Od kilku godzin wiszę na stanowisku asekuracyjnym, trzęsąc się z zimna. Pod nogami mam niemal tysiąc metrów powietrza. Nade mną „Regan” próbuje pokonać trudne miejsce w przewieszonej skalnej płycie. Obwieszony specjalistycznym sprzętem rozwiązuję łamigłówkę, która postawiła przed nami ściana. Łączy nas lina o średnicy dziesięciu milimetrów. To w zupełności wystarczy. Ufamy sobie, to daje nam spokój i pewność siebie. Nie zadajemy sobie pytań, dlaczego tu jesteśmy. Pionowy świat wydaje się bardziej naturalny od tego pozostawionego na dole.

Ściana Polar Sun Spire wyrasta wprost z fiordu Sam Ford na Ziemi Baffina w Kanadzie. Wznosi się na ponad 1300 m nad jego powierzchnie. Zmaganie się z tego typu urwiskami jest bardzo wymagające nie tylko fizycznie, ale również technicznie. W zależności od naturalnej rzeźby skały korzystamy z różnego rodzaju przyrządów asekuracyjnych, które klinują się w jej naturalnych załamaniach i pęknięciach. Wiedze o nich i sposobie użycia zdobywa się latami i tylko w praktyce. Oboje z „Reganem” mamy za sobą wiele tysiącmetrowych ścian i nowych dróg na całym świecie. Cały nasz ekwipunek wraz z podwieszanymi namiotami portaledge oraz żywnością na cztery tygodnie działalności wazy ponad 100 kg. Ważniejsze niż sprzęt są jednak strategia i odnalezienie właściwej drogi w tym niesamowitym labiryncie skał. Przed wejściem w ścianę wykonaliśmy serie zdjęć, które służą nam teraz jako mapa w tym wertykalnym terenie. Czujemy się jak odkrywcy.

 

Ściana stawia warunki

W 2009 r. poczułem, ze we wspinaniu zabrnąłem w ślepy zaułek. Na świecie są setki pasm górskich, tysiące ścian, a jednak brakowało mi klamry, która spiąłbym w całość wszystkie, o których marze. Tak zrodziła się idea projektu czterech żywiołów, która doprowadziła mnie właśnie tutaj, pod Polar Sun Spire. Wiatr, zimno, woda i tropik – one towarzysza nam w górach. Patagonia słynie z silnych załamań pogody i wiatru. Alaska z mrozów, a Wenezuela z wysokich temperatur i dużej wilgotności powietrza. Ziemię Baffina odcinają od świata arktyczne wody. W każdym z tych rejonów znajdują się kilkusetmetrowe urwiska skalne – wspinanie się w nich to mój żywioł.

Czas na stanowisku płynie mi bardzo wolno. Jest bardzo zimno, a wiatr dodatkowo potęguje to uczucie. Co chwilę sprawdzam stan swoich dłoni, które kiedyś odmroziłem. Gdy 14 kwietnia rozpoczynaliśmy wspinaczkę, spojrzałem na chmury spowijające wierzchołek. Czułem, że do całego ekwipunku, który przywieźliśmy na saniach pod ścianę, przydałoby się nam jeszcze dużo szczęścia i dobrej pogody. Aura od pierwszych dni dawała nam się ostro we znaki. Po załamaniu pogody i obfitych opadach śniegu ściana pokryła się suknią spływających lawin pyłowych, które bardzo spowalniają wspinaczkę.

 

Wielkie rozczarowanie

Odnoszę wrażenie, że jestem małym żukiem, który idąc swoją ścieżką, czasem przewróci się na plecy lub napotka jakąś przeszkodę. Podobnie jak on nie zastanawiam się nad sensem swojej drogi. Po prostu idę, starając się popełnić jak najmniej błędów. Miarowo wysuwam linę z przyrządu asekuracyjnego i nasłuchuję odgłosów dochodzących z góry. Nagle słyszę gardłowy krzyk, po nim potężne szarpnięcie ciska mną o ścianę. Wiem, że „Regan” zaliczył duży lot. Wypadł hak lub inny punkt asekuracyjny, skała w tym miejscu jest bardzo krucha. Nawołuję, czy wszystko w porządku. Dobiega mnie spokojne potwierdzenie. Niedługo później słyszę komendę: „maanam auuutooo!”. To znak, że czas na mnie. Gdy tylko dochodzę do Marka, przejmuję od niego cały sprzęt i rozpoczynam swoją szychtę. Musimy dać z siebie sto procent, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Nie możemy sobie pozwolić na jakikolwiek błąd, ponieważ nikt nie przyjdzie nam z pomocą. W tych rejonach nie działają żadne służby ratownicze. Jesteśmy niczym dwóch żołnierzy siedzących ramię w ramię w okopie, odpierających przeważające siły wroga. Tu nie ma miejsca na ego.

Ponad trzy tygodnie spędzone w pionowej ścianie odrealniają. Góra stała się naszym domem, nie czuję się już na niej intruzem. Powoli zapominam o ziemi i stabilnym gruncie pod stopami. Biwakujemy na portaledge’u, czyli podwieszanej platformie z tropikiem. Trudno mówić o komforcie. Jasne arktyczne noce nie pozwalają zapaść w głęboki sen. Budzę się co kilka godzin i oglądam stopy. Z zimna często tracę czucie w którymś z palców – zwykle mija mi pół godziny na intensywnym rozcieraniu białej jak papier skory. Miejsca mamy bardzo mało i czasem budzę się z nogą „Regana” na mojej głowie, choć częściej to jego spotyka ta wątpliwa przyjemność. Pewnej nocy śnią mi się rysy i pęknięcia, pola śnieżne i turnie. Patrzę na nie i zastanawiam się, którędy dalej? Wiszę na haku wysuwającym się ze skały i rozpaczliwie szukam miejsca na wbicie kolejnego, muszę się śpieszyć... Budzę się nagle i długo nie mogę zasnąć. Noc zdaje się nie mieć końca. Chciałbym już zmienić pozycję – usiąść i napić się gorącej kawy.

Każdego ranka powtarzamy te same rytuały, które z upływem czasu coraz bardziej powszednieją. „Regan” rozpoczyna dzień od notatek. Później napełniamy menażkę zebranym ze ściany śniegiem i rozpoczynamy jego topienie. Wody wystarczy na dwie kawy i płatki z kaszką. Wsypuję słodzik do swojej porcji kawy i szczelnie zamykam termiczny kubek. Ta chwila daje mi siłę na cały dzień. Biorę notatnik i uzupełniam schemat naszej drogi o pokonany poprzedniego dnia odcinek. Dwie godziny po przebudzeniu opuszczamy nasz portaledge. Przepinamy się do lin znikających wysoko nad naszymi głowami i mierzymy się z kolejnymi wyzwaniami.

Wieczorem zjeżdżamy do wiszącego biwaku. Moja ręka natychmiast nurkuje w worku z żywnością i wydziela każdemu z nas po dwie garści orzeszków ziemnych. To nagroda za ciężką pracę. Przez cały dzień marzyliśmy o cieple, jedzeniu, gorącej kawie. Dopiero gdy zaspokoimy pierwszy głód, jesteśmy w stanie zabrać się do gotowania i ogarnięcia biwaku. W kłębach pary suszymy nad kuchenką zmrożone na kość rękawiczki. Ja co kilka dni zszywam przetarte spodnie i kurtkę.

Któregoś wieczora nie znajduję orzeszków. Całą żywność spakowaliśmy do dwóch worków transportowych, każdy zawierał prowiant na 12 dni akcji. Ale tylko do jednego włożyliśmy orzeszki. To było największe i jedyne rozczarowanie w trakcie naszej wyprawy.

 

Superbalance

Za narodziny alpinizmu uznaje się zdobycie Mont Blanc w 1786 r. Po tym wyczynie rozpoczęła się era wchodzenia na szczyty najbardziej dostępnymi drogami – nazywano je liniami pierwszych zdobywców. Gdy już wszystkie góry w Europie zostały osiągnięte, nastąpiła era pokonywania najwybitniejszych ścian, a później wspinania się ich środkowymi partiami. Direttissimy były drogami, które podążały śladami kropli wody spływającej wprost ze szczytu. Ta idea czasami przysłaniała styl przejścia. W trakcie ich wytyczania stosowano tzw. Techniki sztucznych ułatwień – wbijano nity głównie po to, by uzyskać linię najbardziej zbliżoną do ideału. Na północnym urwisku Polar Sun Spire zostały dotychczas poprowadzone dwie drogi: amerykańska i norweska. Obie są bardzo wymagające i czasochłonne – Norwegowie spędzili na wspinaczce 19 dni, Amerykanie ponaddwukrotnie więcej. Kiedy w ramach przygotowań do wyprawy studiowałem zdjęcie naszej ściany, od razu zaskoczył mnie przebieg istniejących dróg. Amerykanie ruszyli na prawe skrzydło monolitycznej ściany, wytyczając linię, która do tej pory jest jednym z największych „wielkościanowych” przejść na świecie. Inspirowała całe pokolenie wspinaczy. Norwegowie natomiast uciekli w lewo, poza główne spiętrzenie urwiska.

Moją uwagę przyciągnęła formacja skalna leżąca dokładnie pomiędzy nimi. Miałem wrażenie, że spływa naturalnie, niczym kropla wody. W dolnej części kształtem przypominała banana i tak ją też nazywaliśmy. Zastanawiałem się, co spowodowało, że pozostałe zespoły nie wybrały właśnie tej drogi. Rok później, 20. dnia działalności na Polar Sun Spire, zapisuję: Teraz rozumiem naszą ścianę, jej środek jest do przejścia tylko w warunkach zimowych. Przy wyższych temperaturach teren staje się zbyt kruchy i niebezpieczny. Lód wypełniający szczeliny zespaja skałę w jedną całość, dużo odcinków pokonujemy na „dziabach”. Oszczędzamy naszą energię, tak aby wystarczyła na kolejny dzień. Rozmawiałem dziś o tym z „Reganem”, znowu czuje to samo. Do głowy przychodzi nam jedno słowo. Superbalance.

 

Trzeba być twardym

7 maja 2012 r., ponad trzy tygodnie po rozpoczęciu wspinaczki, stajemy na szczycie. Czujemy radość i zmęczenie. Pod sobą mamy 1750 m wytyczonej drogi. W trakcie biwaków wyrysowałem na ściance namiotu schemat pokonanego terenu. Podobnie jak muzyk potrafi grać bez nut, tak i ja, posługując się naszym kodem, jestem w stanie przejść ją teraz w myślach, metr po metrze. Obaj z „Reganem” wiemy, że „banan” stanowił klucz do naszej direttissimy. Po zjeździe do wiszącego biwaku wydajemy małe przyjęcie. Żartujemy i wygłupiamy się. Rozmawiamy o kolejnych wspólnych wyprawach, myślimy o naszych bliskich. Przez telefon satelitarny prosimy naszego przewodnika, żeby wysłał po nas transport pod ścianę. Następnego dnia zjeżdżamy do jej podstawy i polami śnieżnymi schodzimy do zasypanej bazy. W swoim notatniku zapisuję: Droga jest celem. Mój symbol drogi urzeczywistnił się. Ściana na dalekiej północy, która przez lata pojawiała się jedynie w moich marzeniach, olśniła mnie, oczarowała szorstka, zmrożona skała. Każda spędzona na niej minuta wspinaczki była celem samym w sobie. Ta droga jest dla mnie swojego rodzaju talizmanem. Wiem, że w przyszłości da mi siłę i pomoże przetrwać trudne chwile.

Dwa dni później docieramy do niewielkiej wioski Clyde River. To z niej wyruszają wszystkie wyprawy. Miejscowa ludność pomimo oznak sympatii trzyma nas na dystans, nasz sukces przyjmuje bez większego entuzjazmu. Tu każdy musi być twardy.