanapki i oddajemy cumy. Falochron mariny powoli staje się cienką linią. Solidnie wieje. Zaczynamy wątpić w nieomylność tutejszych meteorologów. W południe podmuchy stają się na tyle silne, że musimy refować żagle. Pocieszamy się, że szybciej dotrzemy na miejsce, choć płynie się coraz trudniej. Na szczęście nikt z nas nie zdradza objawów choroby morskiej, a tego się obawiałem na tak zafalowanym morzu. Jacht coraz częściej mocno się przechyla przy nadchodzących szkwałach. Zwijamy foka, czyli przedni żagiel. I niech to szlag! Zacięło się, kawałek płótna zostaje niezwinięty. Nic to, dopłyniemy gdzieś, naprawimy. – K...a, wiatromierz padł – krzyczy za sterem Adam. I rzeczywiście, ostatnie wskazanie to 35 węzłów, a potem już nic. Za dużo tych niespodzianek jak na jeden dzień, a pogoda nie zamierza odpuścić. Musimy szybko naprawić usterki. Po ostrej halsówce, czyli pływaniu pod wiatr z kawałkiem foka i na silniku, wpływamy do zatoki Anavissou. Próbujemy przycumować do jednej z unoszących się na powierzchni bojek. Za bardzo wieje. W końcu Paweł skacze do wody i przewleka przez stalowe ucho rzuconą mu cumę. Stoimy. Uff.
Załoga „Penny” po upewnieniu się przez radio, że nie potrzebujemy pomocy, płynie na Milos – wyspę, która jest zdecydowanie bliżej niż nieosiągalna już Kreta. Tam będą na nas czekać. Znajdujemy przyczynę blokady foka. To cienka linka, która wkręciła się na samej górze w nieszczęsny roler. Na krzesełku bosmańskim wciągamy Michała na czubek masztu. 17 m nad pokładem próbuje poradzić sobie z problemem. My z niepokojem obserwujemy jego powietrzne ewolucje. Wreszcie okrzyk triumfu! Michał zjeżdża w dół. Żagle sprawne, a bez wiatromierza jakoś sobie poradzimy.
Pobudka znowu o świcie. Kambuz, czyli nasza kuchnia pokładowa, wydaje kanapki, których pierwsza porcja natychmiast znika... w morzu. Wiatr zdmuchuje je nam z talerzy. Cóż, znaczy nadal wieje. Wypływamy z zatoki. Dziś już wszyscy w szelkach asekuracyjnych, przypięci do stałych elementów na jachcie. W ciągu kilku godzin wiatr funduje nam piekiełko. Jest z dziewięć w skali Beauforta. „Lady Rena” skacze na trzymetrowych falach, rozpylona w powietrzu woda przesłania widok. Od czasu do czasu nasze głowy zalewa fala. Wszyscy dzielnie to znoszą. Najlepsza jest Klementyna,
12-letnia córka kolegi. Opatulona w sztormiak śpi w kokpicie. Dalsza żegluga w tych warunkach jest niemądra i niebezpieczna. Płyniemy bez żagli, na silniku. Tak docieramy do Kei, pierwszej wyspy na szlaku żeglujących na Cyklady. Znowu zatoka, dająca osłonę przed falami, ale nie przed wiatrem. Po ostatnich godzinach wydaje nam się jednak cudownym zaciszem. Rzucamy kotwicę i zostajemy w jachcie. Ale przy takim wietrze nikt nie ma ochoty na wycieczkę pontonem. Przez telefon dowiaduję się od Andrzeja, że dopłynęli na Milos. Muszą tam zostać, padły im światła nawigacyjne.
W nocy wiatr nie daje za wygraną. Na zmianę pełnimy wachty przy kotwicy. Kolejny świt na morzu – kawa, śniada¬nie i w drogę. I radość! Wiatr wyraźnie zelżał, morze spokojniejsze. Nareszcie. Pod pełnymi żaglami szybko pokonujemy 60 mil dzielących nas od Milos. Po południu rozradowani cumujemy w Adamas, największym porcie na wyspie.

Zejście na stały ląd i powitanie przyjaciół.

Podłączamy prąd, uzupełniamy zapasy wody. Zanurzamy się w strome uliczki miasteczka. Kilka godzin lenistwa, plażowania, prysznicowania i innych cieszących nas teraz drobiazgów. Wieczorem jemy kolację w tawernie Marianna, w której mamy już z poprzednich rejsów dobrą znajomą Lidię, szefową kuchni, Polkę.
Musimy zmienić trasę. Z żalem rezygnujemy z Krety i następnego dnia postanawiamy popłynąć na Folegandros, a stamtąd na naszą ulubioną Ios. Neptun, a raczej Posejdon (w końcu jesteśmy w Grecji) znowu się na nas trochę wy-żywa. Do Ios docieramy wczesnym popołudniem następnego dnia. Na prośbę Andrzeja zamiast wejść do portu, kotwiczymy w zatoce. Załodze „Penny” wkręciła się w śrubę porzucona lina i zablokowała silnik. Obserwujemy, jak koledzy nurkują na zmianę. W końcu wyciągają owinięte wokół śruby paskudztwo.
Ios ma raptem 7 na 17 km i stanowi żelazny punkt naszych rejsów. W latach 70. i na początku 80. była wyspą hipisów, tak jak Skopelos znana z filmu Mamma Mia. I choć hipisi zniknęli, to luz i gotowość do zabawy nie. Plus piaszczyste (!) plaże i przepiękne widoki ze szczytów wzgórz. Przez dwa dni oddajemy się słodkiemu lenistwu. Plażujemy i objeżdżamy wyspę wynajętymi terenówkami. Docieramy do domniemanego grobu Homera, uczestniczymy w dorocznym festynie, na który zjeżdżają się mieszkańcy i jesteśmy świadkami „wielkiego greckiego wesela”. Tak, Grecy, zwłaszcza ci z Ios, potrafią się bawić.
Pora się zbierać. Nasza trasa powiedzie na Naksos, jedną z większych wysp Cyklad. To tam Tezeusz miał porzucić Ariadnę. Wpływając do portu, widzimy stojącą tu od 2,5 tys. lat potężną kamienną bramę do nieistniejącej już świątyni Apollina. Z Naksos ruszamy na odległą o niecałe 30 mil Mykonos. Naszym celem jest jednak Delos, sąsiadująca z nią maleńka wysepka, ze strzelistymi kolumnami, ruinami antycznych świątyń i kamiennymi ulicami. Niestety, u jej wybrzeży cumować nie można. Ale nie narzekamy. Samo Mykonos, w którym się zatrzymaliśmy, też jest interesującym miejscem. Choćby ze względu na oswojonego pelikana, który jest maskotką wyspy. Ptaszysko nie przejmuje się tłumem fotografujących go turystów, do którego zresztą sami należymy. Mykonos to także gejowska stolica Cyklad. Na ulicach większość spotykanych przez nas par jest tej samej płci. Towarzystwo jest mocno międzynarodowe. Na morzu sztorm. Stoimy dzień dłużej. Czas zaczyna nas gonić. Jest środa, a w piątek musimy być z powrotem w Kalamaki. Nie będziemy czekać na poprawę pogody, decydujemy się na przeskok na Tinos. To taka grecka Częstochowa, z racji klasztoru i obrazu słynącego łaskami. Od portu do klasztoru prowadzi szeroka aleja, wzdłuż której rozłożony jest chodnik. Po nim, zgodnie z tradycją, pielgrzymi pokonują ostatnie metry swojej drogi na kolanach. Po obu stronach ciągną się stragany z dewocjonaliami, które – co tu kryć – są niezłym badziewiem. Podświetlane na kolorowo ikony i migające prawosławne różańce. A także pluszowe koty w kapeluszach! Czy mają jakieś znaczenie dla pielgrzymów? W Tinos wszystko jest możliwe.
W porcie poznajemy Dymitriosa. To miejscowy harbour master. Zgadza się na napełnienia zbiorników wodą (na Tinos woda w kranach publicznych jest zakręcana po 13.00). Po dwóch godzinach nadpływa „Penny”. Gdy wychodzili z Mykonos, ich kotwica zahaczyła o podwodny łańcuch i musieli prosić o pomoc nurka. Żeglarski pech.
To już prawie koniec rejsu. Następnego dnia zatrzymujemy się na Kei. Zatoka ta sama, ale nie taka sama. Aż trudno uwierzyć! Nie wieje, morze gładziutkie, słońce grzeje. Sielanka! Skaczemy do wody, nurkujemy, a wieczorem pontonami płyniemy do nabrzeżnej tawerny na ostatnią wspólną kolację.
Piątkowy powrót do Aten zaczynamy przed świtem. Chcemy ponapawać się widokiem wschodzącego zza wyspy słońca. Jacht w ciszy sunie po morzu. Zza grzbietu górskiego wyłania się coraz większa czerwona tarcza... Takie chwile utwierdzają mnie w przekonaniu, że ląd najlepiej wygląda z wody.